Sonisphere Festival 2011 - Praga


Sonisphere Festival 2011
Výstavistě Holesovice, Praga - 11.06.2011


Zaliczyłem już kilka wyjazdów na koncerty, jednak muszę przyznać, że ten do Pragi na Iron Maiden był zdecydowanie najbardziej udany. Do stolicy Czech dojechaliśmy o 11 i po wizycie w "Burger Kingu" udaliśmy się metrem na koncert. Dość miłym uczuciem było spotykanie po drodze ludzi w koszulkach Iron Maiden, równie dobre wrażenie zrobiła na nas masa ludzi, jaką widzieliśmy na terenie festiwalu. Początkowo próbowaliśmy oglądać występy Loadów i Misfitsa jednak ich poziom okazał się fatalny. Szczególnie Ci ostatni, stare dziadki umalowane na stylizację trupów i śpiewające monotonne kawałki z ciągle przewijającym się "ooooo". Dopiero Kreator zaprezentował w miarę ciekawy poziom, po nich też postanowiliśmy pójść coś zjeść. Na ławkach, z dala od sceny przeczekaliśmy też nudnawe występy Cavalera Conspiracy i Mastodon. Przed In Flames planowałem zająć już miejsca, jednak jak się okazało w przerwie między występami robił się spory luz, postanowiliśmy więc przesunąć to na Korna. Opłacało się. Lekko się po przepychaliśmy i przed Kornem znaleźliśmy się bardzo blisko barierek. Korn zrobił lepsze wrażenie, niż poprzednim razem, ale i tak zespół wybitny dla mnie nie jest, więc cały występ cierpliwie przeczekałem. Gdy skończyli udało nam się podejść jeszcze bliżej... teraz miało się zacząć to na co czekaliśmy od początku!

Już sam proces budowy sceny był dla mnie wydarzeniem. W międzyczasie porozmawialiśmy też z otaczającymi nas fanami Iron Maiden, co jeszcze bardziej umiliło oczekiwanie. Kilka minut po 9 rozległy się dźwięki "Doctor Doctor" puszczony w hołdzie UFO. Ledwo się obejrzałem, a już scena została odsłonięta i zaczęliśmy się delektować wspaniałym show świetlnym w rytmach "Satelite 15". Jeszcze większy aplauz zebrało wyjście Nicko, a po nim reszty zespołu, aby na dzień dobry wrzucić nam fenomenalny koncertowo "The Final Frontier"! Razem z "El Dorado" świetnie oba utwory się uzupełniały, choć nie są zbyt porywcze. Jeszcze większy entuzjazm wzbudził żelazny klasyk, jakim jest fenomenalne "2 Minutes To Midnight". Cała publika była w swoim żywiole, mniej, lub bardziej żywo reagując na grę zespołu. Ja już na tym kawałku zdarłem sobie gardło śpiewając razem z Bruce wszystkie partie. Następnie przyszła pora na "The Talisman", genialnego killera koncertowego, który jeszcze bardziej rozbudził publikę, która i tak od początku zachowywała się fenomenalnie! Fani śpiewali razem z wokalistą, oraz bez wahania wykonywali pokazywane, przez niego gesty. Po tej dawce energii przyszła przerwa na przemówienie Bruce. Wokalista w imieniu całej kapeli przywitał się z nami, po czym zaczął opowiadać o festiwalach, oraz piwie, negatywnie wspominając o Calsbergu. Tym samym nawiązał do podróżowania po świecie robiąc wstęp do "Coming Home", przepięknej ballady o wiadomej tematyce. Kawałek stanowił świetne zwolnienie po szybszych poprzednikach, nie był jednak statyczny. Wszyscy bawili się bardzo energicznie, nie było czasu na nudę! Szczególnie, gdy następnym kawałkiem był "Dance Of Death", który wywołał jeszcze większy entuzjazm wśród fanów! Nie ma co tu dużo gadać, może i "Paschendale" jest bardziej epickie, jednak to taniec posiada lepsze walory koncertowe, chwała więc chłopakom, że go wybrali.

Nie zdążyliśmy jednak po nim ochłonąć, gdy gitary buchnęły ogniem, a Bruce wybiegł w brytyjskim mundurze, dzierżąc flagę co dało początek genialnemu "The Trooper", ze wspaniałym dla koncertów chórkiem pośrodku! Teraz była kolej na "The Wicker Man", nie było fana który razem z Bruce nie śpiewał refrenowego "Your Time Will Come" skacząc, przy tym jednocześnie! Teraz znowu nadszedł czas na przerwę i przemowę Dickinsona, który zaczął ponownie opowiadać o podróżach i spotykanych fanach. Rozbawił nas wszystkich dzieląc spotykanych na mężczyzn, kobiet, coś pomiędzy, chrześcijan i jedi! Nie ma to jednak żadnej różnicy, gdyż wszyscy jesteśmy "Blood Brothers"! Może i narzekałem, że z "Coming Home" stanowią nadmiar wolnych kawałków, jednak myliłem się. Kawałek ujął nas wszystkich, a mnie ponownie zaskoczyli fani, którzy w czasie partii instrumentalnej zaczęli sami wykonywać gest Bruce z Rock In Rio! Zawsze było to moim wielkim marzeniem! Nic jednak nie wzbudziło mnie tak, jak "When The Wild Wind Blows", przepiękny epik Steve'a. Mimo 11 minut, utwór przeminął w mgnieniu oka, w którym w tym czasie zdążyła zagościć łezka wzruszenia! Utwór ujął mnie całkowicie i wtedy dotarło do mnie, że rangę "najpiękniejszego wolnego utworu", jaki dotychczas przypisywałem "Tearas Of The Dragon" pora przekazać temu kawałkowi. Nie znajdzie się lepszego, szczególnie w wersji live! Co więcej publika, dyrygowana, przez Bruce nuciła melodie utworu, co dodało mu jeszcze większego kolorytu i stworzyło genialny efekt!

