Arch Enemy, Totem Warszawa - 26.10.2010 r.
Z zespołem Arch Enemy znam się od wielu lat, wystarczy wspomnieć, że pierwszy koncert tego zespołu zaliczyłem w 1999 roku. Później były dwa występy na Wacken Open Air w latach 2005 i 2010. Na każdą kolejną płytę czekam z ogromną niecierpliwością i oczywiste było, że na pierwszym polskim koncercie Arch Enemy nie może mnie zabraknąć. 26 październik to było trzecie podejście zespołu do koncertu w naszym kraju. Za pierwszym razem zawiedli niesolidni organizatorzy HunterFestu w 2009, za drugim (maj tego roku) słaba sprzedaż biletów. Wreszcie nareszcie wszystkie niedogodności udało się ominąć i nadszedł dzień koncertu. Idealnie pasuje tutaj przysłowie mówiące, że "do trzech razy sztuka".
Do Warszawy wybrałem się samotnie i o mały włos moja podróż nie rozpoczęła się od falstartu. Zamarudziłem trochę w domu przed wyjściem, później nie przyjechał autobus i nagle zrobiło się bardzo blisko do odjazdu mojego pociągu. Oczywiście nie był to jakiś wielki problem, bo pociągi do stolicy kursują w miarę często, ale ten pasował mi idealnie. Był bez przesiadek i najtańszy. No i byłem na miejscu o bardzo pasującej mi porze. Chwila na podjęcie decyzji... Szybki sprint w kierunku przystanku tramwajowego, tutaj po chwili łapię odpowiedni pojazd i odliczam minuty. Do planowego odjazdu pociągu z dworca PKP zostało raptem kilkanaście minut. Ciasno. Z przystanku oczywiście kolejny sprint na dworzec, a teraz budynek jest w remoncie i sporo drogi musiałem nadłożyć. Wpadam w okolice wejścia na perony na kilka minut przed odjazdem. Uff... bilet kupię u konduktora i po sprawie. Na szczęście nasza niezawodna PKP po raz kolejny "dała radę" i okazało się, że pociąg jest opóźniony o kilkanaście minut. No cóż... takie rzeczy to tylko tam się dzieją, że startujący skład ma od razu opóźnienie. Akurat tym razem było mi to na rękę gdyż bez problemu kupiłem bilet w kasie i nie musiałem kombinować z konduktorem. W Warszawie melduje się (oczywiście z "planowym opóźnieniem" około 15:20 i do koncertu mam jeszcze sporo czasu. Wolny czas zastał oczywiście zaplanowany na posiłek i spotkanie z Arch Enemy na tradycyjnym meet & greet. Generalnie zawsze odpuszczam tego typu spotkania, bo jakoś nie mam na to ciśnienia. Wolę już spotkać muzyków po koncercie gdzieś w klubie. Tym razem zrobiłem wyjątek, gdyż postanowiłem, że ponad półroczną znajomość "emailową" z Angelą Gossow warto podsumować osobistym zapoznaniem. Przy okazji podrzuciłem do podpisania okładki płyt i DVD, oraz zdjęcia z muzykami. Zgodnie z oczekiwaniem "furorę" zrobiła moja fotka z Michaelem Ammotem z 1999 roku... no cóż... troszkę od tego czasu się zmieniliśmy... po spotkaniu pojechałem do Stodoły (dzięki sympatyczny Kolego, że mnie pokierowałeś do metra) i tutaj już oczekiwałem koncertu.
Wejście do klubu, piwko, poszukiwania znajomych, no i wreszcie sala koncertowa została otwarta. Od razu instaluje się przy barierce i ze spokojem oczekuję na dalszy rozwój wydarzeń. Na scenie trwają przygotowania do występu supportu, którym był zespół Totem. Muszę przyznać, że występ tej kapeli spełnił w 100 % swoje zadanie. To był bardzo udany koncert, publika dosyć szybko się rozkręciła, na co miała duży wpływ Wera. Wokalistka Totem to na scenie spory wulkan energii i to się przenosi w sposób bezpośredni na ludzi pod sceną. Publika dosyć szybko zaczęła żyć tym koncertem i aktywnie w nim uczestniczyć. Jeszcze gdyby reszta zespołu wykazała więcej ruchu na scenie, byłoby idealnie. Na duży plus na pewno zasługuje bardzo dobre brzmienie. Przy barierce było wszystko słychać idealnie. Jak wiadomo na supportach nie zawsze tak jest, no ale tym razem dźwięk był perfekcyjny. Totemowcy zagrali przedpremierowe kompozycje, bo jak się okazało jeszcze w tym roku powinna ukazać się nowa płyta tego zespołu.
