Cześć! Jak się trzymacie podczas lockdownu? Bo ja z covidem na izolacji (śmiech) Na szczęście łagodnym.
Nico Mänttäri: No to ładnie! (śmiech) Myślę, że radzimy sobie tak dobrze, jak tylko można biorąc pod uwagę okoliczności.
Jakko Mäntymaa: Wszyscy jesteśmy zdrowi, choć sytuacja w Finlandii ulega jednak pogorszeniu. Mamy coraz większą ilość zachorowań, ale i tak trzeba przyznać, że nie jest u nas tak źle jak w niektórych krajach. Przynajmniej na razie.
Jako że Marianas Rest to dość młoda grupa, to zacznijmy od jej narodzin. Jak do tego doszło?
N: Wszystko tak naprawdę zaczęło się ode mnie i naszego drugiego gitarzysty: Harriego. Piliśmy sobie w barze, rozmawialiśmy i w pewnym momencie pojawiła się myśl, że fajnie byłoby razem coś pograć. Chcieliśmy uderzyć w takie doom-metalowe klimaty - nagraliśmy więc kilka demówek i rozpoczęliśmy poszukiwania pozostałych muzyków. Początkowo przez kapelę przewinęło się parę osób, ale dość szybko skompletowaliśmy stabilny line-up znany z pierwszej płyty. Po jej wydaniu mogliśmy powiedzieć: tak, oto mamy pełnoprawny zespół.
A co oznacza nazwa?
J: Nazwa pochodzi od zlokalizowanego na Oceanie Spokojnym Rowu Mariańskiego. Chcieliśmy, aby nie tylko budziła ona skojarzenia z mrokiem, głębokością, wysokim ciśnieniem, ale też by miała w sobie coś takiego... romantycznego. Podobała nam się bowiem wizja tego, że jest to jedno z najsłabiej zbadanych miejsc na Ziemi. Fajnie było mieć w nazwie coś takiego "tajemniczego", choć oczywiście postanowiliśmy też i troszkę pokombinować, żeby łatwiej nas było później "wygooglować" (śmiech) Byłoby w końcu głupio, gdyby ktoś chciał poszukać o nas informacji, ale najpierw musiałby przeklikać mnóstwo stron poświęconych geografii.
Teraz świętujecie premierę swojego trzeciego albumu: "Fata Morgana". Muszę przyznać, że to ciekawy tytuł. Muza w końcu mroczna i depresyjna, a miraże możemy przecież zobaczyć gównie przy idealnej pogodzie.
J: Rzeczywiście! Powiem ci, że nawet o tym nie pomyślałem, ale masz całkowitą rację! Sam tytuł pochodzi jednak bezpośrednio z utworu tytułowego, który stanowi zwieńczenie historii zapoczątkowanej jeszcze na naszym debiucie. Główny bohater stracił swoje miejsce w świecie, przeszedł załamanie nerwowe, a na drugim krążku obserwował jak wszystko wali się niczym domek z kart. Teraz stara się odbudować swoje życie. Droga, którą obrał zaprowadziła go w różne mroczne miejsca - można wręcz powiedzieć, że na koniec świata. Zastanawia się nad tym co poszło nie tak, w jaki sposób trafił tam, gdzie się właśnie znajduje - a znajduje się w dość mroźnym, w sensie metaforycznym, miejscu. I tu dochodzimy do "fata morgany", którą na Północy zobaczyć można w niskich temperaturach. Bohater uznaje bowiem, że przez całe życie widział rzeczy, których nie było; czuł emocje, których nie powinno tam być. I to one właśnie odpowiadają za jego upadek. Każdy z nas czasami błędnie odbiera pewne znaki i sygnały, co doprowadzić może do poważnych konsekwencji.
Opowieść ta doczekała się niezwykle klimatycznej okładki. Spod czyjej ręki ona wyszła?
