Cactus - "Znałem wszystkich: Hendrixa, Janis Joplin..."


Carmine Appice to prawdziwa legenda rocka. Vanilla Fudge, Cactus, Rod Stewart, King Kobra, Ozzy Osbourne czy trio Beck, Bogert & Appice to tylko kilka nazw z jego bogatej muzycznej kariery. Był supportowany przez m.in. Led Zeppelin, zainspirował całe morze muzyków, jego kawałki napisane dla Stewarta mają niemal 500 milionów wyświetleń na YouTube, a "incydent z rekinem" z Johnem Bonhamem to jedna z najsłynniejszych opowieści w historii muzyki. Nawet fani kina powinni go kojarzyć: w końcu jego gra w "You Keep Me Hangin' On" towarzyszy nam podczas wielkiego finału ostatniego filmu Tarantino. To człowiek, który aktywnie uczestniczył w rozwoju hard rocka. Zna wszystkich i wszyscy znają jego. I go szanują, co pokazuje ostatni album Cactus: "Temple of Blues", na którym pojawia się mnóstwo wybitnych muzyków. I to właśnie ten krążek był głównym tematem naszej rozmowy. No ale wiadomo, mając po drugiej stronie monitora taką osobistość nie sposób nie zahaczyć o parę tematów pobocznych. Przed Wami jedyny, niepowtarzalny i wyjątkowo rozgadany Carmine Appice!





MetalSide: Cześć!

Carmine Appice: Witam! Jak leci? Skąd jesteś?

Z Polski.

A, Polska... Polska zawsze była dobrym miejscem dla Cactus.

Tak, miałem nawet okazję zobaczyć Was na żywo podczas Festiwalu Legend Rocka.

Chcieli żebyśmy w tym roku wrócili do Waszego kraju, ale nie mogłem tego zrobić, bo jesteśmy obecnie zbyt zajęci promocją naszego nowego albumu. Robimy też tribute-show Roda Stewarta z gościem, co wygląda jak Rod - Rob Caudill. W składzie mamy też saksofonistkę, co grała z Rodem. Mogę obecnie grać wszystko. Mogę grać Cactus, mogę grać Vanilla Fudge. Mogę po prostu świetnie się bawić.

Ja mam nawet małą pamiątkę po Twoim polskim koncercie - pałeczkę do perkusji!

Ja mam nawet dwie! (śmiech)

Moja jednak trochę bardziej obita! (śmiech) 7 lipca wypuściłeś nowy album z "Cactus": "Temple of Blues". Na tym krążku powracacie do starszych kompozycji, próbujecie odkryć je na nowo. Skąd pomysł na coś takiego?

Co zabawne: nie ode mnie. Właściciel Cleopatra Records - Brian Perera - zadzwonił do mnie i spytał: "Hej! Mam taki pomysł. Chciałbym zrobić album na którym pojawiają się wszyscy, dla których inspiracją był Cactus. No może nie wszystkich, ale tylu ilu tylko się da. Co sądzisz?". Odpowiedziałem, że to świetny pomysł. "Myślisz, że dasz radę coś takiego zrobić? - zapytał. "Myślę, że tak". Bo wiesz, już w latach 90. zrobiłem album "Guitar Zeus" - i to był taki sam koncept. Mieliśmy utwory na które ściągnąłem wszystkich moich znajomych. "Mogę to zrobić, no ale potrzebuję budżetu" - dodałem. Ustaliliśmy go i zacząłem pracę w moim studio. W tym w którym właśnie siedzę. Widzisz? Za mną jest nawet mój zestaw perkusyjny. I co ciekawe te bębny basowe to te same, których używał Cactus w 1971 roku. To niezwykłe, że nowy album narodził się właśnie na nich. A zaczęło się właśnie od ścieżek samej perkusji. W głowie miałem daną kompozycję, którą grałem do clicka. Po dwóch kawałkach zdałem sobie sprawę z tego, że taka praca jest za trudna. Puściłem więc numery z taśmy i grałem do nich. Tak to właśnie wyglądało - to nie był więc w ogóle mój pomysł.

Jakbyś porównał pracę nad "Temple of Blues" do "Guitar Zeus"? Tu i tam duża liczba gości, no ale obecnie żyjemy w cyfrowych czasach - można się chociażby spotykać zdalnie...

