Tim "Ripper" Owens Klub Alibi, Wrocław - 19.09.2010 r.
Tim "Ripper" Owens to jeden z moich ulubionych wokalistów. Ciekawa barwa głosu i charakterystyczne screamingi to niewątpliwe jego atuty. Tim znany jest również jako "człowiek-zastępstwo". Zaliczył epizody w zespołach Judas Priest i Iced Earth, gdzie zastępował bardziej znanych kolegów. Jak pokazało życie Ripper w tych ekipach nie zagrzał dłużej miejsca, gdyż oryginalni wokaliści postanowili powrócić na łono macierzystych formacji. Wcześniej Tim udzielał się w zespołach: Brainacide, Winter's Bane, czy Seattle. Obecnie wydał płytę "Play My Game" pod swoim imieniem i nazwiskiem. W 2006 ukazał się album Beyond Fear o takim samym tytule. Po drodze jeszcze była współpraca z Yngwie Malmsteenem na płycie "Perpetual Flame" z 2008 roku. Jak widać Ripper na brak nudy raczej nie narzeka. W chwili gdy dowiedziałem się o polskich koncertach tego utalentowanego wokalisty, byłem przekonany, że nie może mnie tam zabraknąć. Tym bardziej, że w rozpisce pojawił się Wrocław. W tej sytuacji to już była "oczywista oczywistość". Rippera widziałem w 1997 roku z Judas Priest i w 2007 roku z Iced Earth. Teraz przyszedł czas na solowy występ.
Punktualnie o godzinie 20:30 na scenie wrocławskiego Klubu Alibi pojawił się suport. Był to zespół Crimes Of Passion, o którym nie miałem najmniejszego pojęcia. Chłopaki zaprezentowali klasyczny heavy metal prosto z lat osiemdziesiątych. Największe zamieszanie na scenie robił wokalista Dale Radcliffe, natomiast reszta zespołu bardzo statycznie na scenie. Publika jak to na suportach - bardzo niemrawa i nieliczna. Większość ludzi wolała siedzieć przy stolikach. Przyznam, ze pierwsze 2-3 utwory niezbyt mnie porwały, jednak później jakoś to wszystko się rozkręciło i koncertu wysłuchałem do końca bez większego problemu. Największa zabawa pod sceną była podczas ostatniego utworu, który został zadedykowany Dio. Był to klasyk "Holy Diver", wykonany w sposób porywający i efektowny. Po tym kawałku muzycy opuścili scenę, a ja udałem się do stolika na małe conieco ze znajomymi. Przerwa nie trwała zbyt długo i muszę przyznać, że intro przed występem Owensa zaskoczyło mnie. W tym miejscu miał zagrać zespół Thunderbolt, ale jakieś problemy personalne w zespole doprowadziły do odwołania koncertów z Ripperem na kilka dni przed startem trasy. Ja tymczasem dosyć szybko przemieściłem się pod scenę na której zespół był już w komplecie.
