Zespół Tides from Nebula powstał w 2008 roku i od tego czasu systematycznie pnie się do góry. Regularnie nagrywają płyty i sporo koncertują. Obecnie promują swój piąty album studyjny który otrzymał tytuł "From Voodoo to Zen". Z tej okazji postanowiliśmy przepytać zespół. O nowej płycie, o trasie koncertowej, o koncertach, o komponowaniu muzyki, o zmianie w składzie, a nawet o porównaniach do Rammstein opowiada Maciej Karbowski. Zapraszamy serdecznie, bo Maciej okazał się bardzo ciekawym rozmówcą i odpowiadał na nasze pytania z pełnym zaangażowaniem. ZAPRASZAMY!
MetalSide.pl: Cześć! Gotowy?
Maciej Karbowski: Jasne. Chcesz może jakąś wodę lub coś innego?
Nie, dzięki, może później. Zacznijmy może od informacji, która mocno zaskoczyła fanów, a więc odejście Adama Waleszyńskiego. Jakie były powody tej decyzji?
Wiesz co, powody były dość prozaiczne: Adam miał po prostu dosyć grania muzyki i jeżdżenia w trasy. Zmęczyło go to i dlatego też podjął taką męską decyzję. Już od dłuższego czasu walczył ze sobą, jeżeli chodzi o mobilizację do grania - nie było więc żadnych różnic twórczych czy konfliktów w zespole. Nic takiego się nie wydarzyło - to była tylko i wyłącznie jego decyzja.
Pojawiły się pewne wątpliwości co do tego, czy będziecie w stanie we trójkę udźwignąć Tides from Nebula?
Nie, od razu wiedzieliśmy, że pociągniemy to dalej, w końcu w przeszłości graliśmy już trasy jako trio. A jeśli chodzi o komponowanie, to już w trakcie tworzenia nowej płyty zdaliśmy sobie sprawę, że praktycznie robimy ją we trzech: pomimo tego, że Adam był obecny na próbach, to mentalnie był odklejony.
W 2016 roku graliście już trasę bez Adama - wówczas przyczyną jego absencji była choroba. Czy tamta trasa dodała Wam pewności siebie? Wtedy nie byliście przecież do takiej sytuacji specjalnie przygotowani.
2016 rok nie był nawet naszym pierwszym razem jako trio. Przerabialiśmy też coś takiego, bodajże, w 2012 roku - wtedy tamta sytuacja była jeszcze bardziej niespodziewana. Mieliśmy więc czas żeby się z oswoić z czymś takim, być przygotowanym na każdą ewentualność.
Jako kwartet zagraliście ponad 500 koncertów, w kraju i za granicą. Byliście na Pol'and'Rocku (o strasznej godzinie), graliście w Indiach na torze F1, w telewizji publicznej można było zobaczyć przepięknie przygotowany Made in Polska... Do którego z koncertów zagranych jako czwórka wracasz myślami najczęściej?
Ciężko przywołać jeden... Na pewno często myślę o tych pierwszych koncertach: z początków naszej kariery, jeszcze sprzed wydania pierwszej płyty. Były one dla nas bardzo ważne, ponieważ zauważyliśmy na nich, że jest duże zainteresowanie zespołem - wszystko tak ładnie wtedy "zażarło". Nie mówię, że teraz ekscytacja jest mniejsza. Po prostu wtedy mieliśmy wieloletnie doświadczenie w graniu do pustych sal i nagle wszystko zaczęło się zmieniać. Było to naprawdę miłe uczucie i te początki kariery są przez nas wszystkich wspominane z nostalgią.
Teraz promujecie swój piąty album. Kto miał pod względem muzycznym najwięcej do powiedzenia podczas prac nad nowym wydawnictwem?
Sporo na tej płycie jest Przemka i mnie. W stosunku do poprzednich płyt zdecydowanie powiększył się właśnie wkład Przemka.