W przypadku "Guitar Zeus" mieliśmy ludzi w tym samym studio studio. Ja, Tony i Kelly Keeling rzeczywiście graliśmy razem. Na tym albumie z kolei każdy nagrywał gdzie indziej. Wszystko było rejestrowane w różnych studiach zlokalizowanych w całym kraju. A wcale tak to nie brzmi. Wszystko brzmi tak jakbyśmy spotkali się na żywo. Jako muzyk musisz... ja jestem perkusistą, a jako perkusista musisz się nauczyć grać do clicka tak, by brzmiało to naturalnie. Była taka pewna niemiecka grupa... zapomniałem nazwy... Poleciałem do Niemiec żeby nagrać z nimi parę kawałków. Mieli clicka i chcieli żebym zagrał do niego na zasadzie: łup, łup, łup! Wiesz w taki sposób bardzo... jakby to powiedzieć? Mechaniczny. A ja tak nie gram! Miejscami gram nieco nad, a miejscami pod clickiem, żeby to brzmiało naturalnie. Więc ostatecznie niczego nie ukończyliśmy. Nie byłem w stanie. Po paru dniach dali mi troszkę kasy i poleciałem do domu. Nawet nie chciałem wziąć tych pieniędzy, no bo przecież nawet nic nie nagrałem! No ale powiedzieli, że nie bo chociaż próbowałem. Trzeba więc umieć grać pod clicka. Gdy się już ma ścieżki perkusji to kładziesz na niej kolejne warstwy. Perkusja odpowiada za cały klimat płyty. Zawsze byłem w Cactus mój styl można wyczuć na każdym albumie. Jeśli czuję tę muzykę kładąc ścieżki perkusji to wszystko inne co zostanie położone na nich, także będzie mieć ten klimat.

Z tego co się orientuję to tym niemieckim zespołem był Accept. Pamiętasz który album?

Tak! tak! Accept! Ale roku nie pamiętam. To było tak dawno temu. Ale trochę mi wstyd, że nie byłem w stanie tego nagrać! (śmiech)

(śmiech) Wiesz, ale za to byłeś w stanie zagrać dla np. dla Pink Floyd...

Tak. Teraz z kolei zagrałem na nowym albumie Michaela Schenkera który niedługo wychodzi.

No tak, ten z kawałkami UFO!

On nie chciał żebym po prostu łupał. Chciał żeby to brzmiało naturalnie, bo Michael jest takim bluesowo-rockowym, heavy rockowym gitarzystą. Chciał żeby to miało klimat. Powinienem go poprosić o to, żeby pojawił się na "Temple of Blues", bo teraz wisi mi przysługę! (śmiech) Kompletnie jednak o tym zapomniałem. Zostawię go na następną płytę.

Byli w ogóle jacyś goście których chciałeś mieć na nowym albumie, ale z jakiegoś powodu nie mogli wziąć udziału?

Jedną z takich osób był Steve Morse. Jego żona była bardzo chora i nie mógł jej zostawić samej. No i zapomniałem o Schenkerze. Dopiero niedawno o tym pomyślałem. No ale nie zaprosiłem go - zapomniałem! Dopiero kiedy ogłosił nowy album to pomyślałem sobie: "No przecież... Ale teraz już za późno" (śmiech). Teraz kiedy z "Temple of Blues" dotarliśmy do trzeciego miejsca sprzedaży na liście Billboard w kategorii blues to myślę, że możemy myśleć o kontynuacji. Może coś w stylu "Cactus Plays the Blues" na którym mógłbym przerobić te wszystkie stare bluesowe kawałki na modłę Cactus. I wtedy zaproszę Michaela Schenkera i Steve'a Morse'a. Bo na razie to takie dwa nazwiska które przychodzą mi do głowy. Ściągnąłbym też Jima McCarty'ego - więc już jest trzeci (śmiech). Pomyślę. Na pewno nie chcę ponownie zrobić czegoś jak ten nowy album - to już aż trochę za dużo gości. Wystarczy cały zespół Cactus plus do tego czterech czy pięciu.

To ciekawe z tym albumem na liście Billboard bo Cactus zawsze był takim zespołem z kategorii heavy rock. Jasne to wszystko zaczęło się od bluesa, ale jednak graliście dużo mocniej. A na tym albumie niektóre kawałki to wręcz czysty blues: jak np. nowa wersja "Bro. Bill", która klimatem przypomina muzykę Nowego Orleanu...

A ja bym powiedział, że ta nowa wersja brzmi nawet mocniej niż oryginał. Na pewno ścieżki perkusji brzmią lepiej: są bardziej tłuste. Zawsze byliśmy zespołem blues-rockowym do samego rdzenia. Na pierwszym albumie miałeś np. "No Need to Worry", a i na kolejnych płytach były kawałki mocno osadzone w bluesie. Blues to muza... Grasz na czymś?

Ja nie. Brat ciśnie na gitarze.

No to blues polega na tym, że masz pierwszy akord: niskie "daaaam". Wyższe "daaaam" to czwarty. No i później jedziesz: (śpiewa) "Go my baby...", "daaaam", "daaaam", "daaaam", "Go my baby...". To są typowo bluesowe przejścia. Znajdziesz je na wszystkich naszych krążkach - od samego początku. Dlatego mówię, że zawsze byliśmy zespołem blues-rockowym i ten krążek to właśnie blues/rock. Zobaczyłem jak Foghat i Robin Trower dostają się na bluesową listę Billboard i pomyślałem sobie: "cóż, jeśli oni to zrobili, to tym bardziej my też powinniśmy!". Początkowo krążek miał się nazywać "Cactus: Influences and Friends". Ale powiedziałem właścicielowi Cleopatra Records: "stary, zobacz goście tacy jak Foghat i Trower robią zamieszanie na liście Billboard! To tam właśnie powinniśmy być! Promujmy ten krążek jako wydawnictwo bluesowe!". "Nazwijmy je więc "Temple of Blues"" - zaproponował. "Świetny pomysł!" - uznałem. "Temple of Blues: Influences and Friends".