Bezproblemowo ustawiam się w pierwszy rzędzie i przyglądam się muzykom, którzy w skupieniu nasłuchują zakończenia intra. Wreszcie ostatnie dźwięki wstępu wybrzmiały i można zaczynać koncert. Charakterystyczna kanonada na perkusji i lecimy z grubej rury. To jest judasowski "Painkiller". Nie jestem specjalnie zaskoczony, gdyż przed koncertem sprawdziłem co Ripper serwuje na koncertach i tym kawałkiem bardzo często rozpoczynał występy. Ogólnie to wiadomo było, ze "coverów ci u nas dostatek". A "Painkiller"? Co tu dużo pisać. Jak zwykle wgniata w ziemię, gniecie czaszkę i inne tego typu przyjemności. Świetny ruch ze strony Tima, gdyż publikę miał kupioną od samego początku. Ripper drze się zawodowo, górki bierze bez większego wysiłku, no i od początku daje pośpiewać fanom pod sceną. Po początkowym trzęsieniu ziemi napięcie powinno tylko rosnąć (jak mawia klasyk), więc Owens przed kolejnym utworem zadaje pytanie: "What's My Name?" A mi od razu przypomina się koncertówka "'98 Live Meltdown" i katowicki koncert Judas Priest. Oczywista odpowiedź "The Ripper" i jedziemy z kolejnym klasykiem. Bardzo lubię ten utwór i mam sporo frajdy z jego wykonania w Alibi. Dla mnie ten koncert wiele by stracił bez tego kawałka. Koncertowa karuzela nie zwalnia i już mamy klawiszowe intro, które nie pozostawia najmniejszych złudzeń co do kolejnej pozycji tego koncertu, to jest "Burn In Hell". Świetny kawałek, świetnie wysiewany, no i publiczność rozpala się do czerwoności. Trzeba przyznać, że początek tego koncertu jest iście piorunujący. Po tym utworze Tim wita się z publicznością, zagaduje i opowiada o płycie Beyond Fear. Na koniec zapowiada, że teraz zagrają właśnie coś z tego krążka i pyta co chcielibyśmy. Bez zastanowienie wypalam "Scream Machine" i trafiam w sedno. Ripper uśmiechając się do mnie mówi wskazując palcem - masz rację. I się zaczęło. Słuchając tego kawałka na płycie mam niezły "odlot", a tutaj na żywo... po prostu szał i amok. Polecam z czystym sumieniem tą szaloną jazdę bez trzymanki. Coś niesamowitego. Chłopaki nie zamierzają zwalniać tempa i z marszu serwują "Running Wild". Muszę przyznać, że na żywo ten kawałek prezentuje się przyzwoicie. Kolejna pozycja to wreszcie coś z solowej płyty Tima. Od razu zaznaczam, że "It I's Me?" wielkiego szału na mnie nie zrobił. To jednak nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Kolejna pozycja, to ponowne sięgnięcie do dyskografii innego zespołu. Tym razem Black Sabbath i "Children Of The Sea". Jakoś ten kawałek nigdy u mnie nie robił szału... podobnie było tym razem. Kolejna pozycja w koncertowej setliście wzbudziła moje zdumienie. Naprawdę maidenowego "Wrathchild" (poprzedzony "The Ides Of March") to ja się nie spodziewałem. Musze przyznać, że Tim całkiem świetnie zaśpiewał ten kawałek i chyba nawet bardziej mi przypadła do gustu jego interpretacja, niż Bruce Dickinsona w ostatnich latach. Tymczasem wracamy do dyskografii Judas Priest i ostatniej płyty z Ripperem. Album "Demolition" niespecjalnie mi podszedł, ale kilka dobrych utworów tam znalazłem. Jednym z nich jest niewątpliwie "One On One". Okazało się, że sporo osób podziela moje zdanie i pod sceną było całkiem głośno. Widać było, że Tim z tego powodu jest wyraźnie zadowolony. Ja również nie mam powodów do narzekania. Kolejna pozycja to "Gates Of Babylon" z repertuaru Rainbow. Nie da się ukryć, że Ripper ma wielki sentyment do zespołu Judas Priest, bo kolejna pozycja to ponownie perełka z dyskografii tej kapeli. "Desert Plains" i w zasadzie wszystko wiadomo. Co by tutaj nie napisać, to i tak wyjdzie, że ten utwór to kawał świetnego grani i śpiewania. Przed ostatnim kawałkiem przed bisami (jak się później okazało) Tim chwilkę się rozgadał, a sympatyczna dziewczyna obok mnie przekonuje wszystkich dookoła, żeby zaśpiewać "Happy Birthday", bo Ripper wczoraj