Accept - Wrocław


Accept, Steelwing
Wrocław - 06.02.2011 r.


Do wrocławskiego klubu Eter przybyłem kilkanaście minut po godzinie 19-tej. Co prawda przed wejściem kłębił się tłumek fanów, ale można było już wejść do środka. Szybko załatwiam formalności, i udaję się na poszukiwanie sceny. To pierwsza moja wizyta w tym klubie i spore zaskoczenie. Sala na której odbędzie się koncert znajduje się ze 3 potężne kondygnacje... poniżej poziomu wejścia. Wszędzie goły beton, spore filary i wielkie schody - naprawdę monumentalne wrażenie. Sama sala koncertowa całkiem przyzwoitych rozmiarów, lekkim zaskoczeniem na pewno jest jej "piętrowość". U góry sporo ludzi na miejscach się siedzących, tuż za... szybą, która pełni na piętrze rolę barierki. Szybko lustruję salę i nie znajduję znajomych, zamiast tego wypatrzyłem wolne miejsce przy samej barierce. Wiadomo, że powędrowałem w jedyne słuszne miejsce i tam już zostałem do końca koncertu. Znajomi jakoś mnie odnaleźli, co specjalnie trudne to nie było i rozpoczęło się oczekiwanie na support.

W tej roli zaprezentował się szwedzki zespół Steelwing. Sporo dobrego słyszałem o chłopakach, więc czekałem jak to się zweryfikuje na scenie. Kilkanaście minut po 20-tej długaśne intro (z filmu Terminator) dobiegło końca i na scenę wysypała się ekipa Szwedów. Cóż... pierwsze co rzuciło się w oczy to image muzyków Steelwing. Chłopaki lekko przeginają: obcisłe leginsy, czerwone rękawiczki - tak wyglądał wokalista. Po prostu lata 80-te pełną gębą. Muzycznie to mega melodyjnie i staroświecko. Szczerze mówiąc pierwsze 4 kawałki wydawały mi się powtarzaniem jednego melodyjnego "patentu" tylko w różnych wariacjach. Wreszcie gdy zagrali kolejny utwór i okazało się, że to będzie coś troszkę innego, to wyszło jeszcze słabiej. Kolejna kompozycja przyniosła jakiś powiew nadziei i zrobiło się dosyć interesująco. Niestety kawałek "Roadkill (...Or Be Killed)" zakończył występ Steelwing. Generalnie wielkiego szału nie było, do tragedii też daleko. Szwedzi są na początku swojej muzycznej drogi i to słychać. Dosyć monotonne granie, kawałki bardzo podobne do siebie i to chyba tyle co można napisać o tym zespole. Nie zachwyciło mnie to granie, ale w roli supportu sprawdziło się dosyć dobrze. Czytałem po koncercie wywiad z jednym z muzyków z Accept i chwalił on chłopaków z Steelwing. Życia lekkiego na tej trasie nie mają, gdyż podróżują osobnym busem, sami muszą robić próby dźwięku, oraz oczywiście targać sprzęt do klubów i po koncercie wszystko muszą sami sprzątać ze sceny.

Po występie Steelwing scenę opanowali techniczni i tradycyjnie odstawili pokaz sprawności i zorganizowania. Później równie tradycyjne sprawdzanie tego co już dawno było sprawdzane i tak kilka razy. Wreszcie za kotarą z tyłu sceny spore poruszenie i widać już muzyków Accept szykujących się do koncertu. Światełko ze sceny do akustyka i już wiadomo, że zaczynamy.

Dosyć krótkie intro, muzycy Accept ustawieni na scenie i rozpoczynamy z grubej rury, bo od "Teutonic Terror". Ten kawałek opętał mnie w momencie, gdy pierwszy raz go usłyszałem... taki początek koncertu to coś pięknego. Muzycy grają sami, gdyż Mark dołącza do nich po dłuższej chwili. Od tego kawałka było już widać, że ten wieczór będzie udany. Publika szybko podchwytuje śpiewanie w refrenach i Tornillo pozwala nam pośpiewać, a na twarzach muzyków wykwitają spore uśmiechy. Zespół bez większej przerwy od razu serwuje nam kolejny nowy kawałek i tym razem wybór padł na "Bucket Full Of Hate". Jak dla mnie to co by nie zagrali z nowej płyty, to i tak byłbym zadowolony. "Blood Of The Nations" to dla mnie absolutnie genialna płyta i słabych punktów na niej nie stwierdzam. Wracając do koncertu... na scenie widać znakomitą zabawę od samego początku. Chemia w zespole aż kipi i to się udziela ludziom pod sceną. Tym bardziej, iż w setliście przyszła pora na starsze numery. Poleciały po kolei: "Starlight", "Love Child", "Breaker". Pierwszy z nich to oczywiście siarczysty killer z publiką wyśpiewującą refren. "Love Child" to chwila zwolnienia i uspokojenia oddechu. Swoją drogą to doskonały kawałek na koncert. No i oczywiście "Breaker" - tutaj szaleństwo na całego...