Zaprosiłem przyjaciół dla których Cactus stanowił inspirację jak również tych, dla których nie - ale którzy są moimi przyjaciółmi. Co ciekawe nawet nie wiedziałem, że niektórzy z moich przyjaciół inspirowali się Cactus - jak np. Steve Stevens. Zadzwoniłem do niego żeby się spytać czy byłby zainteresowany i czy w ogóle zna Cactus, a on na to: "Stary, jestem z Brooklynu. Kocham Cactus!". Tak samo Warren Haynes. Wiedziałem, że Billy Sheehan i Dee Snider lubili Cactus. Nie wiedziałem czy Bumblefoot - a też okazał się fanem. Więcej było więc osób zainspirowanych niż tych będących "tylko" przyjaciółmi. Z tej drugiej grupy jest np. Brett Lightning z Vixen. To moja przyjaciółka chciałem mieć kobiecy wokal na płycie, ale w ogóle nie znała Cactus - była jednak podekscytowana tym, że może znaleźć się wśród tych wszystkich znakomitych ludzi. Nie wiem też czy Vernon Reed był fanem, bo jego styl jest zupełnie inny. Wiedziałem, że Joe Bonamassa jest. Nie byłem pewny Douga Aldritcha... Wyszło fantastycznie! Kiedy zmieniliśmy tytuł na "Temple of Blues" zmieniliśmy całe tło żeby przypominało świątynię. Cały layout płyty do tego nawiązuje. A w środku znajdziesz notki od niektórych gości: Dee Snidera, Steve'a Stevensa, Billy'ego Sheehana, Ty'a Tabora z King's X, Randy'ego Jacksona z Zebra, Roba Bumblefoota i Rippera Owensa.

Dlaczego w ogóle są dwie wersje "Guiltless Glider"? Jedna z Ronem i Philem, a druga właśnie z Owensem?

To dlatego, że nagraliśmy wersję z moim wokalistą i została ona już zmiksowana. Poznałem Rippera Owensa na... Nicko McBrain ma na Florydzie restaurację Rock n Roll Ribs i każdego grudnia urządza dużą imprezę - są namioty i zespoły grające na żywo. Ma tribute band Iron Maiden. Byłem tam dwa czy trzy razy i miałem okazję pograć trochę z zespołem. Mogę nazwać Nicko moim przyjacielem. W zeszłym roku był Owens i podczas rozmowy powiedziałem: "hej, stary! Robię właśnie album z Cactus. Nie wiem czy znasz ten zespół". "Słyszałem Cactus" - odpowiedział. Był jednak bardziej z tej strony "przyjaciół" niż "inspiracji". Spytałem się co sądzi o pomyśle by zaśpiewał na płycie. "Brzmi spoko" - powiedział. Myślałem nad tym który kawałek by do niego pasował. Wszystkie były bowiem bardziej bluesowe. A nie pasował mi do czegoś takiego jak go słyszałem. Pomyślałem, że "Guiltless Glider" to taki dziki, inny i ciężki utwór. Również pod względem tekstu. Uznałem, że być może to właśnie ten numer chciałby zaśpiewać. Wysłałem mu tę kompozycję - zgodził się, zaśpiewał i okazało się, że zrobił to zupełnie inaczej niż Rusty i mój nowy wokalista. Chciałem zamieść tę wersję ponieważ jest właśnie tak inna. Jego wokale rzeczywiście robią tutaj różnicę. Zrobiłem to więc dla zabawy. No i dzięki temu mogłem zagrać dwa razy moją solówkę na bębnach! (śmiech)

Słuchałeś w ogóle ostatecznej wersji "Temple of Blues"? Ponieważ jestem prawie pewien tego, że te dwa podejścia do "Guiltless Glider" są zamienione...

Tak, tak. To jest błąd. Na następnym tłoczeniu będzie to poprawione. Z tego co się orientuję to jedna wersja jest na ścieżce numer trzy, a druga jako bonus. I powinny one zostać zamienione. To zwykłe przeoczenie. Mieliśmy dużo rzeczy na głowie. Wiesz wszystkie te sprawy związane z tworzeniem płyty: mnóstwo gości, tematy związane z datą premiery, kręcenie teledysków - gdzieś się to prześliznęło. Wyłapaliśmy go i poprawimy. Ze wszystkich osób z którymi robiłem wywiady tylko ty jeden o to zapytałeś (śmiech).

