MetalSide: Cześć! Bardzo miło mi Cię poznać!
Danny Cummings: Dzień dobry i wzajemnie! Jak masz na imię?
Tomasz.
Cześć Tomasz! Miło mi Cię poznać! Ja jestem Danny! Mam nadzieję, że to wiesz... (śmiech)
Wiem, wiem! (śmiech) Zacznijmy może ten wywiad od absolutnych podstaw. Jako że język polski to dość dziwny język, to słowa "perkusista" i "perkusjonista" są do siebie mocno zbliżone. Wyjaśnij więc proszę naszym czytelnikom, że to jednak nie to samo.
Cóż, to pewne wariacje tego samego. Shakery, cabasy, tamburyny to niejako rozszerzenie zestawu perkusyjnego. To coś, czego perkusista sam nie używa, ale co można dodać do bębnów i go wspomóc. Gram na bębnach ręcznych, oczywiście rękoma na perkusji, śpiewam, gram na tamburynie, skrobakach, cabasach, tworzę efekty dźwiękowe. Gdy np. gramy na żywo "Money for Nothing" to używam czegoś co się nazywa guiro: metalowa skrobaczka, tworząca taki charakterystyczny, mechanicznie brzmiący odgłos ścierania - wchodzi głęboko w rytm. I choć ostatecznie chowa się za perkusją to jednocześnie pomaga. Jedna z definicji perkusjonisty mówi o tym, że pomaga on zrelaksować się perkusiście. Oczywiście jeśli potrafi uważnie słuchać. Bo jeśli nie, to będzie zupełnie na odwrót (śmiech). W każdym bądź razie, to inne relacje, ale w ramach tej samej rodziny. Nie jest to może zbyt dokładne wyjaśnienie, ale zagłębienie się w ten temat zajęłoby nam zbyt dużo czasu i nie byłoby aż tak interesujące.
Gdy słyszymy termin "rock", to kongi, bongosy czy tamburyny nie są pierwszą rzeczą, która pojawia się w głowie. Jak się zaczęła ta Twoje przygoda z tego typu instrumentami?
To coś, co zawsze kochałem. Znalazłem moje drzwi do świata rocka. To nie było tak, że sobie pomyślałem: "No dobra, będę grał na kongi, bongosach i tamburynach... w muzyce rockowej". To było bardziej tak, że będę grał na kongi, bongosach i tamburynach... w dowolnej muzyce do której mnie zaproszą. No i znalazłem wejście do świata rocka. Grałem też na perkusji, wiesz? Teraz ktoś za mną hałasuje, bo jak widzisz jestem w studio (śmiech). Jesteśmy w trakcie nagrywania pewnych pomysłów z moimi trzema przyjaciółmi. Dwóch z nich jest z Depeche Mode. Jesteśmy w trakcie komponowania. Spędzamy tydzień w studio niedaleko Wiednia na wspólnym pisaniu. O co pytałeś? Bo przez to całe granie ze mną mnie rozproszyło...
O początek przygody z instrumentami perkusyjnymi.
Cóż... Nie było jednej przyczyny. Po części była to muzyka której wtedy słuchałem. Ludźmi którzy mnie inspirowali... Kiedy byłem małym chłopcem to wielu z moich bohaterów było afro amerykanami. Mocno różnili się od ludzi z którymi dorastałem. Chciałem robić coś egzotycznego, coś innego od życia które wiodłem. Chciałem, by mnie to zabrało gdzieś indziej - pod względem emocjonalnym, duchowym. Poza tym normalny zestaw bębnów jest wielki i bardzo, bardzo głośny - nie ma gdzie na nim ćwiczyć. Z instrumentami perkusyjnymi jest tak, że możesz kupować po kolei pojedyncze, mniejsze instrumenty i zabrać je bez problemu do domu, by na nich poćwiczyć. I później tworzysz kolekcję różnorodnych instrumentów. Zanim się obejrzysz to masz 20 czy 30. Możesz spakować je do jakiegoś pudła, wszędzie ze sobą wozić, bo nie wiesz co się najlepiej sprawdzi w danej sytuacji. Instrumenty perkusyjne powinny zintegrować się z muzyką - możliwie jak najlepiej. Nie możesz wymusić tego procesu. Czasami bywa, że w danym utworze nic nie gram ponieważ uważam, że nie trzeba niczego dodawać. To do mnie należy ocena. To z reguły coś dodatkowego. Gdy masz takie zestawy jak te za mną to dodajesz do nich dodatkowe dźwięki, tworzysz atmosferę. Możesz stworzyć pewną różnorodność - odciągnąć od monotonii samych bębnów. Jak dobry nie byłby perkusista to bębny będą brzmieć podobnie. Perkusjonista dodaje różnorodności: inne tony, inne dźwięki, inne częstotliwości. Gdy utwór zwalnia - to Ty razem z nim. Gdy z powrotem przyspiesza to masz co robić. Możesz wyrazić nam zarówno radość jak i smutek - tak jak na każdym innym instrumencie.
