Na festiwal Wacken Open Air 2011 wybraliśmy się w składzie trzy osobowym: Paweł, Maciek i ja. Dokładnie tak samo jak rok wcześniej, ale innym środkiem lokomocji. Na poprzednie Wacken zabraliśmy się autokarem z zespołem The Sixpounder, a teraz pojechaliśmy samochodem. Ten wariant był przerabiany już kilkakrotnie, więc obyło się bez większych niespodzianek. Wyjazd tradycyjnie w środę wieczorem, po drodze spore zakupy w hipermarkecie i wio do Niemiec. W Polsce autostrada do samej granicy, w Niemczech to wiadomo, a jeszcze teraz można taką drogą dojechać kilkanaście kilometrów od samego Wacken. Czad po prostu. No i jeszcze opcja z 3 kierowcami (to pierwszy raz się mi przytrafiło) to świetna sprawa. Podróż zleciała raz dwa, tradycyjnie trochę głupot było po drodze, sporo słuchanej muzy i nakręcania się na festiwal.
Do Wacken dojechaliśmy około 3 w nocy, szybko załatwiamy formalności z akredytacjami i udajemy się na pole namiotowe. Tutaj przy samym wjeździe spory szok. Mnóstwo namiotów i ochroniarz informujący nas, że może być ciężko z miejscówką. Każe nam jechać za nim i prowadzi nas w najdalszy zakamarek pola prasowego, w dodatku przy samym płocie. Bardzo kiepskie miejsce, bo daleko do wejścia na teren festiwalu i do toalet. Wiadomo, że w nocy nikt nie będzie latał za potrzebą przez całe pole, tylko pójdzie... pod płot. No dzięki za takie miejsce na 3 dni. Grzecznie czekamy, aż ochroniarz nas zostawi i ruszamy szukać innej miejscówki. Mamy gdzieś na polu zajęty przez znajomych kawałek placu, no ale o tej godzinie, to nawet nie próbuję do nich dzwonić. Po prostu wiem, że i tak z nikim się nie dogadam, o ile w ogóle ktoś odbierze telefon. Po 5 minutach poszukiwań mamy nowe miejsce i rozbijamy się z naszym mini obozem w rejonie gdzie co roku siedzimy. Jest jeszcze mała niedogodność z samochodem, ale jak na drugi dzień "sąsiad" lekko się przeparkuje to będzie idealnie (tak też się stało). Teraz już na spokojnie piwko do ręki i zabawa z rozbijaniem namiotów, później jeszcze mały posiłek itp. itd. Pobudka koło południa, a wcześniej przebudziłem się z powodu niezłej ulewy która przeszła nad Wacken. W ciągu dnia chmur było niemało i deszczyk kilkakrotnie nas łapał. Popołudniu to się uspokoiło i podczas koncertów było sucho. Mamy jeszcze jedną sprawę do załatwienia w miasteczku, więc w oczekiwaniu na koncerty wyruszamy na spory spacer. Sporo czasu nam to zajęło, ale od tej chwili możemy już tylko myśleć o najbliższych koncertowych emocjach.
Czwartek:
Tradycyjnie pierwszym zespołem, który występuje na jednej z głównych scen jest Skyline. Jak zwykle były wackenowskie hymny, covery i zaproszeni goście. Tym razem gościnnie pośpiewali: Doro, Chris Boltendahl, Udo, Tom Angelripper. Z coverów najwięcej frajdy sprawił mi acceptowy "Im A Rebel".
Równocześnie ze Skyline na scenie Bullhead City wystąpił zespół Kvelertak. Ten koncert obejrzał s7mon:
Kvelertak był pierwszym zespołem, którego na Wacken nie mogłem ominąć. Jakiś czas temu powalili mnie na kolana swoim debiutem, który z miejsca stał się moją ulubioną płytą 2010 r. Poza tym muzyka, którą uprawia szóstka Norwegów, jest niezwykle żywiołowa, dzięki czemu świetnie sprawdza się na koncertach. I na Wacken to się potwierdziło. Co prawda chwilę się spóźnili, ale za taki show można im to wybaczyć. A wspomniane show to prawdziwe piekło, jakie muzycy urządzili na scenie. Szczególnie pozytywne wrażenie wywarł na mnie wokalista, który w połowie otwierającego numeru zerwał z siebie koszulkę i zaczął latać po scenie, pokazując przy okazji sporych rozmiarów mięsień piwny. Erland, bo tak owemu wokaliście na imię, wspinał się na rusztowanie sceny (element zaczerpnięty od Australijczyków z Airbourne) skakał w publikę i śpiewał razem z nimi (chociaż to akurat było nieco utrudnione przez fakt, że Kvelertak śpiewają po norwesku). Wykorzystał również specyficzną budowę sceny, tzn. na jej końcu ustawiony był ring. Erland wchodził na barierki, skakał z nich w fanów, a raz nawet udało mu się efektownie przekoziołkować. Cud, że niczego sobie nie zrobił. Co do utworów, jakie dane nam było usłyszeć: wyboru dużego nie mieli, jako że mogą się pochwalić jedynie debiutanckim longplayem, ale usłyszeliśmy m.in. "Sjohyenar (Havets Herrer)", "Nekroskop", "Blodtorst", "Fossegrim" czy "Mjod". Setlista doprawdy zacna, a mnie pozostaje czekać na występ w okolicy mego miasta w roli headlinera.
Drugi koncert pierwszego dnia to występ weteranów z Helloween. Podniosłe intro, muzycy wysypują się na scenę i zaczynają grać kawałek "Are You Metal?" i po kilku sekundach zalega krępująca cisza. CIACH! i koniec grania bo nie ma zasilania. Gorączkowe interwencje technicznych i coś zaczyna działać. Dyniowaci ponownie zaczynają ten sam numer i po takim samym czasie... kolejne CIACH! No to problem jest poważniejszy. Przerwa trwała dobre kilka minut i wreszcie zespół po raz trzeci wystartował z koncertem. Tym razem odpuszczono "pechowy" kawałek i wystartowali od "Eagle Fly Free". No i od razu lepiej! Ale jednak tylko na chwilę. Nie, nie... problemy techniczne już się nie powtórzyły, ale niestety zaczął śpiewać Andi Deris. Zresztą trudno nazwać to śpiewem Totalnie zmasakrowany głos, jedna wielka chrypa i skrzek. Szczerze mówiąc nie dało rady tego słuchać, a tu jeszcze taki wymagający wokalnie numer. Niestety Deris w słabiutkiej formie, a wiadomo jak idzie mu śpiewanie numerów Kiske. Żeby było weselej, to w setliście takich kawałków była większość, bo Helloween zagrał jeszcze: "March Of Time" (tutaj to się chłop namęczył), "I'm Alive", "Future World", "Dr. Stein", "I Want Out". Był jeszcze sporych rozmiarów medley "Keeper Of The Seven Keys / The King For A 1000 Years / Halloween" (bardzo fajnie poskładany) i numer "Where The Sinners Go". Jak widać - setlista dosyć trudna dla tego wokalisty i niestety jego słabiutka forma położyła ten koncert. Dosyć komicznie wyglądały momenty, gdy Deris w niektórych zwrotkach po prostu nie miał siły nawet skrzypieć po swojemu i mikrofonem pokazywał na publiczność, żeby akurat teraz śpiewała. Dodatkowo reszta muzyków jakoś specjalnie nie próbowała nadrobić wokalnych słabości i wyszedł taki "zblazowany" koncert z lekko wyjącym wokalistą. Na pewno był to najsłabszy Helloween jaki kiedykolwiek widziałem. Wieczorem przechodząc na teren festiwalu mija nas Markus Grosskopf, mamy ze sobą aparat, więc fotka z tym basistą została ustrzelona.