Kilka minut przed 21 na scenie zamarł wszelki ruch i dało się wyczuć lekkie podniecenie w pierwszych rzędach. Przyznam, że bardzo lubię te kilka minut przed samym występem zespołu. Wszystko już dopięte na ostatni guzik i wiadomo, że lada chwila koncertowa machina ruszy do boju. Wreszcie na scenie pojawił się człowiek z latarką i kilkakrotnie mrugał światełkiem do akustyka. Ten chyba zajęty czymś innym (hehe... co on tam mógł robić w takiej chwili?) zupełnie nie reagował... chwilę to trwało i wreszcie Stodołę ogarnęły egipskie ciemności, a z głośników poleciało intro. Na scenę wkroczył Daniel Erlandsson i szybko usadowił się za swoim zestawem. Za nim na scenę wysypali się bracia Amott wraz z Sharlee D'Angelo i rozpoczęli z grubej rury, bo od utworu "The Immortal". Po chwili pojawiła się Angela Gossow i tym samym Arch Enemy było w komplecie na scenie. Od pierwszych chwil koncertu wiedziałem, że ten wieczór w Stodole będzie bardzo udany. Znakomity dźwięk, wszystko słychać jak należy i co warte odnotowania nie było zbyt głośno. Jak dla mnie to wszystkie proporcje były idealne. Angela od samego początku zachęca publiczność do wspólnej zabawy i przy barierce robi się niezły ścisk. Pojawiają się też pierwsi amatorzy "pływania". Jednym słowem zabawa na całego. Zespół jakby uskrzydlony takim przyjęciem atakuje od razu kolejnym utworem. "Revolution Begins" bardzo lubię (zresztą jak większość utworów AE), a wersji live przyprawia mnie o ciarki na plecach. Tak ten kawałek wkręcił mi się na koncercie w głowę, że melodię z niego śpiewałem sobie przez cały następny dzień. Kolejna pozycja koncertowej setlisty to niezniszczalny "Ravenous" i tutaj zaczynam po prostu się "gotować". Angela dyryguje publicznością do melodii granej przez muzyków, a fani odpowiadają głośnym śpiewem, co sprawia sporo radości BlondAngelicy. Przyznaję, że aż tak dobrego początku tego koncertu to się nie spodziewałem. Oczywiście nie miałem zamiaru z tego powodu narzekać. Co to to nie. Tym bardziej, że zespół przygotował kolejną petardę w postaci "Taking Back My Soul". Tutaj to już nikt nie przeszedł obojętnie i szalona zabawa w Stodole rozkręciła się na dobre. Muzycy również nakręcają się na to show i zaczynają wędrówki po scenie. Natomiast Angela od samego początku jest po prostu wszędzie. Szybsza część tego kawałka wgniata mnie dosłownie w barierkę, co oznacza, że jest dobrze. Kolejny cios spada na nas niczym grom z jasnego nieba. "My Apocalypse" i jeńców nie bierzemy. Tutaj jestem pod ogromnym wrażeniem wokalnej strony tego utworu. To co w nim wyprawia Angela to po prostu czapki z głów. Zresztą BlondAngelica przez cały koncert bezproblemowo wykonuje wszystkie swoje partie, a jak wiadomo to najłatwiejszych koncertowo one nie należą. Uff.... po takiej dawce emocji i wysiłku czas na krótką przerwę i Angela chwilę rozmawia z publiką. Dziękuje za tak dobre przyjęcie i przeprasza, że fani w Polsce musieli tyle lat czekać na koncert Arch Enemy. Obiecuje również, że taka sytuacja już się nie powtórzy i zapowiada kolejny kawałek. Mówi o czymś mrocznym wewnątrz człowieka i charakterystycznym gestem wskazuje na serce... aaa... to jest "Heart Of Darkness", który dosyć sprawnie zamienił się w stareńki "Silent Wars". Ten pierwszy to dla mnie oczywiście same dobre rzeczy, a za tym drugim specjalnie nie tęskniłem przed tym koncertem. Na pewno cieszy fakt, że zespół sięga po utwory z czasów Johana jako wokalisty. Zresztą całkiem niedawno ukazała się składanka z takimi utworami nagranymi na nowo ("Roots Of All Evil"). Po tym utworze