Z tego co udało mi się wyczytać, to jedną z tych większych inspiracji był Santana. Miałem okazję zobaczyć go na żywo dwukrotnie i rzeczywiście: bez instrumentów perkusyjnych jego muzyka wiele by straciła. A jakich jeszcze artystów mógłbyś wymienić?
Och, nie wszyscy jakoś szczególnie mocno opierali swoje brzmienie na instrumentach perkusyjnych. Uwielbiam dobre piosenki. Uwielbiam Davida Sylviana, lubię Petera Gabriela, Davida Bowiego... Choć oczywiście w pewnych okresach oni wszyscy korzystali z perkusjonistów. Kocham Leonarda Cohena... Słucham bardzo różnej muzyki. Na przykład Marka Knopflera - on szczęśliwie dla mnie używa instrumentów perkusyjnych (śmiech). Zdarza się więc, że razem gramy - co zawsze jest cudownym doświadczeniem. Powiedziałbym wręcz, że obecnie to jedna z moich ulubionych aktywności. Co jeszcze mnie inspiruje? Wszystko! Muzyka która powoduje u Ciebie ciarki! Która wpływa na Ciebie emocjonalnie! Biorę wszystko co działa na mnie w ten sposób! Jestem zainteresowany! Chcę tego więcej! Ciężko mi więc być dokładniejszym jeśli chodzi o inspiracje, bo jest tego za dużo. Uwielbiam flamenco, uwielbiam muzykę afrykańską, muzykę akustyczną. Dużymi inspiracjami byli artyści z którymi miałem okazję współpracować. Grałem z Johnem Martynem - to był mój pierwszy większy artysta. No i oczywiście przez wiele lat współpracowałem z Markiem Knopflerem. To już ponad 30 lat! Powiedzieć, że miał on na mnie wpływ to jakby nic nie powiedzieć. Miał na mnie ogromny wpływ! Prawdopodobnie największy ze wszystkich! Podsumowując: inspiruje mnie wszystko, co jest dobre. Nieważne czy to muzyka nowoczesna, czy nieco starsza. Był taki okres, że grałem dla Marka na perkusji - przez pięć lat w jego zespole. To otworzyło mnie na bluesa. Ćwiczyłem w moim studio na miotełkach do starych bluesowych płyt. Uczyłem się słuchając Muddy'ego Watersa, Howlin' Wolfa - uczyłem się tego swingującego rytmu. Wszystko, od bluesa do muzyki klasycznej - każda muzyka, która wpływa na emocje.
W 1990 roku dołączyłeś do Dire Straits. Jak wyglądało to Twoje pierwsze spotkanie z Markiem?
To ciekawe bo byłem wówczas bardzo zajęty - zdobyłem reputację, pojawiło się sporo telefonów z propozycjami współpracy. Zostałem zarekomendowany niejako z rozpędu, udałem się do londyńskiego AIR Studios - ale nie tego obecnego, tylko oryginalnego - i spędziłem tam chyba z kilka dni. Wydaje mi się, że ze dwa czy trzy nagrywając ten ostatni album Dire Straits: "On Every Street". Sporo rozmawialiśmy i wymienialiśmy się pomysłami. Miał wobec mnie dobre przeczucia i tydzień lub dwa później zostałem zapytany, czy nie wziąłbym udziału w trasie koncertowej. Zgodziłem się. Bo kto by odmówił? No i poszło. Trwało to - ta najlepsza część - dwa lata. Następnie zagrałem na jego pierwszym solowym albumie i jakoś to trwało i trwa do tej pory. To długa relacja. A zaczęło się od tego, że po prostu zostałem ściągnięty by zagrać na instrumentach perkusyjnych na albumie Dire Straits. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, jak to zmieni moje życie.