"He's A Breaker
He Will Take Ya
Destroyin' All Around You
He's A Breaker
He's A Taker
He'd Kill, Maim, Destroy To The End"


tutaj nikt się nie oszczędzał. Kolejna pozycja i ponownie troszkę odpoczywamy... no ale czy w takim przypadku można mówić o jakimkolwiek odpoczynku? "New World Comin'" przynosi co najwyżej większą kumulację sił na kolejne klasyki. Doskonały, znakomitym kapitalny (itp., itd.) "Restless And Wild", szybko poprawiony "Son Of A Bitch" i jestem totalnie pozamiatany. Uwielbiam te kawałki, tą moc, energię i koncertowe szaleństwo. Oczywiście chóralne śpiewy, wykrzyczane refreny i lekko zdarte gardło. No ale dla mnie te utwory to elementarz heavy metalu. Na tej muzyce, tych płytach i utworach wychowywałem się i dzięki nim ukształtował się mój gust muzyczny na przełomie lat 80 i 90-tych. Po takiej dawce szaleństwa Accept nie zamierza nam odpuszczać i jedziemy dalej z klasykami. "Monsterman" tylko przygotował grunt pod kawałek "Metal Heart". Ten kawałek wiele dla mnie znaczy. Odbieram go bardzo osobiście i za każdym razem jak go słyszę na koncercie jakiegokolwiek zespołu, to "krew mi się burzy" przy pierwszych dźwiękach. Od roku doszły dodatkowe emocje związane z tym numerem i po prostu teraz to już nie sposób tego opisać. Dla mnie to krótki odlot w inny stan. Sam kawałek odegrany kapitalnie, odśpiewany przez wszystkich cały tekst i oczywiście wyśpiewane najsłynniejsze solo Wolfa (heh... a przeczytałem w jakiejś relacji, że to solo to była improwizacja gitarzysty - szok!). Dla mnie oczywiście najważniejsze były słowa:

"Metal Heart - Metal Heart
Unplugged They're Dying
Metal Heart - Metal Heart
Unplugged They Die"


Yeah... to jest właśnie to co lubię i zawsze będę szanował. Uff... spore nagromadzenie emocji i kolejny kawałek na szczęście znacznie spokojniejszy i człowiek mógł spokojnie dojść do siebie. Podczas "Neon Nights" zerkam na galerię i muszę przyznać, że tam też sporo zabawy, ludzie aktywnie uczestniczą w koncercie i nie wszyscy siedzą na krzesełkach. Po tej balladzie mamy przeskok do roku 1993 i płyty "Objection Overruled". Spodziewałem się jakiegoś utworu z tego krążka i miałem nadzieję, na coś "specjalnego". Skończyło się na utworze "Bulletproof", który miał numerek 4 na mojej liście oczekiwań. Podpowiem, że wszyscy moi faworyci na tej płycie są przed tym numerem. No ale to nie koncert życzeń, tylko porządna sztuka metalowa. Tymczasem powrót do płyty "Russian Roulette" i tutaj lekkie zaskoczenie w postaci utworu "Aiming High". Przyznam, że tego kawałka się nie spodziewałem w setliście. Znaczy się tak... na koncercie to się spodziewałem, bo oczywiście (nie byłbym sobą, gdybym tego nie zrobił) wcześniej sprawdzałem jakie utwory Accept gra na trasie. Ten kawałek był żelazną pozycją na każdym koncercie, co mnie bardzo ucieszyło. Kolejna pozycja również spowodowała szybsze bicie mojego serca: "Princess Of The Dawn". Tutaj ponownie sporo śpiewania przez publikę, sporo zabawy na scenie (solo na basie) i tradycyjne przeciąganie tego utworu ponad miarę. Zdecydowanie jeden z mocniejszych punktów tego koncertu. "Up To The Limit" to kolejny staroć w setliście. I jak każdy przynosił chwilę radości i przyjemności. Kolejny kawałek to rock'n'roll w czystej postaci... czyli "Burning" ze swoim "prze genialnym" tekstem...