Po tym była jednak pora na kawałek z siódmego syna, mianowicie "The Evil That Man Do"! Nie dość, że kawałek sam w sobie jest genialny, to występ ubarwiła jeszcze obecność Eddiego, który wyszedł do nas, a w zasadzie do Janicka, którego dopadł w rogu sceny. Gdy panowie wyjaśnili swoje sprawy Eddie dostał gitarę i dołączył do trójki Amigos! Świetny efekt! Pod koniec utworu Edek pożegnał się z nami i wrócił za kulisy, zespół natomiast zaczął następnego klasyka... "Fear Of The Dark" skandowane, przez Bruce i resztę publiki nie da się z niczym porównać! Ten kawałek po prostu trzeba samemu przeżyć, do tego jeszcze nucenie linii melodycznych... poezja! Ani się obejrzeliśmy, a panowie już zaczynali kolejną klasykę, a mianowicie tytułową "Żelazną Dziewicę"! Nie da się opisać wrażenia, jaki wywarł na nas wyłaniający się zza sceny wielki Eddie, który najpierw złapał się łapami za ściany "hangaru" i podciągnął się do góry, wyłaniając swoją głowę! Dało to rewelacyjny efekt, wydawało się, że naprawdę za sceną schowany jest Eddie The Alien, teraz próbując się wydostać! Po odegraniu kawałku panowie pożegnali się, a Eddie poskanował jeszcze trochę publikę, po czym sam schował się za sceną. Koncert nie byłby jednak pełen, gdyby chłopaki nie odegrali bisów tak gorąco wymaganych, przez krzyczącą "Maiden, Maiden" publikę.

Już wkrótce scena zapłonęła na czerwono, a my usłyszeliśmy głos lektora czytającego nam fragment biblii. Tak to mógł być tylko "The Number Of The Beast"! Panowie ponownie weszli na scenę, po czym gitary ponownie buchnęły ogniem! Wszyscy razem z Bruce'em śpiewali chwytliwy refren, co dało fenomenalne wrażenie! Nim jednak zdążyliśmy ochłonąć przyszedł czas na kolejnego koncertowego killera, jakim był "Hallowed Be Thy Name"! Jak zwykle perfekcyjnie odegrany, włączając w to wspaniałą grę Bruce'a, który zachęcał nas do wrzasku, po czym udawał iż nie jesteśmy dosyć głośni. I ta partia gitarowa... Wszyscy wiedzieli, że to już koniec, gdyż doszliśmy do "Running Free" w którym to Bruce ponownie dał pokaz swoim umiejętnością frontmana, śpiewając z nami na dwa głosy refren, jednocześnie przedstawiając chłopaków. Wszyscy z wielkim uśmiechem kłaniali nam się, gdy zostali wymienieni, przez Dickinsona podczas gdy my staraliśmy się podziękować im za tak wspaniały show bijąc gromkie brawa. Gdy kawałek się skończył panowie ostatecznie się pożegnali, schodząc za scenę, po czym z głośników poleciał nieśmiertelny "Always Look On The Bright Side Of Life", a my w zadumie udaliśmy się ku bramom.

Nikt się nie odzywał, każdy z nas próbował samemu dojść do tego, czego właśnie byliśmy świadkami. Razem z tłumami fanów wyszliśmy z obiektu, po czym udaliśmy się do metra, które również było pełne fanów. Gdy tak staliśmy w oczekiwaniu na pociąg, ktoś nagle zaczął krzyczeć "Maiden, Maiden..." po czym wszyscy obecni, cały peron, oraz ciągnące się wyżej schody dołączył do niego! Po chwili zrobiliśmy tak jeszcze raz, dopóki nie nadjechało metro. Cudem udało mi się tam wcisnąć, choć moja ekipa został rozdzielona i część musiała czekać na następny. Gdy jechaliśmy, upchani jak te sardynki w puszce, ktoś ponownie zaczął krzyczeć Maiden i tak, przez dwie następne stacje. Potem większość już wysiadła i w spokoju dojechaliśmy do parkingu. Po przygodzie z biletem, IPodem, GPSem, spotkanym na stacji Ślązakiem i wycieraczkami dojechaliśmy do domu.

Był to mój pierwszy koncert Maiden, choć fanem jestem trzy lata. Nie da się opisać tego co przeżyłem oglądając ich wspaniały show. Nie da się ukryć, że jest to nie tylko najlepszy zespół, lecz również najwięksi artyści koncertowi! Wszyscy spisali się świetnie, grając perfekcyjnie swoje kawałki, a jeśli doda się do tego całą scenę, światła, oraz świetną publikę efekt jest gwarantowany! Grzechem jest po prostu przegapienie ich występu, nie da się tego porównać do żadnego DVD, czy płyty live. Ten zespół jest po prostu stworzony do grania koncertów i tego życzę im i sobie, jak najdłużej się da!



Autor: ttomasz

Data dodania: 12.06.2011 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!