Kolejny koncert to ponowne niemiecki zespół, tym razem był to Blind Guardian. Z tym zespołem mam tak, że jak grają starsze numery, to super, a te nowsze niekoniecznie mi podchodzą. Tym razem było dla mnie bardzo zacnie, bo zespół zagrał między innymi: "Welcome To Dying", "Traveler In Time" (czad!), "Time Stands Still (At The Iron Hill)", "Imaginations From The Other Side, "Lord Of The Rings". Oczywiście nie mogło zabraknąć klasyków: "Majesty" (uwielbiam ten numer!), "Valhalla" (tradycyjnie przedłużony przez publiczność), no i koncertowo genialny "The Bard's Song - In The Forest" - co tutaj się dzieje, to wiadoma sprawa. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi śpiewających tekst tego utworu zawsze robi kolosalne wrażenie. Ponadto były zagrane: rozśpiewany "Nightfall", "Fly", "Mirror Mirror" i przedstawiciele najnowszej płyty: "Tanelorn (Into The Void)" i "Wheel Of Time". Jeśli chodzi o show, to był to typowy koncert Blind Guardian. Ten zespół ma swój standard na scenie i tutaj nic się nie zmienia. Oprawa wizualna na wackenowskim poziomie i to też specjalnie nie zaskakuje. Przez pierwsze dwa-trzy utwory strasznie głośno była ustawiona "stopa" perkusji, ale na szczęście akustyk się zlitował i obniżył ten irytujący dźwięk. Ogólnie sam koncert nie zapadł mi głęboko w pamięć, na pewno po słabym występie Dyniowatych była to różnica kilku klas. W skali całego festiwalu - przegródka "dobre koncerty".
Ostatnia pozycja w czwartkowym grafiku wzbudzała we mnie nie lada emocje. Ozzy Osbourne to człowiek legenda i tutaj sprawa jest dosyć jasna. Przyznaję, iż miałem spore "ciśnienie" na ten koncert, bo Dziadka widziałem tylko raz na żywo w Spodku 2002 roku, a więc bardzo dawno temu. Dodatkowo taki festiwalowy występ to spore prawdopodobieństwo usłyszenia sporej ilości "hitów". A u Ozziego w dyskografii nie brakuje kawałków, które po prostu uwielbiam. Bardziej to dotyczy tych starszych kompozycji, bo te z nowszych płyt raczej mnie nie porywają. Przed koncertem miałem dwa swoje "michałki" do usłyszenia. Jeden z nich to był tak zwany pewniak, bo jakoś nie wyobrażam sobie koncertu Ozziego bez numeru "Mr. Crowley". Na moje szczęście rodzynek numer dwa też został zagrany. Mowa tutaj o kawałku "Shot In The Dark" - nic na to nie poradzę, ale jak słyszę ten numer, to mi się normalnie uginają nogi (hehe). Jak widać Mr. Osbourne postanowił spełnić moje koncertowe pragnienia za co jestem niezmiernie wdzięczny. Wokalista na scenie zaprezentował się z jak najlepszej swojej strony. Przez cały koncert nakręcał publiczność do ja największej zabawy, zachęcał do śpiewania, no i oczywiście robił swoje wodne show. Woda z wiaderek lała się w publikę w ilościach hurtowych. Nie zabrakło oczywiście wielkiej sikawki z której Ozzy raził na większą odległość, no i kilka wiaderek oczywiście wylał na siebie. Ot normalka... Show to jednak tylko show i dodatek. Grunt, że wokalnie wszystko było jak należy. Wiadomo, że z wiekiem głos się zmienia i traci swoje parametry, ale jeśli chodzi o ten koncert to byłem pod wrażeniem formy Ozziego. Szacunek. Zgodne z moimi przewidywaniami i ku mojej radości w setliście spore nagromadzenie staroci i takiej koncepcji mogłem tylko przyklasnąć.
Zagrane było:
I Don't Know Suicide Solution Mr. Crowley War Pig Bark At The Moon Road To Nowhere Shot In The Dark Rat Salad Iron Man I Don't Want To Change The World Crazy Train Mama, I'm Coming Home Paranoid
Zwracają uwagę aż cztery covery Black Sabbath. Ponadto klasyki które wyśmienicie sprawdzają się na żywo. Ten występ w pełni sprostał moim oczekiwaniom i tutaj nie mam wątpliwości, że to był jeden z lepszych koncertów na Wacken Open Air 2011.
To była ostatnia pozycja w czwartkowym grafiku, więc udaliśmy się na pole namiotowe. Tutaj tradycyjna wymiana wrażeń, posiłek i piwko. Później zasłużony odpoczynek i sen. Przecież po takich czterech koncertach to człowiek z radością wraca się do domu, a tutaj to zaledwie rozgrzewka przed kolejnymi dwoma dniami pełnymi koncertowych emocji. W nocy kilka razy budził mnie deszcz bębniący o namiot, ale rano okazało się, że nie pada. Ot Wacken i to ich "Shine Or Rain" i rzeczywiście tak tam jest.
Piątek:
Poranna toaleta, śniadanie (które to jest jedynym pewnym posiłkiem w ciągu dnia) i już pora wyruszyć pod scenę na której pojawi się Primal Fear. Niemcy tradycyjnie nie zawiedli na żywo. Nie wiem na czym to polega, ale za każdym razem ich koncert oglądam z wielką przyjemnością. Nawet gdy zagrają utwory, które robią na mnie mniejsze wrażenie, to i tak jestem zadowolony. Tak było właśnie tym razem. Całkiem dobry koncert, tylko setlista "taka sobie". Z drugiej strony nie ma co narzekać, bo ten zespół ma sporo heavy metalowych hymnów, które na żywo świetnie się sprawdzają. Dodatkowo Primal Fear na scenie to zastrzyk pozytywnej energii. Tutaj nie ma fajerwerków, nie ma bajecznych dekoracji i nie wiadomo czego tam jeszcze. Sceniczne show według tego zespołu to pięciu gości na scenie, spory żywioł i heavy metal w czystej postaci. Tutaj pierwsze skrzypce gra oczywiście Ralf Scheppers. To on nakręca całą zabawę i mobilizuje publikę do aktywnego udziału w koncercie. Z utworów zagranych tego dnia największe wrażenie zrobiły na mnie "Nuclear Fire" i nieśmiertelny "Metal Is Forever" tradycyjnie zagrany na koniec. A cała setlista prezentowała się tak:
Sign Of Fear Chainbreaker Battalions Of Hate Nuclear Fire Running In The Dust Six Times Dead (16.6) Seven Seals Final Embrace Metal Is Forever
Na pewno nie był to najlepszy koncert Primal Fear jaki widziałem, a w skali całego festiwalu zaliczam go do tych dobrych.