Album nagrywany był w całości w należącym do Was Nebula Studio. Dużo grup zaznacza, że jak otrzymują "deadline" od wydawcy, to działa to na nich motywująco. Jak jest natomiast z pracą w "domowym zaciszu"?
Sami sobie narzucamy "deadline" i staramy się pracować ze sporym wyprzedzeniem. Wiemy do kiedy musimy nagrać płytę, aby wydać ją w przyjętym przez nas terminie i to, czy robimy to w naszym domowym studio, czy w zewnętrznym nie ma dla nas większego znaczenia, bo tak czy siak musimy zdążyć. W trakcie prac nad "Voodoo to Zen" mieliśmy pełen komfort, nie spieszyliśmy się - trwająca pięć tygodni sesja odbyła się na pełnym luzie.
Za pierwszy singiel promujący "From Voodoo to Zen" uznaliście "The New Delta", ale wcześniej pojawił się "Dopamine / Paratyphoid Fever". Nie wiedzieliście czy ten pierwszy kawałek znajdzie się ostatecznie na płycie?
Ona wtedy tak naprawdę nie istniała jak wydawaliśmy "Dopamine" - nic nie było jeszcze zrobione. Chcieliśmy wypuścić coś związanego z 10-leciem działalności zespołu i postanowiliśmy nagrać jeden nowy utwór i jeden, który zasadniczo ma 10 lat. No i tak zrobiliśmy. Wspomniany przez Ciebie singiel "The New Delta", a później również i "Ghost Horses", zostały już wzięte bezpośrednio z płyty. "Dopamine" też został nagrany później od nowa i jego wersja płytowa nieznacznie różni się od tej znanej z zeszłego roku. Tak więc na ten moment "Dopamine / Paratyphoid Fever" zawiera takie dwa "rodzynki", niedostępne nigdzie indziej.
A skąd w ogóle wytrzasnęliście ten "Paratyphoid Fever"? Dlaczego nie trafił wcześniej na żadną z płyt?
Jakoś tak po prostu nigdzie nie pasował. Był też dosyć mocno rozgrzebany, a przy pierwszej płycie mieliśmy naprawdę dużo materiału. No i tak sobie krążył on gdzieś tam wokół, aż w końcu uznaliśmy, że to fajny moment, ażeby go w końcu poskładać i wypuścić jako coś, co się nie znajdzie na żadnym innym wydawnictwie.
W mojej recenzji "From Voodoo to Zen" porównałem "Dopamine" z tym tanecznym rytm do Rammstein. Nie odpłynąłem za bardzo?
Mi podczas jego słuchania przychodzi na myśl bardziej Chemical Brothers, ale równie dobrze może być i Rammstein (śmiech)
Zaskoczyły cię w ogóle w recenzjach jakieś porównania?
Pewnie były jakieś ciekawe, ale na ten moment nic nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Oczywiście przeglądam recenzje nowej płyty, wrzucam je na nasze social media, patrzę czy się komuś "From Voodoo to Zen" podoba lub nie. Jednocześnie jednak recenzje przestały mieć dla mnie takie znaczenie jak kiedyś - już się nimi tak bardzo nie przejmuję i po prostu robię swoje.
Nowy krążek zapowiadany był nie jako muzyczny następca "Safehaven", tylko jako swoisty "krok w bok". Dlaczego?
Myślę że to po prostu słychać. Jak ktoś odpali któryś z naszych poprzednich albumów, a następnie wrzuci do odtwarzacza "From Voodoo to Zen", to różnica w brzmieniu od razu będzie słyszalna. Nie trzeba niczego tłumaczyć.
Czyli co? Na nowym albumie nie będzie tylu syntezatorów?
Nie mam pojęcia. Żaden kierunek nie został jeszcze obrany - dużo się wyjaśni w pierwszej połowie przyszłego roku, kiedy sobie wszyscy razem usiądziemy i zaczniemy dłubać.
A skąd w ogóle pomysł, żeby brzmienie "From Voodoo to Zen" oprzeć w takim stopniu na syntezatorach?