N: Za okładkę odpowiadał norweski artysta: Kjetil Karlsen. Artwork powstał jeszcze przed jakąkolwiek kompozycją na krążek. Jakko razem z naszym basistą przeglądali Internet w poszukiwaniu pomysłów na okładkę - czegoś, co by mogłoby nas odpowiednio ukierunkować. Oczywiście sami byśmy jej nie zrobili, bo za cholerę nie potrafimy rysować (śmiech) Kiedy trafili na prace Kjetila, to od razu wiedzieliśmy, że właśnie tą drogą powinniśmy podążyć. Spytaliśmy się go, czy zechciałby z nami współpracować i na szczęście się zgodził. Jego katalog jest ogromny: to dosłownie setki obrazów i zdjęć. Po skomponowaniu materiału wgryźliśmy się w to wszystko, wybierając do książeczki prace, które najlepiej reprezentowały poszczególne kawałki. J: A ja chciałbym na chwilę wrócić do poprzedniego pytania, bo mnie zaintrygowałeś. Pomimo tego, że dookoła nas jest ciemność, to jednak potrzebujemy światła, które by nas prowadziło - bez niego zresztą nie byłoby również ciemności. Staraliśmy się, żeby w tej naszej muzyce było ono choć trochę obecne, żeby wśród tego smutku, była też również i nadzieja. Aby obok tej całej brzydoty było również i piękno. Naprawdę fajnie usłyszeć, że spojrzałeś na to właśnie w taki, nieco inny przecież sposób. To zaskakujące, ale jednocześnie prawdziwe.
A dziękuję! Wiele osób klasyfikuje dźwięki Marianas Rest jako melodyjny doom/death metal. Zauważyłem jednak, że bardzo blisko Wam do stylistyki post-metalu. W końcu na "Fata Morgana" mamy długie kompozycje, pozbawione typowej struktury.
N: Tak, jak najbardziej - w naszej twórczości znajdziemy również elementy typowe dla post-metalu. Oczywiście tworząc materiał nie celujemy w jakąś konkretną stylistykę - to wszystko wychodzi bardziej podświadomie. Przede wszystkim zależy nam na odpowiedniej atmosferze - i do zbudowania tego specyficznego klimatu korzystamy ze wszystkich dostępnych środków.
J: Dokładnie - skupiamy się głównie na klimacie. Nie tworzymy poszczególnych kompozycji, celując w jakiś gatunek. Wszyscy słuchamy bardzo zróżnicowanej muzyki, wśród której trafią się także dźwięki spod znaku post-metalu. Oczywistym jest więc to, że coś z tego prześlizgnie się do ostatecznego produktu.
Jak więc określilibyście muzykę Marianas Rest komuś, kto Was wcześniej nie słuchał?
N: Ja bym poszedł na łatwiznę i użyłbym marketingowego określenia: melancholijny death/doom metal. Ekstremalna, ale jednak niezwykle klimatyczna muza. Coś w ten deseń (śmiech)
J: No. W ogóle trudno szufladkować swoją własną twórczość. Ja bym to w ogóle zostawił ludziom, którzy znają się na jej sprzedaży...
N: (śmiech)
J: My się na tym nie znamy, ale na szczęście znamy odpowiednie osoby! (śmiech) Mi się podoba określenie: melancholijny. Może więc właśnie "melancholijny death metal"? A czy pandemia przyniosła inspiracje dla tego "melancholijnego death metalu"?
N: Tak się składa, że akurat wszystkie numery powstały jeszcze przed pandemią.
J: Zgadza się. Oczywiście później jeszcze nad nimi trochę pracowaliśmy, natomiast fundamenty wylaliśmy przed tym całym szaleństwem. Teraz możemy spojrzeć na warstwę liryczną z innej perspektywy, ponieważ w tekstach poruszamy kwestie samotności, dystansowania się od innych. Koronawirus sprawił, że można je nieco inaczej interpretować.
A spotykaliście się w ogóle podczas lockdownu twarzą w twarz, czy wszelkie późniejsze pomysły odnośnie krążka omawialiście na odległość?