W drodze powrotnej na pole namiotowe z małej sceny gdzie wystąpił Primal Fear zaliczam "występ" amerykańskiej formacji Suicidal Tendencies. Ten cudzysłów nie jest przypadkowy... Szczerze mówiąc ledwo chłopaki pojawili się na scenie, to ja miałem już "dosyć". Cóż... rapowane wokale, muzyka na zasadzie hałasowania i sporo bieganiny na scenie. Po trzecim kawałku podziękowałem i udaliśmy się na zakupy.
A o tym i kolejnym koncercie wypowie się s7mon:
Załoga Mike'a Muira występowała dosyć wcześnie, bo nieco po 13. Dla wielu uczestników ta pora mogła okazać się zbyt wczesna, jednak frekwencja była zadowalająca. Amerykanie rozpoczęli od jednego ze swoich największych hitów "You Can't Bring Me Down". Od razu w oczy rzuciła się niesamowita energia muzyków, a szczególnie frontmana, który biegał z jednego końca sceny na drugi. W pewnym momencie zeskoczył ze sceny by przybić piątki fanom. Niesamowite wrażenie robił ogromnych rozmiarów perkusista Eric Moore, który sprawiał, że granie przejść jedno za drugim wyglądało na dziecinnie proste. Zestaw utworów, jaki Suicidale nam zaserwowali to typowy festiwalowy "Best Of", w którego skład weszły m.in. "Join The Army", "War Inside My Head", "Subliminal", "Come Alive", "Possessed To Skate", "Pledge Your Allegiance" i "How Will I Laugh Tomorrow". Zestaw imponujący, chociaż trudno wcisnąć wszystko, co by się chciało w godzinę, jaką dostali na występ. Mimo tego podejrzewam, że nikt niezadowolony ich koncertu nie opuścił, a dla mnie osobiście jeden z najlepszych występów na tegorocznym Wacken.
Tuż po występie Suicidal Tendencies na sąsiedniej scenie zagrali Morbid Angel. Amerykanie kilka miesięcy wcześniej fantastycznie zareklamowali swoje letnie występy kontrowersyjną płytą. Jednak nie dali powodów do narzekań i nie usłyszeliśmy żadnych techno-beatów, których pełno na "Illud Divinum Insanus", a sam set to typowy "Best Of" z domieszką kilku nowości. Ostatni krążek reprezentowały "Existo Vulgore", "Nevermore" oraz "I Am Morbid". Dwa pierwsze to porządne, death metalowe killery. Ostatni jest dużo bardziej melodyjny i nośny (jeżeli takie określenie można zastosować w przypadku metalu śmierci) i całkiem nieźle rozruszał tłum. Szczególne wrażenie zrobiła awionetka przelatująca nad terenem festiwalu z napisem "Are You Morbid?". Nie wiem, czy to inicjatywa zespołu, jednak wzbudziło to uśmiech na wielu twarzach pod sceną. Ze starszych piosenek usłyszeliśmy to, czego zabraknąć po prostu nie mogło, tj. "Immortal Rites" (idealny opener), "Fall From Grace", "Rapture", "Maze Of Torment", "Angel Of Disease", "Chapel Of Ghouls", "Where The Slime Live" oraz "God Of Emptiness". Takim zestawem panowie przekonali chyba wszystkich malkontentów. Co prawda ich prezencja sceniczna może pozostawiać wiele do życzenia, jako że Trey Azagthoth i Destructhor praktycznie stoją w miejscu i okazjonalnie kiwają głową, to chyba nikt nie spodziewa się, że będą skakać po scenie i robić głupie miny. David Vincent był w dobrej formie wokalnej, chociaż we wszystkich numerach używa raczej nowej maniery niż starego growlu. Wypada wspomnieć także o naprawdę ciekawej solówce Treya. Udany występ.
Wackenowski Metal Market to taki olbrzymi namiot w którym swoje stoiska wystawiają ludzie z całego świata. Można tutaj kupić mnóstwo CD, vinyli, singli i innych różności. Naprawdę można się w tym wszystkim zatracić i spędzić tam kilka godzin i dalej mieć poczucie, że nie wszystko się zobaczyło. Cóż... troszkę tam się zasiedziałem i przez to spóźniłem się (sporo) na koncert Sodom.
Thrash metalowcy z Gelsenkirchen jak zwykle zaprezentowali się na scenie z dobrej strony. Ten zespół ma taką swoją koncertową solidność i poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Widziałem pół koncertu, ale załapałem się na kilka mocarnych pozycji. W roli głównej oczywiście "Agent Orange" i niesamowity medley na koniec w postaci "Stalinorgel / Knarrenheinz / Bombenhagel". Nieźle też wyszedł "The Art Of Killing Poetry" Nie mam coś szczęścia do koncertów Sodom na Wacken. Już drugi raz widzę tylko kawałek ich występu, bo na jubileuszowym show w 2007 roku zobaczyłem jeszcze mniej.
Więcej o koncercie Sodom od s7mona:
Miał to być mój drugi występ teutońskich thrashersów. Jednak z powodu niedyspozycji Bernemanna kwietniowy występ w ramach Silesian Massacre został odwołany, więc było to moje pierwsze spotkanie z Sodom. Ekipa Angelrippera jest bardzo popularna w swojej ojczyźnie i to było widać, zarówno po frekwencji, jak i reakcji fanów. Rozpoczęli od utworu tytułowego z bardzo ciepło przyjętego "In War And Pieces" z zeszłego roku. Niestety, kłopoty z dźwiękiem skutecznie zabiły przyjemność ze słuchania kilku pierwszych numerów. A te były naprawdę ciekawe, bo dane nam było usłyszeć m.in. "Outbreak Of Evil", "The Vice Of Killing", "I Am The War", "The Saw Is The Law", "Agent Orange", "City Of God", "Blasphemer", "Remember The Fallen" czy "M-16". Zestaw bardzo przyzwoity, chociaż zdziwił mnie brak jednego z największych hitów grupy, czyli "Ausgebombt", którego fani kilkukrotnie się domagali. Przyzwoicie zaprezentował się nowy członek grupy, perkusista Markus "Makka" Freiwald. Widać było, że grupa dobrze się czuje w Wacken. W pewnym momencie Tom Angelripper rozpiął koszulę, pokazując całkiem pokaźny brzuch. Oprócz wspomnianych wcześniej staroci bardzo dobrze zaprezentowały się dwa nowsze utwory, "The Art Of Killing Poetry" i "Feigned Death Throes". Bardzo pozytywnie zaskoczyło mnie to, że mimo faktu, iż w grupie gra jedynie jeden gitarzysta, muzyka praktycznie nie traciła nic ze swej mocy.