Słuchałem "Guiltless Glider" i pomyślałem sobie: "wow, ten nowy wokalista ma głos jak Owens! Ciekawe jak więc wypadła wersja właśnie z nim... Zaraz, coś tu się nie gra!"(śmiech)

Wyłapałeś to! Dzięki stary! Naprawdę im wszystkim teraz pokazałeś! (śmiech) Jeb! Jeb! Jeb! (śmiech) Ale jest jeszcze jeden błąd którego raczej nie wyłapałeś: na płycie jest informacja, że napisaliśmy "Evil". A to nieprawda. To błąd naszego wydawcy.

No tak, bo to cover.

Dokładnie. Zwróciliśmy im na to uwagę i to również będzie poprawione. Twórcy "Evil" i ich wydawcy wiedzą o tym - zostaną im wypłacone pieniądze. Cóż, błędy się zdarzają. Czasami zdarza się wdepnąć w gówno (śmiech).

Na "You Can't Judge a Book by the Cover" z kolei obyło się bez gości. Chciałeś zostawić ten jeden numer dla obecnego składu Cactus?

To ta nowa inkarnacja zespołu Cactus. Nasz nowy gitarzysta - Artie Dillon - to prawdziwy potwór! Za nami jest już pięć wspólnych koncertów i wszyscy byli pod wielkim wrażeniem jego umiejętności! Gra normalnie, gra z gitarą za plecami, gra na niej zębami - gra niesamowicie! Jim McCarty - nasz oryginalny gitarzysta - jest jego idolem! Gra więc trochę jak Jim, ale też i dodaje elementy od młodszych gitarzystów: brzmienie i szybkość - oczywiście tam gdzie trzeba.

Znaliście już w ogóle wcześniej: był członkiem Twojego zespołu Drum Wars.

To prawda. Trochę o nas wiesz, nieprawdaż? (śmiech) Również jako jedyny podniosłeś tę kwestię! Ale jest coś o czym nie wiesz! Poznałeś intro do "Let Me Swim"?

Brzmi znajomo...

Ten mocny wstęp: "wham!", a później slide'y na gitarze. "Eruption" od Van Halen.

No tak, Van Halen mówił, że Cactus był dla niego inspiracją.

Nie wiedziałem o tym! Dowiedziałem się dopiero parę lat temu. I rzeczywiście to mnie uderzyło: "rany, to rzeczywiście jest intro do "Let Me Swim"! Brzmi identycznie. Tyle że jest rozciągnięte!". Więc na tym wydawnictwie to ja je odrobinę rozciągnąłem, żeby ludzie mogli porównać z "Eruption". No ale my je zrobiliśmy w 1970. Van Halen stworzył swoje w 1978 roku na pierwszym albumie. Wtedy byłem w trasie z Rodem Stewartem. Nie mieliśmy nawet możliwości być na czasie z nowymi płytami - nie było żadnych walkmanów. Wtedy były tylko duże boomboxy na kasety - i nie taszczyliśmy ich ze sobą. Dopiero po mojej przygodzie z Rodem miałem okazję posłuchać tej płyty. Ja byłem jeszcze przesiąknięty innymi klimatami - Van Halen z kolei grał mocniejszą muzę. Dopiero później dowiedziałem się, że Cactus był dla nich inspiracją. Eddie mi o tym powiedział. Powiedziałem mu, że reaktywuję Vanilla Fudge, a on to: "pierdol Vanilla Fudge! Niech wraca Cactus!". Zdałem sobie sprawę z tego jak duża to była inspiracja słuchając "Hot for Teacher".

Na "Temple of Blues" usłyszymy dwóch muzyków związanych z Whitesnake. Jak to było z tym Twoim prawie dołączeniem do Davida Coverdale'a?

To było głupie! Byli po wydaniu swojego pierwszego albumu z Sykesem: "Slide It In". Byliśmy na wspólnej imprezie i Sykes z Davidem powiedzieli, że chcieliby żebym nagrał z nimi następny album i dołączył do grupy. A ja wtedy miałem King Cobra związaną z Capitol Records. Czy raczej: JA miałem kontrakt z Capitol Records, bo to JA byłem King Cobra. "Chciałbym, ale niestety mam własnego węża w kieszeni" - bo wiesz, Whitesnake i King Cobra to dwa węże (śmiech). Zaproponowałem żeby wzięli kogoś innego, np. Aynsley'a. Bo Cozy właśnie odszedł. No i wzięli Aynsley'a i zrobili album, który sprzedał się w 27 milionach egzemplarzy. Miałem ochotę sobie oczy wydłubać (śmiech). Ale to już mi się zdarzyło parę razy. Tak samo było z Rainbow. Tak samo było z "Blow by Blow" Jeffa Becka - miałem być na tym albumie, ale nie mogliśmy dojść do porozumienia. Kiedy ruszył w trasę i sprzedał przeszło milion egzemplarzy tej płyty to byłem wkurzony, że ostatecznie nie wyszło. Rok później dołączyłem do Roda Stewarta i to chyba był lepszy krok. Napisałem dla niego "Da Ya Think I'm Sexy", który był dużym hitem. Nigdy nie napisałem kawałka, który by okupował pierwsze miejsca list przebojów na całym świecie. To był największy, najlepiej sprzedający się singiel w całej jego karierze. To coś mówi, nie?