muzycy opuszczają scenę i swoje pięć minut ma Daniel Erlandsson. Przyznam szczerze, że jego perkusyjne solo nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Zespół melduje się w komplecie na scenie i chyba czas na jakąś balladę (hehe... jasne), a serio to otrzymaliśmy całkiem przyjemnego kopa w postaci "I Will Live Again". Po nim nastąpił kolejny staroć w postaci "Dark Insanity". Widać tutaj jak wiele wysiłku kosztuje Angelę wyśpiewanie tego kawałka. Trzeba przyznać, że wokalistka daje z siebie naprawdę wszystko. Kolejny utwór zostaje zdawkowo zapowiedziany "Dead Eyes...?", na co czujna publiczność wykrzykuje "See No Future!!!". Kapitalny kawałek na koncert, z tym świetnym zwolnieniem w środku. No i publika może sobie chwilę pośpiewać. O czym nie możne być mowy w "Bury Me An Angel", za to otrzymujemy kolejną szaloną jazdę made by Arch Enemy. Po tym utworze następuje kolejna przerwa i tym razem swoje umiejętności zaprezentowali bracia Amott. Christopher zagrał kilka wymyślnych riffów, natomiast Michael odegrał cudowny "Intermezzo Liberte". Coś pięknego! To był jeden z lepszych momentów tego koncertu. Końcówka tej kompozycji wybrzmiała w charakterystyczny sposób i już Daniel nabija rytm, a Angela zachęca publikę do klaskania w rytm perkusji. Coś mi zaczyna świtać w głowie i po chwili moje "podejrzenia" się sprawdziły, bo zespół zaserwował "Dead Bury Their Dead". Wyszło to dokładnie tak samo jak na koncertówce "Tyrants Of The Rising Sun". Tutaj to już naprawdę wielki szacunek dla BlondAngelicy... co ona w tym utworze wyprawia ze swoim głosem to trudno pojąć, po prostu pełna masakra. Niestety odbija się to na kondycji i widać, że dziewczyna jest już solidnie zmęczona. Co nie oznacza taryfy ulgowej, bo kolejny na rozkładzie jest "We Will Rise" i tutaj po raz kolejny zaczyna się szaleństwo w Stodole. Ciężko jest przejść obojętnie obok tego kawałka. Po tym utworze zespół opuszcza scenę i chwilę trwa wywoływanie muzyków. Jako pierwszy na bis poleciała miniaturka "Snowbound", następnie Angela próbuje przemówić do fanów, jednak po chwili jest zagłuszona gromkim skandowaniem jej imienia. Najwyraźniej wokalistka nie spodziewała się takiego obrotu sprawy, bo lekko speszona spogląda z niedowierzaniem. Chwilę mija nim odzyskuje rezon i sprytnie przerywa tą swoją małą chwilę chwały i mówi, że Arch Enemy to nie tylko ona i że w zespole są inni muzycy. No i teraz mamy przedstawienie poszczególnych członków zespołu i skandowanie ich imion. Angela wraca do swojej przemowy, a publika dalej swoje... co wprawia wszystkich na scenie w totalne osłupienie. Bezradna Gossow dziękuje i po chwili zapowiada, że to będzie ostatni kawałek tego koncertu i prosi o jak największą zabawę. "One For All.... And All Of You For One... We Are... NEMESIS!!!!!"... aaaa... co się działo to trudno opisać słowami. po prostu szaleństwo, odlot i tego typu historie. Ten kawałek jest stworzony do grania na żywo. Na koniec koncertu zespół funduje nam instrumentalny (i genialny) "Fields Of Desolation" i muszę przyznać, że to jest doskonały sposób zakończenia koncertu. Muzycy już się żegnają z nami, w tłum lecą tradycyjne gadżety perkusyjne pałki i kostki gitarzystów. Szkoda, że te od Christophera (na wprost którego stałem) w większości lądowały w fosie, bo tradycyjnie ochrona w Stodole wszystko zabiera dla siebie. Ostatnie ukłony, podziękowania i Arch Enemy znika ze sceny. Ja stoję przy barierce jak zauroczony i próbuję to wszystko jakoś przetrawić, no ale oczywiście nad wszystkim górują emocje i koncertowa adrenalina.