Po Sodom na sąsiedniej scenie (Black Stage) zagrał zespół As I Lay Dying, który obejrzał s7mon, a ja wybrałem się w tym czasie na Rhapsody Of Fire.
As I Lay Dying: Metalcore to nie do końca mój typ muzyki, jednak Amerykanie z As I Lay Dying przekonali mnie do siebie naprawdę dobrą płytą "An Ocean Between Us" i jako że nie było nic ciekawszego do zobaczenia w tym czasie, postanowiłem sprawdzić, jak sobie radzą na żywo. I muszę przyznać, że mnie bardzo pozytywnie zaskoczyli. Mimo, że znałem zaledwie kilka utworów, ich set był jednym z najlepszych tego dnia. To także zasługa fantastycznej publiki, która naprawdę dała z siebie wszystko. Poza tym metalcore to muzyka utrzymana przeważnie w tempach, które idealnie nadają się do zabawy pod sceną, a dodać do tego sporą liczbę fanów, to dobra zabawa jest gwarantowana. To, co mnie najbardziej drażni w metalcore, czyli do bólu przesłodzone refreny, na żywo w ogóle mi nie przeszkadzały. Co więcej, okazały się bardzo przydatne jako chwile wytchnienia między kolejnymi napierdalankami. Najlepiej wypadły "An Ocean Between Us" oraz "Nothning Left". Pozostałe utwory, jakie As I Lay Dying zagrali, to w kolejności chronologicznej "Within Destruction", "The Sound Of Truth", "Upside Down Kingdom", "Through Struggle", "Anodyne Sea", "Condemned", "Parallels", "Forever", "Confined" oraz "94 Hours". Co do samego zespołu, to zachowywali się dokładnie tak, jak się po nich spodziewałem, tj. wszyscy byli zaangażowani w rozgrzewanie publiki, a najlepiej spisywał się wokalista, który doskonale dyrygował tłumem ze specjalnego podestu.
Rhapsody Of Fire: Za zespołem specjalnie nie przepadam, a słucham ich w domu może raz na 10 lat. W związku z tym, że nic innego nie było do roboty, a siedzieć w namiocie to słaba sprawa, więc udałem się pod Party Stage, żeby obejrzeć koncert Włochów. Zawsze jest opcja, żeby po kilku utworach dać sobie spokój i wrócić na pole namiotowe. O dziwo, calusieńki koncert zaliczyłem i to bez najmniejszego problemu. Wiadomo, że szału nie było, bo i nie mogło, ale sam koncert całkiem pozytywnie mnie zaskoczył. Oczywiście w setliście dominowały utwory z dyskografii Rhapsody, bo jak wiadomo w historii tego zespołu następują jakieś dziwne podziały i rozdziały... no ale nieważne. Sporo ludzi pod sceną, oczywiście nie brakowało rycerzy w plastikowych zbrojach, czy z samymi takimi mieczykami. Bardzo pozytywnie i zabawnie to wygląda, nie przeczę.
Prosto z Rhapsody Of Fire udaliśmy się na koncert Trivium. Sporo nasłuchałem się o tym zespole, o ich wspaniałych koncertach itp. Na Wacken nie zachwycili mnie i jakoś nieśpieszno mi, żeby zobaczyć ich kolejny raz.
Ponownie głos należy do s7mona: W dniu ich występu na Wacken premierę miała najnowsza płyta Amerykanów, "In Waves". Nie znałem jej wówczas, jednak cztery utwory, jakie zaprezentowali tego sierpniowego popołudnia ("Black", "Built To Fall", "Dusk Dismantled" oraz tytułowy) przekonały mnie, że panowie podążają ścieżką wytyczoną przez "Shogun", a to dobrze, gdyż ich nowsze dokonania dużo bardziej mi odpowiadają niż pierwsze płyty, na których znalazł się dosyć przeciętny metalcore. Potem się miało okazać, że tak różowo z najnowszym wydawnictwem nie jest, ale to już temat na inną rozmowę. Trivium uraczyli nas dziesięcioma utworami, gdyż oprócz czterech wymienionych wyżej usłyszeliśmy "A Gunshot To The Head Of Trepidation", "The Deceived", "Like Light To The Flies", "Pull Harder On The Strings Of Your Martyr", "Down From The Sky" oraz "Throes Of Perdition". Dwa ostatnie to zdecydowanie najlepsze momenty tego występu. Starsze utwory zlewały się w jedną, metalcore'ową masę, z której trudno było osobie średnio zaznajomionej z materiałem wygrzebać ciekawsze fragmenty. Panowie są młodzi i ruch sceniczny był poprawny, jednak ich poprzednicy z As I Lay Dying zaprezentowali się pod tym względem dużo lepiej. Mimo że niedoskonałości było całkiem sporo, to Matt Heafy i spółka zapewnili całkiem dobrą, godzinną zabawę.
Pod koniec występu Trivium ewakuowałem się do namiotu w którym umiejscowiona jest scena "W.E.T. Stage". Tutaj swój koncert zagrała szwedzka formacja Bullet. Kapela ta ma w dorobku 3 płyty studyjne i obraca się w obrębie klasycznego heavy metalu. Szczerze mówiąc na ten koncert wybrałem się z powodu... luki w rozpisce. Nie bardzo miałem co robić przez półtorej godziny, które dzieliło mnie od koncertu Judas Priest. A o Szwedach słyszałem sporo dobrego, więc wykorzystałem wolny czas na sprawdzenie w koncertowym boju tej formacji. Powiem wam, iż było to doskonale wykorzystane pól godziny (tyle grali) na tym festiwalu. Znakomicie zagrany heavy metal, sporo scenicznego luzu i świetne kompozycje. W roli głównej oczywiście potężnie (hehe) zbudowany Dag "Hell" Hofer, który od samego początku odpowiednio rozkręcił imprezę. Zdecydowanie polecam zapoznanie się z tym zespołem jeśli chodzi o fanatyków klasycznie granego heavy metalu. Dla mnie to było odkrycie tego festiwalu.
Prosto z namiotu udajemy się pod True Metal Stage na heavy metalowe święto. Można mówić i myśleć cokolwiek, ale zespół Judas Priest to po prostu Legenda.