Tantiemy płynące z tego kawałka dalej są niezłe?

Tak, ale wielu artystów sprzedaje swoje prawa. Ja też części się już pozbyłem, ale dalej dostaję pieniądze za inne. Sprzedaż płyt tak poleciała w dół, że... widzisz tę kolekcję złotych i platynowych płyt za mną? Nikt już takich nie dostaje. Nie wiem co się dostaje za... nie wiem... 5 miliardów odtworzeń w Spotify (śmiech). Donald Trump mówi: "wierćcie moi drodzy, wierćcie". A ja mówię: "kupujcie moi drodzy, kupujcie moją nową płytę!" (śmiech) Żadnych Spotify! (śmiech) Ostatecznie Spotify pozbywa się później albumów. Nie masz danego albumu na własność. Natomiast wersja fizyczna krążka będzie z Tobą na zawsze. No i możesz ją przynieść na koncert do podpisania. Spotify ci przecież nie podpiszę! (śmiech) Wracając do pytania - tantiemy ciągle są. Nadal zarabiam z nich całkiem niezłe pieniądze. Dalej jednak kocham grać. Dlatego właśnie poważnie myślę nad kolejnym albumem Cactus. Mam trzecie miejsce na bluesowej liście Billboard. Mam więc hitowe, bluesowe wydawnictwo. To fajne uczucie! Chcę iść dalej: sięgnąć po bluesowe numery, przerobić je, zaprosić gości i całość wypuścić, by mieć kolejne (śmiech).

Teoretycznie wokalistą Cactus jest Jim Stapley. Ale na koncertach jest kto inny. Dlaczego?

Jim Stapley? Jim robi ostatnio mnóstwo rzeczy. Jest taka młoda dziewczyna która ma parę hitów na koncie - razem tworzą własny zespół. Ma też grupę złożoną z członków innych kapel - grają sobie ich kawałki. Bardzo dobrze sobie radzi. Zabookowaliśmy parę koncertów i się okazało, że nie da rady. Mój inny znajomy zgodził się pojechać - i też wypadł bardzo dobrze. Reakcje na ten nowy skład są entuzjastyczne, więc zobaczymy. Gdy przyjdzie pora nagrywać nowy album to zobaczymy czy będzie dostępny. Ciągle uważamy go za członka cactusowej rodziny.

A co słychać u Jima McCarty'ego? Bo nie gra z Wami z uwagi na problemy zdrowotne, ale ciągle jest członkiem grupy...

Tak jak powiedziałem: jesteśmy cactusową rodziną. Gdy rozpoczęły się prace nad nowym albumem to powiedziałem: "słuchaj, to wręcz taki tribue album dla Cactus. Musisz na nim być". Zagrał więc na dwóch swoich ulubionych utworach: "Evil" i "Parchman Farm". Do tego pojawił się też w teledysku. Próbowaliśmy ogarnąć do wideo Bonamassę, ale był tak zajęty, że nie udało się tego dopiąć. Ale ogarnęliśmy Teda Nugenta i Dee Snidera... Zabawne bo skończyliśmy "Evil" z McCartym, a on się pyta: "no dobra, ale kto go zaśpiewa?". Mówię mu, że Dee Snider z Twisted Sister. A on na to: "że co?! On to zaśpiewa?!" (śmiech). Musiałem go zapewnić, że dobrze będzie. Byłem o tym przekonany bo znałem jego zespół Widowmaker. Rozmawiałem z Jay Jay Frenchem w jego podcaście o tym, jak bardzo całe Twisted Sister kochało Cactus. Zaśpiewał więc, wysłałem demówkę McCarty'emu, a on na to: "wow! Kto to śpiewa?". "No właśnie gość z Twisted Sister!" - odpowiedziałem. Był zachwycony, mówił że brzmi jak Rusty. Później powiedziałem mu, że będziemy promować to wydawnictwo jako bluesowe. "Przecież to nie blues!" - mówi. Ja na to, że normalnie w każdym kawałku są bluesowe przejścia, bluesowe akordy, Warren Haynes śpiewa na bluesową modłę - to blues! Nie zgodził się ze mną. Zadzwoniłem do niego w zeszłym tygodniu i mówię: "zgadnij co! Jesteśmy na trzecim miejscu bluesowej listy przebojów!". Nie mógł uwierzyć. Musiałem mu wyjaśnić, że obecnie zespoły, które w latach 70. grały blues są notowane na tej liście. Kiedyś na Billbaord 100 miałeś Cactus, Led Zeppelin... Teraz tam jest Taylor Swift. Wszystko się zmieniło! Nie ma radia AM w Ameryce. Są rozgłośnie FM, które kiedyś były eksperymentalne, a teraz są całkowicie komercyjne. Główna lista Billbaord jest teraz komercyjna, a na bluesową trafią klasyczne rockowe kapele. Tak się to wszystko zmieniło. "Naprawdę znasz się na rzeczy" - przyznał McCarty. Cóż, próbuję! (śmiech) A to wszystko przez Foghat i Trowera. Muzycy Foghat to moi przyjaciele. Wysłali mi maila o tym jak dobrze sobie radzą na tej liście i to mnie zainspirowało żeby do tego żeby też spróbować.

