Sonisphere Festival - Iron Maiden, Motorhead Lotnisko Bemowo, Warszawa - 10.06.2011
Właściwie tytuł relacji powinien brzmieć "Iron Maiden"... to dla nich jechałem na ten festiwal i wiele więcej nie zobaczyłem. Wahałem się do ostatniej chwili, wcześniej widziałem ich 2 razy, a teraz cena odstraszała (najtańsze bilety w pewnym oddaleniu od sceny 198 zł). Rok wcześniej jechałem na Sonisphere bez większego namysłu, wielka 4-ka thrash metalu to było coś co usprawiedliwiało ceny biletów. Teraz, jak dla mnie, godny większej uwagi był właściwie tylko Maiden... a może aż? W końcu koncert miał trwać 2 godziny. Mając dodatkowo na uwadze fakt, że za prędko się u nas znowu nie pojawią, zdecydowałem się pojechać.
W Warszawie byłem po 13, miałem tam jednak jeszcze parę rzeczy do załatwienia, bo ostatecznie zrobiłem sobie wyprawę koncertowo-biznesową. Dodatkowym opóźniaczem były korki, które w stolicy są dość spore... Na lotnisko, gdzie rozstawiono scenę dotarłem przed 19. Pogoda jak dla mnie OK, nie za ciepło, troszkę opadów, ale nie zamieniłbym tego na upał. Mała frekwencja rzucała się w oczy, rok wcześniej było dużo więcej ludzi. Po drodze minąłem jakąś micro-scenę z dość groteskowym zespołem, całkiem spora była za to scena w pobliżu głównej. Ładnie to wszystko zorganizowane, szkoda tylko, że nie ściągnięto więcej zespołów z wyższej półki.
O 19:15 na scenie głównej pojawili się panowie z Motorhead. Nie jestem miłośnikiem tej kapeli, ale trzeba przyznać, że koncert był dobry (choć nagłośnienie nienajlepsze). Największe wrażenie zrobił na mnie "In The Name Of Tragedy" oraz stare hity - "Ace Of Spades" i "Overkill". Zagrali godzinę, później zaczęło się 45-cio minutowe oczekiwanie na gwiazdę wieczoru. Spędziłem je przebijając się do przodu i szukając znajomych twarzy. Znalazłem Kristoffa, kumpla z którym niejeden już koncert oglądałem i niejedno piwo wypiłem. Na drugiej scenie grał Hunter, ale nie chciałem tracić dobrej miejscówki, poza tym widziałem ich już w tym roku.
Dochodzi 21, z głośników zaczyna lecieć "Doctor Doctor", stary hit UFO zwiastujący koncert Iron Maiden. Na telebimach pojawiają się wizualizację i zaczyna się intro "Satellite 15". Na scenie białe punkciki na czarnym tle symbolizują gwiazdy. Wreszcie można zobaczyć ich - muzyków na których czekali wszyscy - oto Steve, Dave, Adrian, Janick, Nicko i Bruce, standardowo w czapce. Na start oczywiście "The Final Frontier", a pod sceną oczywiście masakra i walka o utrzymanie się na nogach. Umiarkowanie lubię ten utwór, na pewno bardziej niż otwieracze z dwóch poprzednich płyt, na żywo dodatkowo zyskuje. Bruce nadal w formie, do wokalu nie mam zastrzeżeń. Kolejność albumowa zachowana, czas więc na "El Dorado". Cóż, moim zdaniem najsłabszy fragment koncertu, nie jest to zły utwór, ale porywający też nie...
Mały powrót do przeszłości - "2 Minutes to Midnight", na scenie okładka singla. Świetny numer, świetne wykonanie. Podobnie jak reszta publiczności, gardła nie oszczędzałem. Po tym hicie znów czas na nowy materiał, ale już w znacznie lepszym wydaniu. "The Talisman" - jeden z moich faworytów, długi, rozbudowany utwór znakomicie wypadł na żywo. "Coming Home" również bardzo cenię, spokojny kawałek na złapanie oddechu. Na scenie pojawia się okładka EP-ki "No More Lies", a zatem szykuje się coś z "Dance Of Death". Tytułowy - publiczność zachwycona, ja trochę mniej, po cichu liczyłem na "Paschendale". Ale "Dance Of Death" to również bardzo dobry kawałek, wcześniej nie widziałem go na żywo. Druga wycieczka w odległą przeszłość - "The Trooper". Stary hit jak zwykle kompletnie zawładnął publiką, wykrzyczeliśmy na całe gardło pierwszą zwrotkę razem z Brucem wymachującym brytyjską flagą. Czas na 2 kawałki z płyty "Brave New World" - "Wicker Man" i "Blood Brothers" - oba wypadły wyśmienicie. Następnie powrót do nowego materiału - "When The Wild Wind Blows", również na plus. To już koniec nowych kawałków, teraz czas na "The Evil That Men Do" i w jego trakcie na scenę wyszedł wyrośnięty Eddie, a następnie to, na co większość czekała z niecierpliwością - "Fear Of The Dark". Rewelacyjny kawałek, który na żywo jest po prostu niesamowity.
Dla takich chwil warto przejechać pół Polski, czysta muzyczna ekstaza. Set właściwy standardowo kończy "Iron Maiden". Podczas tego utworu zza perkusji wyłoniła się ogromna, obracająca się głowa Eddiego ze świecącymi oczami. Na tle gwieździstej sceny robiło to kolosalne wrażenie. Na bis panowie zaserwowali "zestaw obowiązkowy" - dwa genialne utwory z płyty "The Number Of The Beast" - tytułowy i "Hallowed Be Thy Name". Mam lekkie zastrzeżenia do wokalnego wykonania tego drugiego, ale nie czepiam się zbytnio, bo i tak było super. Na sam koniec jeszcze "Running Free", po czym Iron Maiden tym razem na dobre schodzi ze sceny.
Kiedy następny raz? Tym razem nie będę miał już takich wątpliwości i popędzę po bilet znacznie wcześniej. Po 3 latach zdążyłem zapomnieć, że na żywo ten zespół jest po prostu genialny, więcej do tego nie dopuszczę. Po wyjściu z terenu lotniska rozstałem się z Krissem i ruszyłem w stronę parkingu, na którym zostawiłem auto. Ja rozumiem, że było mało ludzi, ale żeby w takim bądź co bądź tłumie spotkać kolejnych znajomych, to trzeba mieć szczęście (z telefonami był standardowo problem przez przeciążenie sieci, a wcześniej się nie umawiałem z powodu wyjazdu na ostatnią chwilę). Oto ironlemon i Oblivion ze słynnego Official Polish Threadu we własnych osobach. Podrzuciłem ich na dworzec, w aucie puściłem "Somewhere In Time", nie omieszkaliśmy sobie pośpiewać. Później zostało już tylko "The Loneliness Of The Long Distance Driver" - 300 km do domu, dobrze, że w nocy nawet w Warszawie nie ma korków :)
Setlista:
01. The Final Frontier 02. El Dorado 03. 2 Minutes To Midnight 04. The Talisman 05. Coming Home 06. Dance Of Death 07. The Trooper 08. The Wicker Man 09. Blood Brothers 10. When The Wild Wind Blows 11. The Evil That Men Do 12. Fear Of The Dark 13. Iron Maiden -------------------- 14. The Number Of The Beast 15. Hallowed Be Thy Name 16. Running Free
|