Nadszedł wreszcie czas na który oczekiwałem od samego rana. To pora w której na scenie miał pojawić się zespół Judas Priest. Co by tutaj nie napisać, to i tak będzie za mało. Zespół legenda - straszny frazes. Krótko mówiąc kapela która tworzyła heavy metal pod koniec lat siedemdziesiątych. Na muzyce Judas Priest się wychowałem i mam do nich olbrzymi sentyment. Judasów do tej pory widziałem dwa razy na żywo: w 1998 w Katowicach (z Ripperem na wokalu) i w 2005 roku na Litwie (to była wyprawa!). Teraz przyszedł czas na światową trasę "Epitaph", która według zapowiedzi muzyków miała być ostatnią tak dużą. Pod sceną meldują się ze sporym wyprzedzeniem, bo nie chcę oglądać tego koncertu z daleka. Dogodna pozycja zajęta i rozpoczęło się oczekiwanie. Scena calusieńka zasłonięta wielką zasłoną z napisem "Epitaph", a z tyłu słychać technicznych, którzy coś tam jeszcze dopieszczają. Z głośników leci utwór "War Pigs" wiadomego zespołu i nagle atmosfera robi się bardzo gęsta. Czyżby za chwilę miało się rozpocząć to święto? Po chwili z głośników słychać judasowy "Battle Hymn" i tutaj już nie ma wątpliwości - zaczynamy!
Zasłona opada, a w tym samym momencie zespół zaczyna koncert od kawałka "Rapid Fire". To co działo się później to była czysta magia. Niesamowity koncert i wspaniałe widowisko. Zresztą kilka dni później w katowickim Spodku mieliśmy powtórkę z tego wydarzenia. Sam koncert pozamiatał mnie nieziemsko. Efektowna oprawa, kapitalna forma zespołu i niesamowita charyzma Halforda. Do tego dochodzi znakomita setlista naszpikowana największymi kilerami z dyskografii Priest. Na mnie największe wrażenie zrobiły te starsze kompozycje: "Breaking The Law" kapitalnie w całości odśpiewany przez publikę, " Hell Bent For Leather", czy "Diamonds & Rust". Ponadto genialnie wypadły "Blood Red Skies" - totalne zaskoczenie z tym numerem i "Night Crawler" - a tutaj chyba jeszcze większe. Nie mogło zabraknąć nieśmiertelnego "Painkiller" - lekko położony wokalnie (podobnie jak "The Sentinel" - mój ulubiony!), oraz kilku klasyków i "pewniaków". Niesamowite show, wspaniały wystrój sceny, lasery, pirotechnika, zmieniająca się scenografia i stroje Halforda. To wszystko podwoiło wrażenia wyniesione z tego koncertu. Nawet te słabsze utwory robiły spore wrażenie przez rozmach tego widowiska. Dla mnie to był jeden z lepszych koncertów jakie widziałem w życiu i tutaj nie mam wątpliwości. Kilka dni później w katowickim Spodku była powtórka tego show i wyglądało to (wizualnie) praktycznie tak samo.
I jeszcze kilka słów od s7mona:
Moim marzeniem, właściwie odkąd zacząłem słuchać metalu, było zobaczyć Judas Priest na żywo. I wreszcie, bo wielu latach omijania naszego kraju (tudzież odwoływania występów) dane mi było obcować z legendą mocnego grania na niemieckiej ziemi. Powiem od razu, że to był jeden z najlepszych koncertów na Wacken i jedno z najbardziej przemyślanych przedstawień, jakie kiedykolwiek widziałem. Brytyjczycy grali przez ponad dwie godziny, a setlista składała się z tych wszystkich utworów, które każdy maniak musi usłyszeć na żywo chociaż raz, chociażby "Victim Of Changes", "Metal Gods", "Beyond The Realms Of Death", "Turbo Lover" czy nieśmiertelny "Breaking The Law", który został odśpiewany przez publikę. Wystrój sceny to majstersztyk, zainspirowali się młodszymi kolegami z Iron Maiden i do każdej piosenki była inna wizualizacja (niektóre trochę słabe, ale można im to wybaczyć). Były lasery, pirotechnika, Rob Halford zmieniał ubranie niemal podczas każdej przerwy między utworami. Sam wokalista zachwycił formą wokalną, bo choć nie zawsze wyciągał to co trzeba (skopany "Painkiller"), to znamienitą większość odśpiewał bez zarzutu. Również jego gadki do publiczności brzmiały naturalnie i niewymuszenie, a jak się okazało kilka dni później w Katowicach podczas Metal Hammer Festival, nie były to jedynie wyuczone formułki. Bardzo ciekawie zaprezentowała się nowa-stara wersja "Diamonds & Rust", nowsze kawałki "Prophecy" oraz "Judas Rising" wypadły również niczego sobie, szczególnie ten drugi zachęcił fanów do śpiewu. Fantastycznie zaprezentowały się bisy, na które złożyły się "Electric Eye", "You've Got Another Thing Comin'" (przedłużany przez zabawę Halforda z publicznością), "Living After Midnight" oraz "Hell Bent For Leather", podczas którego wokalista wyjechał na scenę na motorze Harleyu. Fantastyczny występ, naprawdę godne pożegnanie z fanami. Teraz pozostaje tylko mieć nadzieję, że kolejna płyta będzie trzymała poziom, wtedy koniec kariery będzie idealny.
Po genialnym koncercie Bogów Metalu chwila przerwy i wracamy pod scenę. Czas na show w wykonaniu australijskiego Airbourne. Widziałem ten zespół dwa razy na wcześniejszych edycjach Wacken (2008, 2009) i wiedziałem czego się spodziewać. Rock n Roll, świetna oprawa wizualna, sporo szaleństwa w wykonaniu Joela O'Keefe. Co gość wyczynia podczas koncertu, to głowa mała. Wystarczy wspomnieć, iż jego numerem pokazowym jest wspinaczka po rusztowaniu i zagranie solówki na samym szczycie konstrukcji sceny. Nawet padający deszcz w żaden sposób nie zniechęca chłopa do wykonania takiej wycieczki. Ponadto sporo luzu, zabawy i pierwszorzędnego show. Szczerze mówiąc muzycznie to nie do końca moje klimaty i w domu nawet nie mam ani jednej płyty Airbourne, ale festiwalowe koncerty oglądam z dużą przyjemnością. Sporo pozytywnego dzieje się na scenie i po prostu chce się to oglądać.
Po doskonałym show Judas Priest i Airbourne w rozpisce widniała jeszcze Apocalyptica. Szczerze mówiąc to już specjalnie nie miałem sił na ten koncert. Cóż... po takim intensywnym w emocje dniu, po takich koncertach, występ o 2 w nocy szału nie robi. No ale jakoś wykrzesałem z siebie resztkę energii i udałem się pod Black Stage. Cóż, niestety sił i motywacji starczyło dosłownie na 3 numery. Jako trzeci zagrali "Master Of Puppets" wiadomego zespołu i po nim stwierdziłem, iż "lepiej już nie będzie". I udałem się na pole namiotowe.