Promujesz teraz "Temple of Blues" koncertami. Masz już 77 lat na karku...

Kto Ci to powiedział?!

Wikipedia! (śmiech) Jak udaje Ci się utrzymać formę? W końcu perkusja to instrument dość wymagający pod względem fizycznym.

Cóż nie ukrywam, że trochę bolą mnie teraz plecy (śmiech). Mam u siebie bieżnię, ciężary, ćwiczę na perkusji, rozciągam się, staram się dobrze odżywiać. Mam pady treningowe. To nie jest tak, że o: siadam sobie za perkusją i już. Jak już do niej siadam, to po coś. Żeby nagrać album, żeby nauczyć się czegoś konkretnego. Nie siadam tylko po to by sobie postukać. Miałem już na to całe życie. Teraz liczy się ta konkretna muzyka. Byłem producentem tej płyty, złożyłem ją, zmiksowałem, stworzyłem cały koncept na okładkę i layout. To dla mnie wielkie osiągnięcie. Cieszę się z tego, że okazała się sukcesem. Zadziwia mnie również to, że tak wielu artystów szanuje mnie i Cactus na tyle, że zgodziło się wziąć udział w tym projekcie. Wszystkim im dziękuję!

No właśnie. Jesteś prawdziwą legendą rocka - zainspirowałeś całe morze znakomitych muzyków. A jednak Rock'n'Roll Hall of Fame jakoś nie chce wziąć pod uwagę Twojego wkładu w rozwój rocka. O co tutaj chodzi?

Nie mam pojęcia o co im chodzi. Kiedy zaczynali, to chodziło o inspiracje - Bo Diddley, Chuck Berry... Jeśli chodzi o lata 60. i 70. to mają każdy zespół który się kręcił obok nas - ale już nie Vanilla Fudge. Cactus również tam nie znajdziesz, a z lat 70. to jest już niemal wszystko. A znów: wiele zespołów inspirowało się naszą twórczością. A potem wprowadzili Dolly Parton, The Go-Go's... Serio? The Go-Go's? Kto się nimi inspirował? Teraz idą w sprzedaż płyt, a nie wkład w rozwój muzyki. Gdyby nazywali się Music Hall of Fame, to mogliby zapraszać kogo tylko im się podoba, np. raperów. Ale są Rock'n'Roll Hall of Fame. Rap to nie rock! W Ameryce była taka duża sieć sklepów muzycznych: Sam Ash. Zamknęli wszystkie! Wiesz dlaczego? Bo nikt już do nich nie chodził kupować gitar, basów czy bębnów. Ludzie kupują sprzęt dla DJ-ów. Kupisz coś takiego i wystarczy. Perkusja i gitary wymagają akcesoriów. Te sklepy wypadły z rynku, bo rock już nie jest modny. Nazwa Rock'n'Roll Hall of Fame się zdezaktualizowała - to już się powinno inaczej nazywać. Od dawna masz tam pełno nazw z hard rocka - a my byliśmy znani przed nimi wszystkimi. A teraz co? Wezmą gitarę Taylor Swift i umieszczą ją w Hard Rock Cafe? Daj spokój. Nie mam nic przeciwko niej - robi dobrą robotę: jeździ w trasy, zarabia na nich z miliard dolarów (śmiech). No ale to przecież nie hard rock.


W latach 70. Vanilla Fudge był supportowany przez pewien mało znany brytyjski zespół: Led Zeppelin. W późniejszych latach mocno zaprzyjaźniłeś się z Johnem Bonhamem. Jakich rad mu udzieliłeś jeśli chodzi o grę na perkusji?