N: Na szczęście wszystko udało się w miarę dopiąć zanim pandemia rozlała się na cały świat. Mała trudność pojawiła się na naszym "obozie produkcyjnym", który organizujemy zawsze przed nagraniem albumu. Omawiamy na nim wszystkie kompozycje z naszym producentem - robimy takie ostatnie szlify. A z uwagi na sytuację, to komunikacja była trochę utrudniona (śmiech) Po obozie udało nam się jednak zrobić numer "Advent of Nihilism" - sytuacja epidemiologiczna w Finlandii akurat pozwoliła na spotkanie się w sali prób.
J: W Finlandii do tej pory był tylko jeden większy lockdown - akurat pomiędzy okresem pre-produkcji i wejściem do studia. Można więc powiedzieć, że mieliśmy sporo szczęścia, bo nie musieliśmy zmieniać naszych planów. Nie było tak, że np. COVID uderzył akurat w środku nagrań zmuszając nas do zrobienia przerwy. Oczywiście dla bezpieczeństwa ograniczyliśmy jednak ilość osób w studio. Zwykle wszyscy kręcimy się po nim słuchając co tam chłopaki tworzą, natomiast teraz każdy z nas pojawiał się tylko po to, aby zrobić swoje.
N: Dokładnie. Nie było więc tak źle - gorzej, gdyby lockdown uderzył na wczesnym etapie prac nad nowymi kawałkami, bo wszystko staramy się tworzyć wspólnie. Robimy oczywiście surowe demówki, nagrywamy swoje pomysły, ale już pełna kompozycja powstaje podczas pracy ze wszystkimi muzykami. I tutaj sprawy mogłyby się mocno skomplikować.
A gdzie w ogóle nagrywaliście Wasze nowe dzieło? Obyło się bez większych przygód?
N: Krążek nagraliśmy w tym samym miejscu, co dwa poprzednie, a więc w studio należącym do naszego producenta: Teemu Aalto. Zlokalizowane ono jest w Kotka - rodzinnym mieście Marianas Rest. I akurat tym razem poszło gładko (śmiech)
J: To była nasza pierwsza sesja bez jakiejś większej awarii (śmiech) Wszystko się zgadzało - może dlatego, że jeszcze nigdy nie weszliśmy do studia z tak dopieszczonymi numerami. Wiedzieliśmy dokładnie jaki efekt chcemy osiągnąć. Ciągle jesteśmy młodym zespołem i każda wizyta w studio uczy nas czegoś nowego - czego nie robić, na co zwracać uwagę. Dzięki wcześniejszym doświadczeniom nowy materiał wyszedł bardziej spójny - nie próbowaliśmy na siłę wplatać jakichś elementów. Wcześniej jeśli np. dany kawałek wydawał nam się zbyt spokojny, to próbowalibyśmy sprawić, żeby stał się "cięższy". Teraz mieliśmy pewność co do tego, że ostatecznie dobrze się to wszystko wpasuje - ciągle będzie brzmieć jak my.
Na "Fata Morgana" po raz kolejny na smyczkach pojawi się gościnnie Timo Virkala. Jak to się stało, że wziął on udział w nagraniu poprzedniego krążka: "Ruins"?
N: Nawet nie pamiętam... Chyba nasz basista się z nim skontaktował, ale nie mam pojęcia czy znali się skądś wcześniej...
J: Wydaje mi się, że nie znali się osobiście. Wiedzieliśmy, że chcemy mieć na "Ruins" partie smyczków, więc zaczęliśmy rozglądać się za odpowiednią osobą. A to nie jest przecież tak, że mamy jakichkolwiek przyjaciół (śmiech)
N: (śmiech)
J: Wiecznie musimy przeszukiwać Internet żeby kogoś znaleźć (śmiech) No i Niko, ale nie ten, tylko ten drugi - bo w grupie mamy trzech - skontaktował się z Timo. I współpraca z nim przebiegła świetnie, więc gdy tylko rozpoczęliśmy prace nad "Fata Morganą", to wiedzieliśmy, że na płycie pojawi się również i on. Wiele osób pyta się dlaczego Timo nie jest członkiem grupy - może kiedyś zostanie (śmiech) Jeśli okaże się dość szalony (śmiech)
N: (śmiech)
Drugim gościem na krążku jest Lindsey Schoolcraft, którą fani ciężkiej muzy znać mogą z Cradle of Filth. No to teraz opowiedzcie o tym, jak narodziła się ta współpraca!