"Burning, Burning, Burning Just Like Fire
Burning, Burning, A Rock'n'Roll Desire
Burning, Burning, Burning Just Like Fire
Burning, Burning, A Rock'n'Roll Desire"


No ale to był rok 1981 więc wybaczamy, prawda? Po tym utworze muzycy... żegnają się z nami. Niesamowicie szybko zleciała część zasadnicza koncertu. Niby tych utworów dosyć sporo, ale jakoś tak szybko przeminęły... Publika dosyć wymęczona i nawet skandowanie nazwy kapeli nie wychodzi zbyt głośno i równo. Na szczęście nie ma to większego znaczenia i po chwili Accept melduje się na scenie w komplecie. I ponownie rozpoczęli od "grubej rury", bo o kawałku "Fast As A Shark" inaczej trudno powiedzieć. Kapitalny utwór, wybitnie koncertowy i po prostu wywalający "z kapci". Cios pomiędzy oczy i człowiek wymięka. Kolejna pozycja na bis to "Pandemic" z nowej płyty i tutaj ten kawałek świetnie się wpasował. Zupełnie nie było "czuć" różnicy pomiędzy stareńkim poprzednikiem, a zupełnym "świeżakiem". Doskonale obrazuje to jak świetnie Accept spisał się na płycie "Blood Of The Nations" i potrafił sięgnąć do dawniejszych czasów, do swoich korzeni. Ostatnia pozycja wrocławskiego koncertu (i każdego innego) to oczywiście "Balls To The Wall". Klasyka klasyki i oczywisty kult. Kawałek przeciągany ponad miarę, wyśpiewany przez publikę koncertowo i oczywiście nie zabrakło "znaku zwycięstwa". Tym utworem Accept zakończył swój występ we wrocławskim klubie Eter. To był znakomity koncert, świetny zespół na scenie, dosyć zaangażowana publika. Powalała chemia pomiędzy muzykami. Naprawdę, rzadko widać tak dobrą atmosferę w zespole. Wszystko na pełnym luzie, spontanicznie i z wielkim zaangażowaniem. Nie jeden koncert widziałem, niejeden zespół w różnych warunkach miałem okazję sprawdzić. Pod tym względem to był jeden z najbardziej pozytywnych gigów jaki widziałem. Coś niesamowitego. Czytałem później wywiady z muzykami Accept i oni to wszystko potwierdzają. I oby to trwało jak najdłużej.

Widziałem Accept po raz drugi w moim życiu. Pierwszy raz na Wacken w 2005 roku przy okazji krótkiego reunion. To było dla mnie niesamowite przeżycie, magiczny wieczór. Zobaczyć Ten zespół, w Takim składzie to było dla mnie coś Wielkiego. Nie ukrywam, że mam przeogromny sentyment do tej kapeli. Gdzie tylko mogę i jest taka możliwość, to staram się zobaczyć koncertowo zespół U.D.O., który był taka namiastką Accept, gdy ten zespół trwał w nicości. Teraz mamy prawdziwy Accept z krwi i kości. Dla mnie to jest oczywiste. Ktoś może oczywiście zaprotestować, że nie ma Udo, to jednak nie jest to samo. Zgoda, ale Dirkschneider odciął się od tego zespołu wiele lat temu i tutaj sprawa jest zamknięta. Teraz głosem Accept jest Mark Tornillo i ze swojej roli wywiązuje się znakomicie. Na koncercie od samego początku dostał wielki kredyt zaufania od fanów i w pełni go wykorzystał. Szczerze mówiąc zupełnie nie ma dla mnie różnicy kto śpiewa w Accept. Udo niech nagrywa świetne płyty z U.D.O., a Accept niech podąża swoją drogą ku kolejnym CD i koncertom. Ja jestem jak najbardziej na tak.

Na koniec tradycyjne pozdrowienia: Stratovaria, Wasyl, Black Demon, Marcin (kopę lat!), Mysz83 (miło było poznać), Kamil i jeszcze kilka osób o których zapomniałem (starość nie radość ;))...



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 02.03.2011 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!