Do końca koncertu wytrwał s7mon:
Nie jestem wielkim fanem tego fińskiego kwartetu, jednak przez ostatnie lata zrobiło się o nich tak głośno, że postanowiłem sprawdzić, co właściwie jest tak wychwalane. Pierwsze, co mnie uderzyło, to niesamowicie nudne intro. Kilka minut smętów kontrastowało z niesamowicie żywiołowym występem Airbourne kilka chwil wcześniej. Grupa ma już kilka płyt z oryginalnym materiałem za sobą, jednak to covery wzbudzały największe emocje. Musi to być trochę poniżające po tylu latach w branży, jednak skoro im to nie przeszkadza, to nie mam się o co czepiać. Publika również wyglądała na zadowoloną. Najlepiej przyjęte zostały "Nothing Else Matters" oraz "Master Of Puppets". Podczas kilku utworów dołączył wokalista, Tipe Johnson, którego głos jednak nie wniósł niczego ciekawego do występu. "Bring Me To Light", które w oryginale okraszone jest fantastycznymi wokalizami Josepha Duplantier z Gojiry, zostało zwyczajnie zepsute. Było kilka ciekawszych fragmentów, chociażby "Grace" czy "Seek & Destroy", jednak występ bardziej utulił do snu niedobitki, które zjawiły się na tym koncercie, niż podbił poprzeczkę po poprzednich zespołach. Rozczarowanie
Sobota:
Pobudka w sobotni poranek to chyba najtrudniejszy moment na festiwalu. Człowiek już zmęczony jak koń po westernie, niewyspany, a tu trzeba się ogarnąć, bo czeka cały dzień atrakcji . Poranna toaleta, kawa, piwo, śniadanie (niekoniecznie w takiej kolejności) i zaczynamy dzień trzeci Wacken Open Air 2011. Poranna rozpiska wygląda dosyć "luźno", więc wybieram się na koncert Moonsorrow. Specjalnych oczekiwań nie mam, bo kapeli po prostu nie znam. Nawet nie wiem, czy słyszałem ich jakąś płytę w całości. Pod sceną sporo luzu, więc chyba nie jestem odosobniony w takiej sytuacji. Ha, ale to co działo się na scenie, to już przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Świetne granie, które doskonale się sprawdziło na żywo. Trochę folku, trochę black metalu, a wszystko doskonale brzmiało na żywo. Zespół dodatkowo zaprezentował świetny sceniczny image i ten koncert musiał zrobić dobre wrażenie. Jak dla mnie to było odkrycie numer 2 tego festiwalu. Warto na festiwalach "sprawdzać" sobie mniej znane kapele, bo można czasami nieźle się zaskoczyć i odkryć coś dobrego.
Po Finach godzina przerwy i później dwa koncerty, które się nałożyły: The Haunted (s7mon) i Onslaught (ja).
Szwedzi z The Haunted zaskoczyli swoim najnowszym albumem "Unseen", który dosyć mocno odbiega od tego, czego trzymali się na poprzednich albumach. Mieszanina thrashu i melodyjnego deathu ustąpiła miejsca nowoczesnemu graniu, które znaczna część fanów odrzuciła. Na szczęście nie zmieniło to podejścia The Haunted do występów na żywo. Było szybko i agresywnie, mimo że nowy album był dosyć bogato reprezentowany. Popłynęły z niego trzy kawałki: "Never Better" na rozpoczęcie, chyba najlepszy z najnowszego longplaya "NoGhost" (do którego klip powstał na podstawie występu na W:O:A) oraz tytułowy. Wszystkie zabrzmiały nieco lepiej od wersji studyjnych, ale nie zmienia to faktu, że same w sobie są dość mizerne. Ale czymże byłby koncert tak zasłużonej kapeli bez wycieczek do starszych dokonań. Fantastycznie zabrzmiały szczególnie "99" oraz "No Compromise" z "rEVOLVEr" oraz dwaj reprezentanci mojego ulubionego krążka "The Dead Eye" - "The Flood" i "The Medication". Szkoda, że tak niewielu fanów zdecydowało się zobaczyć The Haunted w akcji, gdyż świetnie się spisali. Show całkowicie pozbawione efektów miało swój urok. Brawa należą się również wokaliście. Peter Dolving co chwila czarował publikę i nie ograniczał się jedynie do zapowiedzi poszczególnych utworów, dzięki czemu budował fajną więź z nieliczną publiką. Bardzo przyjemny występ, chociaż The Haunted zdecydowanie zasługiwali na większą i bardziej zaangażowaną publiczność.
"Wyprawa" na koncert Onslaught to było spore wyzwanie. Scena w Bull Head City od prasowego pola namiotowego to spory kawał drogi. Niewielkich rozmiarów namiot w którym odbywają się różne pokazy skierowane do męskiej części publiczności i scenka wciśnięta gdzieś "przy okazji". Sporym zaskoczeniem był tłum zebrany już na kilkanaście minut przed występem thrash metalowców z Anglii. Na scenie Onslaught pozamiatali kompletnie. Było ostro, agresywnie i mocarnie. Totalna rozwałka, ogień, moc i thrash metalowe petardy. Wokalista Sy Keeler szybko wybrał się na wycieczkę na sporej długości podest przed sceną (z rurką do tańców erotycznych) i śpiewał będąc kilkanaście metrów od reszty zespołu. Ponadto cały czas nakręcał ludzi do aktywnego uczestniczenia w tym koncercie. te 75 minut minęło jak chwila i szkoda, że Onslaught musiał "męczyć się" w takich warunkach. Dla mnie był to jeden z lepszych koncertów na tym Wacken. Spokojnie mogliby zagrać na dużej scenie. Totalna rozwałka.
Po wizycie w Bullhead City (a to naprawdę kawał drogi od głównych scen) wpadamy pod Black Stage na którym rozpoczyna się koncert Mayhem. Nie jestem fanem tej kapeli, ani muzyki granej przez nich. Na koncert poszedłem z ciekawości, bo występ na festiwalu to jedyna okazja gdy mam szansę zobaczyć taki zespół. Po prostu black metal to nie moja bajka. Hmm... spodziewałem się jakiejś "rzezi", "masakry" i tego typu cudów. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu Mayhem na scenie wyglądał jak "normalny" heavy metalowy zespół, a ich muza na żywo wypadła całkiem przyzwoicie. Szkoda tylko, że panowie mieli straszną "napinkę" i zachowywali się jakby pokazanie jakichkolwiek emocji było czymś karalnym. Ogólnie koncert obejrzałem cały, więc było przynajmniej przyzwoicie.