J: Podczas wspomnianego wcześniej "obozu produkcyjnego" doszliśmy do wniosku, że paru kompozycjom czegoś brakuje. Długo myśleliśmy nad tym, co mogłoby sprawić, że te numery stałyby się kompletne i chyba podczas wizyty w saunie pomyśleliśmy o tym, żeby pojawił się taki piękny, syreni głos. Teemu - nasz producent - pracował wcześniej z Lindsey i to właśnie on zasugerował, żebyśmy się z nią skontaktowali. Niemal od razu się zgodziła i dokładnie wiedziała jaki efekt chcemy osiągnąć. Było to trochę przerażające, bo nawet nie uzgodniliśmy szczegółów, a ona już dostarczyła dokładnie takie partie, o jakie nam chodziło! (śmiech) Wyszło idealnie.
Pierwszym numerem promującym płytę był "Glow from the Edge". Dlaczego postawiliście właśnie na niego?
N: Po tym jak skończyliśmy proces nagrywania albumu wspólnie doszliśmy do wniosku, że właśnie ten kawałek będzie pierwszym jaki pokażemy światu. Jest w nim coś magicznego, nieuchwytnego, tajemniczego. Stanowi też świetny wstęp do naszej twórczości dla osób, które nie znały nas wcześniej - dobrze pokazuje jaką grupą jesteśmy.
J: Ciężko go też jednoznacznie zaszufladkować - podobnie zresztą jak i sam zespół. Są numery posiadające w sobie to "coś" i oto właśnie jeden z nich. A przynajmniej my tak uważamy. Ludziom się bardzo spodobał, więc chyba był to dobry wybór.
Drugim utworem zwiastującym "Fata Morganę" był ostatni kawałek na albumie i jednocześnie jedyny, w którym usłyszymy język fiński, a więc "South of Vostok". Jak to wyszło z tym tekstem?
J: Od dawna próbowałem zrobić coś w naszym ojczystym języku. Świetnie pasuje on do muzyki, którą tworzymy, więc nie raz próbowałem przeforsować ten pomysł. Niestety nie wszyscy się ze mną zgadzali (śmiech)
N: (śmiech)
J: Tym razem udało mi się ich wykiwać (śmiech) Również i w tym kawałku mamy taką atmosferę tajemniczości. W tekście znajdziemy wiersz, który wpadł mi do głowy podczas powrotu z pracy. Właściwym wydawało się wręcz umieszczenie go w tej kompozycji. Trudno go jednak przetłumaczyć na język angielski - wierz mi, bo próbowałem i efekt ssał pałkę! (śmiech)
N: (śmiech)
(śmiech)
J: Zostawiliśmy więc go w oryginalnej formie. Stanowi on swego rodzaju wprowadzenie do całego numeru i przedstawia krajobraz, który widzi bohater opowieści. Miejsce, w którym kończy się jego dawne życie, a rozpoczyna nowe.
A gdzie był kręcony teledysk? Bo widoki iście magiczne!
N: Klip kręcony był całe 50 kilometrów od miejsca naszego zamieszkania - tuż przy samej autostradzie. Dosłownie zaparkowaliśmy auta gdzieś obok i wyszliśmy na pole (śmiech)
J: Mieliśmy sporą ekipę filmową, z którą szwendaliśmy się po fińskich lasach i polach (śmiech) Ależ była zabawa! Często podróżujemy, bo choć nasza siedziba główna jest w Kotka, to ja i Nico mieszkamy 100 kilometrów dalej w Lappeenranta. I wszystkie miejsca z teledysku widać zza szyby samochodu podczas jazdy - wpadły więc nam do głowy, kiedy myśleliśmy nad lokacjami do wideo. Tylko jaskinia nie znajduje się w okolicy autostrady - to jedno z tych miejsc, o których nie każdy wie. Kiedyś zrobiliśmy tam sesję zdjęciową.