Co w ogóle sądzisz po tylu latach o "On Every Street"? Bo zarówno fani, jak i krytycy byli bardzo podzieleni.
Każdy musi sam sobie wyrobić opinię. Słyszałem na przykład, że niektórzy fani chcieliby czegoś bardziej rockowego. Ale to nie ten adres. Obawiam się, że te osoby będą musiały się zadowolić monumentalnie genialnymi albumami z początków działalności. One ciągle tam są i nigdy nie znikną. Obecnie nie gra już rock'n'rolla. Nie chodzi o to, że już nie potrafi - jego myśli są po prostu gdzie indziej. Ten album... W kwestii tego co myślą ludzie i krytycy... Zwłaszcza zdanie tych drugich mnie nie interesuje. Paplają swoje, dostają kasę za to, by powiedzieć coś konkretnego. Muszą coś gadać, a jeśli coś skrytykują to wiele osób pomyśli sobie, że to pewnie dlatego, że muszą się znać. Ja się ich zdaniem nie przejmuję. Opinia nie oznacza wiedzy. A wiedza mądrości. Nawet mądrość to nie prawda ostateczna. Każdy sam może decydować. Mark poszedł do przodu i robi rzeczy które chce robić. A ja - jako jeden z jego muzyków - całkowicie go w tym wspieram. Nie mogę mu powiedzieć: "Hej, Mark! Nie wszyscy krytycy lubią Twoją płytę!". Kogo to? Jesteśmy zbyt starzy na to, by się przejmować. Młodzi artyści mogą się tym przejmować, a nie muzycy u schyłku swojej kariery. Jak my!(śmiech)
Alan Clark powiedział w naszym wywiadzie z nim: "Podczas tej trasy zespół rozrósł się jak nigdy wcześniej i czułem, że zbliża się jego kres. Wiedziałem, że się rozpadnie, by później już nigdy się nie reaktywować". Też odniosłeś takie wrażenie podczas promocji "On Every Street"?
Nie. Nie chciałem, by ta trasa koncertowa się w ogóle skończyła. To był najszczęśliwszy czas w moim życiu zawodowym. Byłem dobrze opłacony, a do tego zdawałem sobie sprawę z tego, że jestem częścią czegoś naprawdę dużego. Dodatkowo odbywałem - i to podkreślę z całą stanowczością - muzyczną edukację. Którą zresztą ciągle trwa. Ciągle się od niego uczę - nawet wiele lat później. Nie rozumiałem decyzji o zakończeniu działalności - nie chciałem tego. Byłem szczęśliwy, zadowolony, no ale jednak to nie moja decyzja. Tak, zespół był duży, no ale... To trochę tak jak z Johnem Martynem. Wiesz kto to?
Tak.
Kiedy grałem z Johnem, to miał zespół z elektrycznymi instrumentami. Kiedy zaczynał to tylko z gitarą z echopleksem. Później miał Danny'ego Thompsona na kontrabasie - i grali tylko we dwójkę. Pracował też ze swoją żoną: Beverley. Grywali w klubach folkowych. Chciał jednak rozszerzyć brzmienie - nie chciał cały czas grać tego samego tylko dlatego, że tego od niego oczekiwano. Oczywiście od czasu do czasu grał jakieś stare kawałki i Mark również: "Telegraph Road", "Sultans", "Money for Nothing", "Iron Hand". Na przestrzeni lat grał jeden czy drugi. "Your Latest Trick", "Walk of Life", "Calling Elvis" - grał je wszystkie, a ciągle ma tyle pomysłów w głowie! Ja mówię: dajmy mu robić to co chce! Oczywiście są ludzie, którzy będą narzekać. Ale opinie nie mają znaczenia! Nie są żadnym wyznacznikiem. Przynajmniej dla mnie. Ja się nimi w ogóle nie przejmuję. I myślę, że żaden artysta nie powinien. No dobra, chyba że jest artystą komercyjnym. Bo wtedy jak np. robi rzeźbę i nagle myśli sobie: "O jejku, mam super pomysł! Normalnie kapcie spadną im z nóg!", to jego głowa jest nie w tym miejscu co trzeba. Z zeszłym tygodniu oglądałem w telewizji jakiś program i przytaczali w nim słowa Davida Bowiego. Powiedział, że pisanie i tworzenie jest niczym wejście do morza lub rzeki. Jesteś w dobrym miejscu kiedy czujesz, że twoje stopy ledwo już dotykają dna - kiedy możesz się od niego delikatnie odbijać. Nie możesz cały czas czuć się bezpiecznie. Powinna pojawiać się pewna niepewność, wiesz? A tej nie będzie jeśli będziesz się przejmował tym, co inni mogą powiedzieć. Oczywiście chcesz by lubili Twoją muzykę, ale jeśli nie, a Ty jesteś zadowolony, to... Nie ma co więcej dodawać.