I jeszcze s7mon:
Nie będę oszukiwał, nie jestem wielkim fanem Norwegów. "De Mysteriis Dom Sathanas" znam i szanuję, ale poza tym krążkiem moja wiedza dotycząca tego zespołu jest raczej niewielka. Jednak z powodu ich znaczenia dla rozwoju całego gatunku black metalu, postanowiłem skorzystać z okazji i sprawdzić, jak się prezentują na żywo. Zachęcony filmikami z występu na Hellfest kilka tygodni wcześniej spodziewałem się bogatego w efekty show. Niestety, okazało się, że taka bogata oprawa to jedynie jednorazowy wyskok. Nawet Attila Csihar, który zwykle pokazuję się w ciekawych strojach, tym razem postanowił przebrać się za
metalowca. No ale te przebieranki to zaledwie dodatek do dania głównego, czyli do muzyki. Tutaj natomiast nie znalazłem niczego dla siebie. Ale tutaj też wychodzi mój brak zrozumienia Black metalu, więc zatwardziałych fanów tego gatunku proszę o wybaczenie za możliwe bluźnierstwa. Występ Mayhem był najzwyczajniej nudny. Utwory się zlewały w jednolita masę. Było kilka ciekawszych fragmentów, jak "Pagan Fears" czy "Freezing Moon", ale nawet one nie uratowały tego występu. Najśmieszniejsze jednak było to, z jaką powagą panowie grali. Attila co chwilę stroi straszne miny, który wyglądały raczej żałośnie. Wydaje się jednak, że fani kapeli byli zachwyceni, więc może to tylko ja odniosłem negatywne wrażenie podczas oglądania występu Mayhem.
Prosto z koncertu Mayhem wędruję pod True Metal Stage, bo tutaj za chwilę jeden z koncertów na który ostrzę sobie ząbki. Iced Earth i pożegnalny koncert Matta Barlowa. Echh... nie czas i miejsce rozpisywać się o tej całej sytuacji. Dlatego szybciutko przechodzimy do najważniejszego. Godzina 17.30, czyli całkiem jasno (na szczęście bez słońca), a z głośników leci intro, którym jest utwór "1776". Emocje sięgają zenitu, a ja wyobrażam sobie, iż zespół rozpocznie od kawałka "Burning Times". Przeczucie mnie nie myliło i oczywiście tak się dzieje. Na scenę wysypują się muzycy i uczta się zaczyna. Matt od początku daje z siebie wszystko i widać, że ma chęć godnie pożegnać się z fanami IE. Płynne przejście i od razu lecimy z "Declaration Day" i jak się później okazało, był to jedyny numer z czasów, gdy śpiewał Ripper. Matt całkiem zgrabnie poradził sobie z górkami w tym kawałku, chociaż coś tam troszkę lekko go przyduszało. Reszta zespołu raczej skupiona na swojej robocie, jedynie Schaffer porusza się trochę więcej po swoim sektorze. Kolejny numer i ponownie lecimy bez najmniejszej nawet przerwy. Pierwsze dźwięki "Vengeance Is Mine" i ja zaczynam lekko odpływać. Kawał solidnej koncertowej petardy. Ten kawałek po prostu niszczy i rozwala w drobny pył. Czysty odlot. Heh... Iced Earth nie zwalnia tempa i od razu z marszu (a raczej sprintu) serwują "Violate". Uuu... to ja już powoli zaczynam mieć stany przedzawałowe. Kolejny cios i numer który uwielbiam. Przed koncertem oczywiście na mojej żelaznej liście faworytów do usłyszenie. Ponadto zaczynam mieć kolejne przeczucie - tym razem coś mi się widzi, iż ten koncert do końca będzie wciskał w glebę. Efektowne zakończenie cytatem z "The Trooper" wiadomego zespołu i nareszcie chwila przerwy. Barlow wita wszystkich i po chwili zapowiada "Last December". Świetny numer i krótka chwila wytchnienia, bo numer trwa niespełna 3 i pół minuty. Po tym kawałku publika gromko skanduje "Barlow! Barlow!" - przecież żegnamy tego wokalistę... i tak już jest do końca występu. Krótka zapowiedź i czas na uspokojenie Moim ulubionym momentem jest solo i późniejsze zaśpiewy. Czas na jedynego przedstawiciela płyty "Horror Show". Wybór padł na kompozycję "Jack", chociaż ja obstawiałem co innego. Oczywiście ani przez sekundę nie narzekam, bo to kapitalny numer i na żywo jeszcze zyskuje. No i to kapitalne zwolnienie. Pycha. Chwila zapowiedzi i już wiem, że kolejnym numerem będzie "The Hunter". Kolejny mój koncertowy "michałek" i kapitalny numer. Uff... co tu się na tym koncercie wyprawia to głowa mała. Co numer to miazga. Nie mam pytań. No ponownie gromkie "Barlow!, Barlow!" pomiędzy numerami. Spoglądam na Schaffera, ale to okrzyki nie robią na nim większego wrażenia. Podobnie jak osoba wokalisty na scenie. Panowie nie "zwracają" na siebie uwagi, pomimo, iż stoją dosyć blisko siebie. Matt tymczasem zapowiada coś z płyty "Something Wicked This Way Comes" i informuje, że będą to trzy kompozycję z rzędu. To ja już jestem pozamiatany i oczywiście zbroje mam zabrudzoną (hehe). Dla mnie zaczyna się deser po obfitej uczcie, bo lecimy z "Prophecy", "Birth Of The Wicked" i "The Coming Curse". Szczerze mówiąc liczyłem na takie rozdanie, no ale to nigdy pewności nie ma. W drodze na Wacken słuchaliśmy tej płyty i ze 2-3 razy oblecieliśmy Trylogię. Dla mnie to jest coś najwspanialszego co Iced Earth nagrało. Ta płyta na stałe gości w moim samochodowym odtwarzaczu i bardzo często mam zapętlone te 3 numery.
Uff... to już musi być koniec, bo nie wyobrażam sobie, żeby po takiej dawce emocji i wrażeń mógłbym jeszcze liczyć na coś konkretnego. Oczywiście jeszcze punkt obowiązkowy kończący każdy koncert Iced Earth, czyli numer o takim samym tytule. Wcześniej jednak... Jon Schaffer przejmuje mikrofon i w kilku zdaniach dziękuje wokaliście za wszystkie wspólnie spędzone lata. Panowie wyściskali się w tradycyjnym "misiu" i zrobiło się bardzo przyjemnie. A tu jeszcze Jon nakręcił publiczność do skandowania nazwiska wokalisty i widać, że Matt jest bardzo wzruszony. Łezka zakręciła się w oku... Swoje dołożył basista Freddie Vidales, który bardzo zadowolony z siebie pojawił się w koszulce z napisem "Matt Fucking Barlow!!!". Na koniec wspomniany już utwór, zapowiedziany oczywiście "Iced Mother Fucking Earth!". I to już tyle. Koncert dobiegł końca, podobnie jak pewna era w historii tego zespołu. Później spotykamy Matta i Freddiego w ogródku piwnym i bez problemu robimy sobie z nimi fotkę. Dla mnie był to jeden z lepszych koncertów na tym Wacken. Po świetnym koncercie Amerykanów nastąpił czas dla Sepultury. Ja odpuściłem sobie ten koncert, ale s7mon nie zawiódł:
Ileż to ja się nasłuchałem o nowej Sepulturze. Że na koncertach wypadają żałośnie, że to jedynie marny coverband, że bez braci Cavalera to nie to samo. Ale wiecie co? Ich występ na Wacken podobał mi się dużo bardziej niż wymęczony spektakl w wykonaniu Cavalera Conspiracy. I nie przeszkadzało mi wcale, że moja muzyczna znajomość płyt brazylijskich tytanów kończy się na "Roots" sprzed 15 lat. Zaczęli z grubej rury, bo od "Arise" (chociaż to przydługawe intro przed było niepotrzebne). Od razu było widać, że zespół w dużo lepszej formie niż bracia Cavalera (wybaczcie, ale trudno opisać występ Sepultury bez porównań do zespołu Maxa i Igora). Derrick Green potrafi się wydrzeć i sprawnie nakręcać publiczność do zabawy. Najmocniejszymi fragmentami były oczywiście stare utwory, takie jak "Refuse/Resist", "Troops Of Doom", "Territory", "Inner Self", "Ratamahatta" oraz obowiązkowy "Roots Bloody Roots". Nowsze kawałki nieco odstawały od klasyków, ale nie na tyle, by przeszkodzić w zabawie. Panowie promowali album "Kairos", z którego poleciał kawałek tytułowy oraz "Relentless". Nie zachęciły mnie specjalnie do zapoznania się z najnowszym dziełem, ale i wstydu nie przyniosły. Generalnie solidny występ. Zachęcam każdego hejtera nowej Sepultury by wybrał się na koncert zespołu a potem porównał z tym, co prezentuje Cavalera Conspiracy. Różnica jest dosyć widoczna, na korzyść zespołu Andreasa Kissera.