N: Dokładnie tak.
J: To bardzo dziwne miejsce, bo ktoś wykorzystuje je do przeprowadzania jakichś obrzędów religijnych. Na jednej ze ścian znajdziemy wielki krzyż, a podczas wspomnianej sesji była tam z setka świec. Nie wiem co tam się odwala... Pewnie jacyś sataniści... A przynajmniej mam nadzieję...
N: (śmiech)
Płytę otwiera numer "Sacrificial", rozpoczynający się bardzo ciekawym cytatem. Przyznawać się: który z członków Marianas Rest jest największym fanem "True Detective"?
N: (wybucha śmiechem wskazując na Jakko)
J: Chyba tylko pojedynek mógłby to rozstrzygnąć! (śmiech)
N: Prawda! (śmiech)
J: Uwielbiam postać Rusta Cohle'a - jego teksty należą do jednych z najlepszych w historii telewizji. Potrafi jednocześnie cię rozbawić, przestraszyć i zmusić do myślenia. Aż człowiek zaczyna się zastanawiać jak ktoś mógł coś takiego wymyślić - coś tak minimalistycznego, ale jednak trafiającego w punkt. Bo jednak czasami rzeczywiście trudno nie stracić wiary w ludzi patrząc na to, co się wyprawia na świecie.
A co myślicie o trzecim sezonie? Drugi pomijam, bo można było na nim zdechnąć z nudów...
N: (śmiech) Trzeci sezon był naprawdę dobry. Drugi z kolei był... cóż, inny - nie podobał mi się.
J: Brakowało w nim elementów, które sprawiły, że ten pierwszy był właśnie tak dobry. Fabuła uległa uproszczeniu, a i postacie stały się zbyt jednowymiarowe. Mimo iż był brutalniejszy niż sezon pierwszy, to jednak brakowało w nim też tego charakterystycznego mroku. Trzeci sezon to już zdecydowana poprawa i krok w dobrym kierunku. Zgadzam się! Zostawmy jednak "Detektywa" i wróćmy do albumu, bo moim ulubionym numerem na "Fata Morgana" jest długaśny "The Wait". Kto za niego odpowiada?
J: Tak! Najlepszy kawałek!
N: Kto go stworzył? Tak jak wspomniałem wcześniej, wszystkie nasze kompozycje powstają wspólnie. Ta akurat narodziła się w oparach alkoholu (śmiech) Do "The Wait" nie mieliśmy nawet żadnej demówki - po prostu zaczęliśmy ten kawałek grać i jakoś tak samo poszło.
J: Chyba tylko mieliśmy wtedy ten główny riff, ale nie pamiętam czy to był jakiś luźny pomysł, czy może część innej kompozycji. Fajnie jednak brzmiał i jak tylko zaczęliśmy wspólnie grać, to nagle wszystko zaczęło się układać w całość.
N: Dokładnie - numer ten powstał w zasadzie z marszu dzięki całej grupie.
J: bardzo mi się podoba sposób, w jaki "The Wait" się rozwija. Jego początek to jedna z najcięższych rzeczy jakie kiedykolwiek stworzyliśmy. W tle usłyszymy też fajne partie klawiszy, przypominające trochę ścieżkę dźwiękową do "Łowcy androidów". Uwielbiam ten kawałek.
Fajnie byłoby go teraz usłyszeć na żywo. Jak z koncertami promującymi album? Coś będzie?
N: Ciężko powiedzieć. Mamy oczywiście zaplanowanych kilka występów, które "powinny" się odbyć, ale kto wie, co się jeszcze wydarzy - sytuacja potrafi zmienić się z dnia na dzień. Może pojawi się jeszcze kilka dat na lato albo jesień - zobaczymy.