Za partie klawiszowe na płycie odpowiadamy ja i Przemek. Dużo czasu spędzaliśmy w studio i klawisze były w nim stale podłączone. Rzadko chwytaliśmy za gitarę - woleliśmy sobie usiąść i poszukać nowych, inspirujących brzmień, o które mogliśmy się później zaczepić. Dawało nam to sporo frajdy, a w końcu przy tworzeniu nowego materiału też chodzi o to, żeby mieć z niego radochę, prawda? Po prawie 20 latach grania na gitarze można mieć poczucie zmęczenia, wyczerpania baterii. I taki moment nastąpił.
Mocne syntezatory słychać przede wszystkim w "Ghost Horses", do którego powstał interesujący teledysk w reżyserii Vasco Mendesa. Jak zaczęła się Wasza współpraca? Jesteście zadowoleni z rezultatu?
Ja to w zasadzie nigdy nie jestem zadowolony jeśli chodzi o klipy - jestem bardzo czepialski. W przypadku "Ghost Horses" były pewne początkowe założenia, które zostały spełnione i całość mi się podoba. Jeśli chodzi o początek współpracy z Vasco Mendesem, to dostaliśmy cynk, że przebywa on w Polsce, mając przy okazji tydzień wolnego. Sprawdziliśmy jego wcześniejsze prace i okazało się, że ma on taki charakterystyczny styl, który bardzo nam przypadł do gustu. Uznaliśmy że warto spróbować. Szybko podesłał nam swój pomysł na scenariusz z dokładnie rozpisaną czasówką - co do sekundy. Klepnęliśmy, no i poszło.
Będzie kontynuacja historii z Pawłem Delągiem?
To ciekawe, że tak dużo osób o to pyta (śmiech) Na razie nie planujemy, no ale z uwagi na to, że jest to tak intrygujące, to może trzeba będzie pomysł przemyśleć.
Na "From Voodoo to Zen" nieco rozbudowaliście instrumentarium: w utworze tytułowym pojawiają się np. smyczki czy trąbka. Skąd pomysł aby ten instrumenty wzbogaciły brzmienie?
Dużą wagę przywiązujemy do pre-produkcji. Jak nagrywamy demówki, to czasami jakieś brzmienie wręcz domaga się tego, aby się znaleźć w utworze. No i właśnie "From Voodoo to Zen" prosił o się o taki aranż... Może nie orkiestrowy, ale o naturalnie brzmiący kwartet smyczkowy. I chyba właśnie Przemo zaproponował, aby na końcu stworzyć coś na kształt hejnału. Na początku zaczęliśmy kombinować jakąś melodię na klawiszach, a następnie przez jednego ze znajomych dotarliśmy do Tomka Kasiukiewicza, który nagrał dla nas flugelhorna.
Tytuły poszczególnych kompozycji są tajemnicze, pozwalają słuchaczowi niejako dopisać swoją własną historię do muzyki, dają się porwać w różnych kierunkach. Jeden tytuł jednak się wyróżnia: "Eve White, Eve Black, Jane". Cóż on oznacza?
W latach 50-tych była pewna kobieta, która miała na początku dwie jaźnie: Ewę Białą i Ewę Czarną. Ewa Biała była bardzo skromna, wycofana, introwertyczna, natomiast Ewa Czarna często flirtowała, zachowywała się wyzywająco. Pewien psychiatra postanowił połączyć te dwie jaźnie w osobie Jane - trzeciej jaźni, będącej taką wyważoną wersją pozostałych. Później się okazało, że to wszystko odbyło się bez zgody pacjentki. Udało się ją wyleczyć, przeszła cały proces psychoterapii, natomiast miała duże pretensje do lekarza, gdyż uważała że na niej eksperymentował. To były lata 50-te, więc mało na temat osobowości mnogiej się wtedy wiedziało. To była bardzo głośna sprawa - później nawet powstał film na ten temat... No, myślę, że to dosyć konkretne wytłumaczenie (śmiech)
(śmiech) Za Wami już ponad połowa trasy. Jak reaguje publiczność na nowe dźwięki? Jak z frekwencją?