Tak naprawdę to nie udzieliłem mu żadnych. Powiedział mi tylko, że byłem jednym z jego mentorów. Nie wiedziałem o tym. Powiedziałem mu, że uwielbiam to co zrobił w "Good Times, Bad Times", a on na to, że nauczył się tego ode mnie. Odpowiedziałem, że przecież ja czegoś takiego nigdy nie zrobiłem. A on pokazał mi fragment płyty Vanilla Fudge na którym rzeczywiście coś takiego robię. Tu nie chodziło o kopiowanie - wziął pewne fragmenty i przerobił je na własną modłę. Pomogłem mu też załatwić specjalny zestaw Ludwiga - taki wielki, jakby powiększony. Zostaliśmy przyjaciółmi. Jest taka książka "A Thunder of Drums" w której jest fragment poświęcony powrotowi do Anglii - w czasach przyjaźni z Cozym Powellem. I Cozy się go pytał: "jak to było być w trasie z Carminem?". Rozmawiali o mojej pracy, naszej wspólnej trasie... Jak dwójka małych dzieci (śmiech). Jak to przeczytałem to aż nie mogłem uwierzyć. Do czasu premiery tej książki to tak naprawdę nie mogłem nawet mówić o tym, że byłem inspiracją dla Johna Bonhama. Bo w końcu on był tak duży, a ja nie, rozumiesz? Bo ludzie zaraz... Wiesz, każdy musi gdzieś zacząć. Gdy Led Zeppelin zaczynało to nikt nie wiedział kim jest John Bonham - i ludzie teraz nie potrafią tego pojąć. Bo teraz cały czas jest tym perkusistą numerem jeden. I bardzo dobrze. To też dobrze świadczy o mnie. Ja gdzieś tam się przewijałem, ale nigdy nie byłem tym numerem jeden. To był świetny gość. Zawsze na trasie się fajnie bawiliśmy. Podbiegałem i stukałem w jego talerze, on próbował mnie naśladować krzycząc: "Ej, patrz teraz!" - cały czas się śmialiśmy. Później dowiedziałem się, że Tommy Lee wziął od niego pewne zagrywki - jak mu powiedziałem, że oryginalnie były one ode mnie to nie chciał uwierzyć (śmiech). Pewnego dnia pokazałem mu występ w The Ed Sullivan Show z 1968. Spytał się skąd to w ogóle jest, a ja na to: "z czasu kiedy jeszcze nie było nawet Led Zeppelin". "Wow!" - odpowiedział. Joe Morello - wielki perkusista jazzowy - powiedział: "nikt nie umie wszystkiego. Wszyscy bierzemy coś od innych". To prawda. Nawet Buddy Rich uczył się od kogoś.

Byłeś też pierwszym perkusistą robiącym "Drum Clinic". Skąd pomysł na coś takiego?

Byłem pierwszym ROCKOWYM perkusistą robiącym coś takiego. Kropka. Pomysł narodził się dzięki firmie Ludwig. Napisałem podręcznik do gry na perkusji - byłem pierwszym perkusistą który zrobił coś takiego. A to z kolei wyszło stąd, że byłem w sklepie muzycznym i zobaczyłem książkę z gościem na okładce co wyglądał jak Elvis - a to były czasy gdy byliśmy hippisami. Miała cię nauczyć tego jak zostać perkusistą rockowym - i była okropna! Coś strasznego! Mnóstwo bezużytecznych informacji. Uznałem, że sam napiszę taką książkę, bo przecież się na tym znam. Gram rocka. Napisałem ją, nazwałem "Realistic Rock" i to była największa tego typu publikacja - została przetłumaczona na język hiszpański, japoński, włoski itd. Ludzie z firmy Ludwig powiedzieli: "słuchaj, napisałeś książkę. Jak zrobisz "Drum Clinic" to sprzedasz więcej egzemplarzy". Cóż, znali się na tym, bo ich ludzie już coś takiego robili. Kiedy byłem w Vanilla Fudge to mnie tego typu aktywności nie obchodziły - za bardzo zachowywałem się jak gwiazda rocka. Gdy zasugerowali te "Drum Clinics" to postanowiłem spróbować. Zrobiłem jedne, później drugie. Joe Morello spytał się mnie ile egzemplarzy książki udało mi się sprzedać. Jak odpowiedziałem, że 3000, to krzyknął, że to niesamowite. Sprzedawałem 500000 płyt - 3000 wydawało mi się małą liczbą. No ale dalej to robiłem, i dalej, i dalej, aż nagle dobiłem do 450000 egzemplarzy. Później pojawiły się kolejne książki. Słuchaj, miałem cudowną karierę. Nigdy nie zdarzyło mi się coś takiego, że byłem na szczycie i nagle spadłem, lądując w jakiejś ruderze. Moje życie jest ciągle na tym samym poziomie. A byłem żonaty pięć razy! (śmiech) Cały czas jest tak samo. Mam cudowny dom na Florydzie gdzie mieszkam z moją żoną. Tutaj kanał wodny, po tej stronie jezioro, auta w garażu, kawałek własnej ziemi. Jest pięknie. Odpukać!

Za Tobą jest też także trasa "mówiona". Jak to się z kolei narodziło?

Ludzie zadawali mi mnóstwo pytań. No i mówili, że powinienem dawać wykłady o historii rocka. No bo wiesz: byłem tam! A większość ludzi, którzy również tam byli już nie żyją. Widziałem jak to się wszystko zaczęło, jak zaczęło się rozrastać, znałem wszystkich: Hendrixa, Janis Joplin, Jeffa Becka (co oczywiste), Keitha Moona, Noela Reddinga, Claptona, Gingera Bakera - wszystkich którzy byli jak to się wszystko zaczęło. Poznałem George'a Harrisona, Paula McCartney'a...

Tommy'ego Bolina...

Słuchałem historii o Johnie Lennonie... Uznałem więc, że w sumie racja. Zrobiłem parę takich spotkań - poszło bardzo dobrze. Zrobiłem więc jeszcze parę. Teraz mam już na to nieco inny patent. Teraz nazywa się to "Pamiętniki Carmine'a Appice'a". Intrem jest lecąca książka która nagle ląduje i się otwiera. Widzimy różnego rodzaju zdjęcia i w końcu zatrzymujemy się na stronie z listą 25 tematów. I pozwalam publiczności wybrać historię, którą chce usłyszeć. Angażuję ją w cały proces. Jest super bo znam mnóstwo opowieści. Wiesz np. kim jest Fred Astaire?