J: Mam nadzieję, że chociaż uda się zagrać te już zaklepane koncerty. Sporo planów musiało pójść do kosza i raczej nie ma sensu za bardzo wybiegać w przyszłość - to wszystko zmienia się po prostu zbyt szybko. Na pewno zapomnieć trzeba o koncertach za granicą - na to nie ma szans. Oczywiście chcielibyśmy zaprezentować nowe kawałki fanom z innych krajów - być może wykorzystamy do tego celu Internet.
N: Myślimy właśnie o czymś online. Nie o typowym live-streamie, a bardziej coś w jego okolicach. Na razie nie chcę jeszcze zdradzać szczegółów, żeby nie zapeszyć.
Nie uważacie, że koncerty przez sieć to trochę jak lizanie loda przez szybę?
N: Zdecydowanie, ale to takie najlepsze wyjście z tych najgorszych. Oglądałem parę live-streamów i naprawdę doceniam ludzi, którzy je tworzą. To spore wyzwanie, ale jednocześnie tylko namiastka tego, co możemy zobaczyć na żywo.
J: Trudno się nie zgodzić. Coś trzeba było robić - nie można było tylko siedzieć i czekać na rozwój sytuacji. Nie wyobrażam sobie jednak, aby było to coś, co przetrwa gdy wszystko wróci do normy.
N: Też tak myślę...
J: To drogie, czasochłonne przedsięwzięcie, wymagające sporego zaplecza technicznego. Wystarczy że jedna osoba czegoś nie dopilnuje i wszystko sypie się jak domek z kart. Dlatego też trzeba docenić te zespoły, które zdecydowały się na coś takiego.
Powoli zbliżamy się do końca, więc powspominajmy te "prawdziwe" występy. Jak wspominacie swoją wizytę w Polsce?
N: (śmiech) Źle! (śmiech)
J: (śmiech) Za dużo to my z niej nie pamiętamy! (śmiech) Było jednak podczas niej sporo zabawy! Szczególnie w tym mieście... Jak to się wymawia? GRU-ZJAS?*
N: O tak! (śmiech) To było na północnym-zachodzie Polski.
J: Byliśmy naprawdę pozytywnie zaskoczeni tym miejscem! Jak się ono nazywało?
N: SZTUKATERIA!
J: No, Sztukateria! Prowadzi je świetny gość, który wrócił do Polski po wieloletnim pobycie w Wielkiej Brytanii. Najmilszy facet na świecie! To był punkt zwrotny: myśleliśmy, że nikt nie przyjdzie na nasz koncert - a już zdarzały nam się takie wieczory - a tu naprawdę spory tłum! Ludzie pili, świetnie się bawili - wspaniały wieczór!
N: A jakie piwo było tanie! (śmiech) To też zawsze duży plus! (śmiech)
(śmiech) I to by było na tyle! Dzięki za poświęcony czas! Świetnie się z Wami bawiłem! Ostatnie słówko zostawiam dla Was!
J: Mam nadzieję, że jak najszybciej wrócimy do Polski! Bardzo miło wspominam naszą poprzednią wizytę: piękny kraj, przemili ludzie. Aż szkoda było przekraczać granicę z Niemcami (śmiech)
N: (śmiech) Wykreśl to! (śmiech)
J: Bo jeszcze wywalą nas z Napalm Records! (śmiech) Napisz, że w Niemczech też było super! (śmiech) A tak na serio, to naprawdę chcemy do Was wrócić, zagrać parę koncertów i znów świetnie się bawić.
Obyśmy się doczekali powrotu do koncertowania! Kto wie, może nawet spotkamy się na którymś gigu...
N: Tak, zdecydowanie!
J: Pewnie!
Jeszcze raz dzięki i do usłyszenia!
N: Dzięki! Cześć! J: Na razie!
* chłopaki nie mieli łatwego zadania, bo tym miastem był Grudziądz.
zdjęcia: Miikka Järvinen
|