Frekwencje utrzymują się na bardzo wysokim poziomie. Są porównywalne do tych z 2016 roku, czyli po wydaniu "Safehaven" - nie nastąpił więc odpływ po naszej małej zdradzie muzyki gitarowej (śmiech) Odnoszę wrażenie, że status zespołu się poprawił i ludzie fajnie nas traktują. Reakcje też są bardzo entuzjastyczne. Czasami nawet zbyt entuzjastyczne jeśli chodzi o takie spotkania po-koncertowe (śmiech)
A co? Zdarzały się jakieś przygody po koncertach?
Nie, ale czasami jak wyjdziemy przywitać się z fanami, to się okazuje, że spędzamy z nimi prawie godzinę czasu - tyle zajmuje np. przybicie ze wszystkimi "piątki" czy zamienienia z nimi dwóch słów. Doceniamy to, że tyle osób chce nas poznać. Fajne to jest.
Najlepszy koncert do tej pory na trasie?
(myśli) Wiesz co... Poznań był super... Wczoraj też był fajnie, w Szczecinie. I właśnie Szczecin by chyba obstawił... Albo Łódź? Dużo jednak jeszcze przed nami, tak więc zwycięzcy jeszcze bym nie typował!
Zamierzacie w jakiś sposób uchwycić w formie wideo otwarcie tego nowego muzycznego rozdziału Tides from Nebula? Wszak od Made in Polska dużo się zmieniło. A miejsce na półce na jakieś ładnego Blu-raya jest...
Nie jesteśmy jakoś fanami wydawnictw typu DVD, także raczej to nie nastąpi. Zapraszamy za to na koncerty! (śmiech)
Jako support zabraliście grupę ROSK. Czym ujęła Was muzyka tej formacji, że postanowiliście się nią podzielić z Waszymi fanami?
Podczas nagrań w Nebula Studio pojawił się ten pomysł. Ja to wszystko realizowałem i miksowałem, no i pomyślałem sobie, że to może się fajnie sprawdzić - no bo w końcu płyta ciężka gatunkowo, ale nie brzmieniowo. Uznałem że będzie to ciekawe połączenie: jeden zespół zagra mega-klimatycznie, a na drugim występie będzie więcej energii scenicznej. Na razie się to świetnie sprawdza. W ogóle ROSK to super goście są.
Fajnie w ogóle publiczność reaguje na te ich pół-akustyczne dźwięki? Bo widziałem ich w tym roku na Litwie i było mocno metalowo...
Odbiór jest super. Zawsze jest głośna owacja na końcu, tak więc myślę, że się podoba (śmiech)
Powoli zbliżamy się do końca, do końca zbliża się też Wasza trasa koncertowa. Co dalej? Jakie plany ma Tides from Nebula?
Być może od stycznia zaczniemy coś tworzyć nowego - ale to bez pośpiechu, na spokojnie, bo na razie żadnego ciśnienia nie mamy. W maju i czerwcu będziemy grać trasę promującą nowy krążek po Europie Południowo-Wschodniej, pewnie też trochę więcej koncertów w Niemczech się pojawi. Latem powoli się bukują festiwale, a na jesień pewnie zagramy polską trasę, ale taką mniejszą, tylko w największych miastach. No i pewnie jeszcze raz zwiedzimy Europę.
Będą jakieś miejsca, w których Tides from Nebula jeszcze nie grało?
Jeszcze nie wiem. Bukuje się to wszystko dopiero.
No to tyle! Dzięki za poświęcony czas i tradycyjnie słowo na koniec zostawiam Tobie!
Tu Maciek z zespołu Tides from Nebula! Pozdrawiam czytelników portalu MetalSide! Do zobaczenia na koncertach!