Niedługo będziemy mogli Cię zobaczyć w Polsce podczas koncertów DSL Dire Straits Legacy. Na tym pierwszym koncercie Cię jednak nie było. Tym przy temperaturze -10 stopni.
Tak, nie było mnie. Dzięki Bogu! (śmiech) To sami przyjaciele. Zaczęli to traktować coraz bardziej poważnie i przyznam, że granie tych znakomitych utworów sprawia mi wiele radości. Zwłaszcza z tak dobrym zespołem. Znów: są krytycy tego projektu, ale... ech, wiesz co? Gdy jesteśmy na scenie, to świetnie się bawimy! Składamy hołd tej muzyce, robimy wszystko co w naszej mocy, by jak najwierniej odegrać te kompozycje. I widzisz reakcje publiczności: ludzie potrafią płakać, bo od wielu lat nie słyszeli tych kawałków w wersji na żywo zagranych tak dobrze! A gramy dobrze - tyle mogę powiedzieć. Bo nie powiem, że perfekcyjnie. To nie Dire Straits, ale duchowo już prawie. Jest ten klimat, jest to zaangażowanie z naszej strony. A jak fani dadzą się porwać muzyce, to... cóż, co można więcej dodać? To transakcja pomiędzy nami a nimi. Nic innego się nie liczy: tylko oni i my.
Masz w ogóle jakiś swój taki ulubiony numer Dire Straits, który uwielbiasz grać na żywo?
Ulubiony? Wiesz co? (śmiech) Moje ulubione kawałki... (śmiech) Moimi ulubionymi kawałkami są te na których w ogóle nie gram! (śmiech) Ale lubię "Your Latest Trick" - na nim akurat gram! Uwielbiam go dlatego, że posiada fenomenalny tekst. Powiedzieć te wszystkie rzeczy, tak pięknie ułożyć je pod muzykę - to wszystko jest cudownie zszyte. To prawdziwe arcydzieło. Za każdym razem jak go gramy, to nie mogę wyjść z podziwu. Kocham też "Private Investigations" - mam tam taką małą partię. Wiesz, pewnie zdajesz sobie sprawę z tego, że to nie jest jakieś wielkie show dla perkusjonisty. Znajduję swoje miejsce do grania. Dodaję swoje partie tam gdzie uważam, że będą pasować. Są pewne numery które niemal Cię zapraszają. Ale są też i kawałki podczas których schodzę ze sceny. "Sultans" mnie nie potrzebuje - mimo iż uwielbiam ten numer. Ale takiego ulubionego chyba jednak nie mam. Nie mam takiego jednego faworyta. Podziwiam każdą z kompozycji.
Na DVD "On That Night" Dire Straits chyba najwięcej zabawy miałeś w końcówce "Solid Rock"! (śmiech)
To była niezła zabawa. Ale to nie jest moja ulubiona kompozycja. Wręcz przeciwnie. Marco - wokalista DSL - aż się wzdryga jak to mówię! Nie rozumie dlaczego za nią nie przepadam. Musisz być w odpowiednim, wesołym nastroju. Wtedy dobrze się bawisz grając ją. Ja wolę jednak te poważniejsze utwory.