No raczej.

No to mam list od niego na mojej ścianie. Dałem mu moją książkę bo chciał nauczyć się grać. Napisał mi przepiękny list! Ile osób ma coś takiego? (śmiech) Tak jak mówiłem: miałem cudowną karierę. Moje macki rocka dotarły do różnych miejsc - mam swoją gwiazdę w Hollywood. Jak wpadłem na Paula McCartney'a, to opowiadał mi jak George Harrison na każdą imprezę przychodził z płytą Vanilla Fudge pod pachą. Puszczał ją za każdym razem. Nie mogłem uwierzyć w tę historię, ale Paul rzeczywiście ją potwierdził. Mnóstwo świetnych opowieści, mnóstwo świetnych ludzi. Znałem Hendrixa zanim stał się sławny - graliśmy razem w małych klubach na Manhattanie. Dlatego rzeczywiście uznałem, że ten pomysł z przedstawianiem historii rocka jest niezły - tylko że nazwałem całość pamiętnikami. W sumie to samo. Mam już trochę tych spotkań za mną. Jakoś specjalnie jednak nie przykładam się do ich bookowania - mam do ustalenia sporo innych rzeczy. Ale fajnie się je robi.

Na początku wspomniałeś, że miałeś propozycję zagrania w Polsce. Zobaczymy Cię niedługo w naszym kraju?

Niestety z powodów zdrowotnych nie mogę podróżować do miejsc położonych za daleko od Stanów Zjednoczonych. W 2018 roku zrobiliśmy trasę z moim bratem i było świetnie. Pojawiły się jednak medyczne komplikacje. Tydzień zajął mi powrót do domu. Do tego dwa lotnicze transporty medyczne - prawie umarłem. Uznałem, że bezpieczniej jednak pozostać w Ameryce. Łatwiej jest dostać tutaj odpowiednią pomoc. W Europie nie wiedzieli co ze mną zrobić. Nie chcę się o tym rozwijać. Przeczytasz o tym w mojej książce "Stick It! My Life of Sex, Drums and Rock'n'Roll". Możesz ją dostać na Amazonie, na Music... Music... Choir? Nie pamiętam nazwy - jakaś angielska firma. Chciałbym przyjechać - ludzie w Polsce chcieli zorganizować w tym roku trasę Cactus, trasę Vailla Fudge... A Japonia? Matko, tam to dopiero chcieliby nas ściągnąć. No ale nie mogę.

Oby coś się zmieniło na lepsze.

Wierz mi, naprawdę bym chciał. No ale dopóki nie uda się znaleźć rozwiązania na moje problemy, to nie jestem w stanie. Myślałem, że się udało - ale jednak nie. Ciągle z tym walczę.

Życzę więc wytrwałości! I to by w sumie było wszystko co przygotowałem, więc dzięki wielkie za poświęcony czas!

Nie ma za co! Fajnie widzieć, że tak młoda osoba jak Ty siedzi w czymś takim!

Tam zaraz młoda! (śmiech)

A ile masz lat?

38.

To jeszcze młoda (śmiech). Mógłbym być Twoim dziadkiem! (śmiech) Ale fajnie. Fajnie, że tacy młodzi ludzie... Wiesz, szanuję to! Nie spodziewam się tego by dwudziestolatkowie słuchali naszej muzy, bo zajęci są hip-hopem czy inną Swift. Teraz coś takiego rządzi - i wszystko brzmi tak samo! Cała komercyjna gałąź muzyki brzmi identycznie. No ale też i w tej cięższej muzie, z tym drącymi się gośćmi też tak jest (śmiech).

W ogóle zauważ, że na największych festiwalach headlinerami są cały czas te same, starsze grupy: Judas Priest, Metallica, Iron Maiden. Z nowych to chyba tylko pojawił się Ghost.

Tak. Nowe grupy brzmią tak samo, ale niektóre potrafią sprzedać miejsc na 6 czy 7 tysięcy ludzi. Ale poszedłem swego czasu na koncert Papa Roach - byli świetni. Naprawdę. Grali razem z Shinedown, ale dla mnie to właśnie Papa Roach byli najlepsi. Ich perkusista był kapitalny.

I może tym akcentem zakończymy! Jeszcze raz więc dziękuję za Twój czas! Na koniec poprosiłbym o kilka słów dla polskich fanów!

Dzięki! Naprawdę super się z Tobą rozmawiało. Chciałbym powiedzieć wszystkim polskim fanom mojej twórczości: bardzo dziękuję za Wasze wsparcie, kochamy Was, jesteście cudowni! Kocham Europę! Cóż więcej mogę dodać? Ciao!


Autor: Tomasz Michalski

Data dodania: 17.08.2024 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!