Spoglądam na zegarek i nie wierzę własnym oczom. Jest dopiero 22:30, a ja za jakieś 40 minut mam ostatni pociąg do Wrocławia. Co prawda mam zaklepany nocleg w stolicy, no ale wizja własnego domu za kilka godzin zmusza mnie do szybkiego działania. Biegiem do szatni, tutaj niegrzecznie wpycham się w sam początek kolejki, ubieram się w drodze do wyjścia i znowu biegiem na metro. Chwila oczekiwania i pakuje się do wagonu. Coś mi jednak nie pasuje i po chwili już wiem co. Jadę nie w tą stronę co powinienem. Gamoń ze mnie i już. Przesiadka, odliczanie minut i później kolejny bieg na dworzec. Niby mam lekki zapas czasu, ale wolę być kilkanaście minut przed pociągiem. Spokojnie kupić bilet, coś do jedzenia i picia. Wszystko poszło jak z płatka i pakuje się do pociągu, w którym dzikie tłumy ludzi. Mam przed oczami wizję z powrotu z koncertu Iced Earth & Saxon, gdzie prawie całą podróż spędziliśmy na korytarzu. Na szczęście w tylnej części składu dosyć luźno i bez problemu lokuje się w przedziale. Dopiero tutaj zaczynają "puszczać" pierwsze emocje i czuję wielkie zadowolenie. Podróż do Wrocławia mija dosyć szybko, gdyż sporo sobie pospałem. Oczywiście nie działało ogrzewanie, a tu człowiek zgrzany po koncercie i bieganinie w drodze na dworzec musi marznąć w zimnym przedziale. No ale co począć... "Metal Heart" i nie ma marudzenia. We Wrocławiu melduje się około 5 rano, półgodzinki później witam się z moim łóżkiem.
Wiem jedno, to był świetny koncert i muszę przyznać, że Arch Enemy awansowało u mnie do dosyć wąskiego zestawu zespołów, z etykietką "mogę oglądać na żywo co tydzień". Niezła setlista, ale tutaj po prawdzie to trudno o jakieś niedociągnięcia, bo ja mam ogromną słabość do każdej kolejnej płyty tego zespołu. Co by nie zagrali ja i tak byłbym szczęśliwy. Troszkę mi szkoda, że nie było grane "In This Shallow Grave", bo paru tygodni mam niezłego fioła na punkcie tego kawałka. Arch Enemy to koncertowa maszyna na najwyższym poziomie. Świetny ruch sceniczny, sporo pozytywnego zamieszania, no i oczywiście Angela Gossow, która jest po prostu stworzona do występów na żywo. Dodajmy do tego kapitalny dźwięk i fantastycznie reagującą publiczność. Może i nie było wielkich tłumów, może Stodoła była zapełniona ledwo w połowie. Jednak czasami nie ilość się liczy, tylko jakość ma znaczenie. Dzień o koncercie Angela napisała mi w mejlu, że są w totalnym szoku, bo takiego przyjęcia się nie spodziewali i że mają Polskę na liście miejsc gdzie dominuje heavy metal. Dodała również, że przyjadą ponownie najszybciej jak się tylko da. Cóż mogę dodać? Trzymam za słowo i mam nadzieję, na szybki koncert w naszym kraju. Z mojej strony na pewno będę wypatrywał kolejnej możliwości obejrzenia Arch Enemy na scenie. Gdziekolwiek...
|