A ulubiony numer z "3-Chord Trick" Legacy? Bo to bardzo dobry album!
Zgadzam się. Ale ulubiony... Nie pamiętam tytułów! "I have to disagree with You - the crime don't pay". To chyba utwór tytułowy: "3-Chord Trick". Sprytnie napisany. Uwielbiam też w nim partie gitary. Ale znów: nie mam w nim zbyt wiele pracy. Mogę wymyślić sobie w nim coś do roboty, ale tak naprawdę tego nie potrzebuje. Perkusista musi być obecny w niemal każdym numerze, ale perkusjonista musi już być bardzo, bardzo ostrożny z tym gdzie i w jaki sposób gra.
Tak, powiedziałeś kiedyś zresztą w jednym z wywiadów, że dobry perkusjonista dostosowuje się do artysty.
Tak. Nie na odwrót. Nie możesz wpaść: "O, tutaj w tej Twojej balladzie walnę tak, a dalej rąbnę tak!". Nie! Tak nie można! Tylko idiota by tak zrobił. Musisz być elegancki, ostrożny, cały czas musisz okazywać szacunek. Są takie utwory w których czasami gram, a czasami nie. Zależy od tego jaki jest nastrój w danej chwili. Czasami jest miejsce dla instrumentów perkusyjnych, a czasami nie. Jeśli nie ma, to nie gram wtedy na siłę. To instynkt. Potrafię bez żadnego wstydu stać na scenie i w ogóle nie grać - nie martwię się tym. To jak muzycy grający na instrumentach dętych - którzy potrafią stać pół nocy nic nie robiąc. Potrafię tak! (śmiech) Kiedy jednak nadchodzi mój czas, to jestem śmiertelnie poważny. Daję z siebie wszystko. To nie żarty - traktuję to bardzo poważnie. To taka moja filozofia: dostosuj się do artysty. Prześledziłeś moją karierę, tych wszystkich artystów z którymi współpracowałem - nie mógłbym zrobić tego wszystkiego jeśli wszędzie grałbym tak samo. To by nie działało. Dlatego właśnie ludzie do Ciebie wracają po więcej. Bo znajdujesz tę strefę komfortu z każdym z artystów. Ale należy ona do nich. To ich muzyka. To ich komfort jest najważniejszy.
Na swoim koncie masz przeszło 300 wydawnictw. Jak wspominasz na przykład współpracę z Tiną Turner?
Akurat jej wtedy nie było! Niestety! Byłem bardzo rozczarowany! Ale współpracowałem z Danem Hartmanem - słynnym producentem i w ogóle świetnym gościem. No ale samej Tiny niestety tam nie było. Grałem na "Steamy Windows". Spotkałem ją jednak na backstage'u - prawdopodobnie w Szwajcarii gdzie mieszkała. Dokładnie nie pamiętam, bo to było lata temu. Wydaje mi się, że właśnie w jej miejscu zamieszkania. Była cudowną osobą! Oczywiście nie podszedłem do niej podlizując się: "Przepraszam Tina! Bo wiesz, grałem na Twojej płycie!" - nic z tych rzeczy. Po prostu powiedziałem, że miło mi ją poznać i dałem jej spokój. Zawsze tak robię jak jakieś znane osobistości pojawiają się w przebieralni. Daję im przestrzeń. Nie chcę żadnych selfie. Nienawidzę tego! Nie rób selfiaków! Ugh! Nie robię selfie i nie proszę o autografy. Sam daję autografy, ale nie proszę o nie innych. Artyści potrzebują przestrzeni, spokoju, muszą się zrelaksować. Takie jest moje nastawienie do tych spraw. Sama Tina była jednak cudowna.
A jak wspominasz współpracę z George'em Michaelem? Bo to była bardzo długa muzyczna znajomość - praktycznie od czasów Wham!