W rozpisce pojawiła mi się spora luka, więc wybrałem się na koncert zespołu Avantasia. Ponadto w roli gościa zapowiedziany był m.in. Michael Kiske i tutaj była to spora motywacja, żeby usłyszeć tego wokalistę. Sam występ zespołu specjalnie mnie nie zachwycił, a dodatkowo zupełnie nie śledzę studyjnej twórczości tej metalowej opery. Na scenie tradycyjnie sporo zaproszonych gości (m.in. Jorn Lande, Kiske, Kai Hansen) i spore zamieszanie. Swoje usłyszałem i bez większego zapału obejrzałem cały koncert. Jak dla mnie taka festiwalowa zapchajdziura.
Po lekkim zmuleniu występem Avantasii nastał czas na konkretny łomot. Na scenie gotowy do swojego koncertu jest Kreator. Ten zespół za każdym razem masakruje na żywo i tutaj było podobnie. Jak dla mnie to troszkę inna setlista byłaby miło widziana, ale oczywiście nie narzekam . To co się działo podczas występu Niemców w circle pit to czysta poezja. Takiego kotła to dawno nie widziałem. Zespół zagrał kilka nowych kompozycji i one lekko odstawały od reszty, no ale były killery: "Pleasure To Kill", "Phobia", "Violent Revolution", "Betrayer", "Tormentor", "Enemy Of God", "Endless Pain", no i oczywiście tradycyjnie genialnie zapowiedziany "Flag Of Hate". Jak widać było bogato. Kreator jak zwykle na scenie to maszyna do obróbki precyzyjnej. Tutaj jeńców nikt nie bierze i nie ma zmiłuj. To był mój drugi Kreator w 2011 roku i w zasadzie mógłbym jeszcze ze 2 dołożyć. Heh... ten zespół po prostu mógłbym oglądać z raz na miesiąc. Jak dla mnie to był jeden z 4 gwoździ tego festiwalu. Obok Judas Priest, Ozziego i Iced Earth.
Kolejna pozycja w festiwalowej rozpisce to weterani z Motorhead. Kilka razy ten zespół już widziałem na żywo i jakoś te występy nie robiły na mnie większego wrażenia. Oczywiście wielkim fanem tej kapeli nie jestem i może to dlatego? Najbardziej odpowiada mi jak ten zespół gra na żywo te bardziej rockendrollowe kawałki i tak było tym razem. Oczywiście moje michałki poleciały na sam koniec występu Motorów i do tego już się przyzwyczaiłem. Mowa oczywiście o numerach "Killed By Death", "Bomber" - z niesamowitą, ruchomą konstrukcją ze światłami w kształcie samolotu (to robiło piorunujące wrażenie!) i oczywiście kultowy "Ace Of Spades" poprawiony klasykiem "Overkill". I te cztery ostatnie numery w setliście to był mój mały, prywatny koncert Motorhead na tym Wacken. Ogólnie występ oceniam bardzo pozytywnie i zdecydowanie był to najlepszy Motorhead jaki widziałem.
Po występie Motorów przyszedł czas na mój ostatni koncert na Wacken Open Air 2011. Children Of Bodom jak zwykle zaprezentowali świetną oprawę wizualną swojego występu, jednak niestety w setliście dominowały nowsze numery. Moja bliższa znajomość z Dzieciakami zakończyła się na płycie "Follow The Reaper", więc radości zbyt wiele nie miałem. Alexi zadedykował mi (i innym w podobnej sytuacji) jeden numer ("Downfall") i w zasadzie oprócz dwóch innych numerów reszta m nie wynudziła. A biorąc pod uwagę porę koncertu i to co człowiek pod koniec trzeciego dnia festiwalu ma w nogach, ciężko było wytrwać do końca. Razem z ostatnimi dźwiękami utworu "Hate Crew Deathroll", który zakończył koncert COB dobiegło końca również moje Wacken Open Air 2011.
Nam nie pozostało już nic innego jak porządnie się wyspać przed podróżą do domu. W niedzielę koło południa wyruszamy w długą drogę do Wrocławia. Po drodze nie mamy żadnych "przygód" wartych odnotowania i mozolnie połykamy kilometry. Po raz drugie doceniam opcję trzech kierowców, bo po kilku godzinach jestem już po swojej "robocie" i pozostało mi tylko pilnowanie samochodowego CD-Playera. We Wrocławiu meldujemy się wieczorem.
Czas na kilka słów podsumowania. Cztery znakomite koncerty (Judas Priest, Ozzy Osbourne, Iced Earth i Kreator. Ponadto kilka dobrych sztuk, ale jednak jakiś tam niedosyt pozostał. Zabrakło jeszcze z 2-3 gwoździ w stylu pierwszej czwórki. No cóż... tam wspominając ten festiwal muszę przyznać, iż było to jedno ze... słabszych Wacken na jakim byłem. Naprawdę każda z 6 poprzednich edycji zrobiły na mnie większe wrażenie. Cóż... mam tylko nadzieje, iż edycja w 2012 znajdzie się na przeciwnym biegunie. Z fotkami podczas tej edycji bardzo mizernie, tylko trzy zdjęcia: Matt Barlow (ta sprawiła mi sporo radości), Markus Grosskopf i Freddie Vidales. Teraz nie pozostaje nic innego jak tylko odliczać dni do edycji 2012.
Na koniec pozdrowienia dla współtowarzyszy: Pawła i Maćka!
|