Tak było. Pamiętam to w taki sposób, że jak zaczynałem z nim współpracę, to byłem bardzo młody, a jak się ona zakończyła, to byłem bardzo stary! (śmiech) Pamiętam jaką był cudowną osobą. Im bardziej go poznawałem bliżej, tym bardziej go lubiłem a pomiędzy nami pojawiało się więcej zaufania. Ufał mi, no ale w sumie po trzydziestu latach ciężko komuś nie ufać. To była bardzo dobra relacja. Tak naprawdę, to przyjaźń, choć oczywiście nie byłem kimś w rodzaju najbliższego przyjaciela czy coś. Kiedy jednak razem pracowaliśmy, to zawsze trzymał się blisko mnie. To ja dla niego przełamywałem pierwsze lody - w zespole. Zawsze rzucał w moim kierunku jakimś żartem. I zwykle żartował moim kosztem (śmiech). Chodziło o to... Żeby była jasność bo czytałem już, że sprawiałem problemy. To było tak, że czegoś się mnie czepiał wiedząc bardzo dobrze, że w jakiś sposób mu odpowiem. Był błyskotliwy, ale ja również. Oczekiwał więc tego, że w jakiś dowcipny sposób mu odszczeknę. I zwykle próbowałem to zrobić. To był bardzo smutny dzień kiedy odszedł... Nie widzieliśmy się parę lat. Ostatnim razem jak się spotkaliśmy to podczas ceremonii zamknięcia Igrzysk Olimpijskich w 2012 roku. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Po ceremonii poszedłem go odwiedzić w jego domu, podziękowałem za zaproszenie... Później nie mieliśmy już okazji się spotkać.
Jak wspomniałeś na początku obecnie przebywasz w studio. Co możesz powiedzieć o tym projekcie nad którym właśnie pracujesz?
To projekt skupiony całkowicie na piosenkach. Próbujemy stworzyć takie żywe rytmy - coś do tańca. Mamy... Zresztą, mogę pokazać Ci nasze studio jeśli jesteś zainteresowany!
No pewnie!
(Danny pokazuje najpierw zestaw perkusji, a później oprowadza po studiu) To zestaw Christiana. Christian jest perkusistą Depeche Mode. Jego zestaw perkusyjny jest potężny! Używał go podczas ostatniej trasy z Depeche Mode. Obok jest drugi zestaw, jeszcze obok ustawił pianino oraz kongi - dla mnie. W rogu jest parę starych bębnów. Nie zabiorę Cię do reżyserki, bo akurat pracują. Ale jak się dobrze przypatrzysz to zauważysz, że wszystko jest omikrofonowane. Wszystko jest gotowe do nagrywania. Tam dalej są drzwi za którymi znajduje się jeszcze jeden jego zestaw - ten, na którym obecnie nagrywa partie. Zobaczmy czy możemy podejrzeć... Musimy tylko być cicho... (przekrada się i pokazuje kolejny zestaw oraz zagląda do reżyserki) No i tak to wygląda. Na tym nowym projekcie także śpiewam. Zresztą we trójkę na nim śpiewamy. Teraz sprawdzamy parę moich pomysłów - czy przetrwają? Nie wiadomo. Nie martwię się tym. Nagrywamy to wszystko tak na serio - nie robimy żadnych demówek. Jak tylko coś napiszemy, to od razu to nagrywamy - tak jak ma to ostatecznie wyglądać. To intensywna, ale nie męcząca praca. Prawdziwa frajda pracować w taki sposób. Pracować w studio z prawdziwym zespołem. Rzadka okazja, bo obecnie wszyscy nagrywają osobno. Choć kiedyś bywało podobnie - w końcu z Tiną też się nie spotkałem. To ekscytujące być w jednym pomieszczeniu z innymi muzykami. I razem próbować znaleźć jakieś rozwiązanie. A chłopaków z którymi tutaj przebywam znam już od wielu lat - jeszcze sprzed moich czasów w Dire Straits. Teraz wspólnie nagrywamy, dokładnie w tym momencie. Po wywiadzie idę do nich, bo siedzą nad jedną z moich kompozycji. Chyba. Bo może przysiądziemy do czegoś innego. Mam otwartą głowę.
No i to by było na tyle! Dzięki za poświęcony czas i życzę miłego oraz owocnego wieczoru!
Dziękuję. Bardzo miło było Cię poznać! Mam nadzieję, że spotkamy się na żywo podczas naszej wizyty w Polsce. Przyjdź się przywitać i uścisnąć dłoń! Dzięki Tomek! Trzymaj się! Pa, pa!
|