miał urodziny. No cóż... jak trzeba to trzeba i coś tam próbujemy zaintonować. Niestety tłumu nie porwaliśmy i po chwili za sceny leci kolejny killer. Tym razem padło na "Breaking The Law" wiadomego zespołu. Pod sceną oczywiście szaleństwo, wszyscy śpiewają ten kawałek i ogólnie zrobiło się jakby ciaśniej. Jeszcze przed pierwszym refrenem podchodzi do mnie Tim z takim dziwnym uśmiechem i wyściskuje moją głowę. W pierwszej chwili jestem zdezorientowany i dopiero po chwili domyślam się, że pewno słyszał moje "Happy Birthday" i w ten sposób mi podziękował. Kolejna pozycja w setliście i kolejna petarda: "Hell Bent For Leather" i pozamiatane. Uwielbiam ten utwór i mogę go słuchać w nieskończoność... Kawałek dobiega końca i zespół żegna się z nami. Po chwili Ripper zapowiada, że teraz powinni opuścić scenę i za chwilę na nią wrócić na bisy. Niestety w Alibi niezbyt to jest wykonalne, bo ze sceny schodzi się nietypowo, bo na salę barową. Tim zapowiada, że zespół na chwilę obróci się do nas plecami i jak wrócą do "normalnego" ustawienia, to mamy udawać jakby pojawili się na scenie od nowa. Ten misterny plan udaje się zrealizować w 100% i wszystko wyglądało jak należy i Ripper rozbawiony przekomarza się z fanami co zespół ma jeszcze zagrać, co powoduje spory rozgardiasz pod sceną. Generalnie wokaliście chyba dokładnie o to chodziło, bo na twarzy ma uśmiech od ucha do ucha. Wreszcie zapowiada, że jak chcemy coś jeszcze usłyszeć, to powinniśmy kupić mu piwo. Wreszcie wszelkie dyskusje zostają ucięte początkiem utworu "Electric Eye", czyli "Helion". No to ja jestem ugotowany na miękko. Kolejny żelazny klasyk Judas Priest, który powoduje u mnie ciarki na plecach. Dodam, że nim skończył się "Helion" to Tim otrzymał swoje zamówione u fanów piwo. Kolejna pozycja to "Starting Over" z solowej płyty. Przyznaję, że po takich kawałkach jakie poleciały wcześniej, to zupełnie ten utwór nie zrobił na mnie większego wrażenia. Ripper zapowiada następny utwór i oznajmia, że to już ostatnia pozycja tego koncertu. Ja spodziewam się jakiejś bomby na koniec i oczywiście tak musiało być... "Living After Midnight" to idealny kawałek na zakończenie koncertu. Wspólna zabawa z publicznością, trochę wygłupów i to już jest koniec. Muzycy żegnają się z nami, Tim rozdaje kilka... gitarowych kostek (załapałem się), tradycyjne przybijanie piątek i to już jest koniec. Po chwili opustoszała scena, a pod nią sporo ludzi domagających się kolejnych bisów. Muzycy pozostają nieugięci i po dłuższym czasie fanie dają sobie spokój z wywoływaniem kapeli.
Jak dla mnie ten koncert to było coś niesamowitego. Usłyszałem kawał dobrej muzy w wykonaniu świetnego wokalisty. Oczywiście nie wszystko złoto co się świeci i jakieś tam swoje uwagi mam. Po pierwsze to setlista... no tak tutaj to był plus i minus zarazem tego koncertu. Świetna sprawa usłyszeć takie "The Ripper", "Painkiller", "Hell Bent For Leather", "Burn In Hell", czy "Helion/Electric Eye" wyśpiewanie przez Rippera. Z drugiej strony wyszło troszkę tak, że to był "jakiś" cover band, a nie koncert regularnego zespołu. Tutaj muszę też dodać, że solowa płyta Rippera niespecjalnie mi przypadła do gustu i w sumie to dobrze, że z niej nie było dużo grane. Co do coverów jeszcze to zabrakło mi czegoś z dyskografii Iced Earth, bardzo chętnie usłyszałbym na przykład "Declaration Day", czy "Ten Thousand Strong". Jak widać sam do końca nie wiem jak odebrać taką ułożoną setlistę. Sam koncert to jednak rewelacja. Tim w wyśmienitej formie, utwory do śpiewania powybierał sobie raczej trudne i wyszedł z tego obronną ręką. Przydałoby się jeszcze, żeby muzycy mieli na scenie więcej luzu, bo wyglądało to niezbyt koncertowo. Ogólnie to mam pozytywne wspomnienia z tego koncertu i mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości ponownie zobaczę tego wokalistę na żywo. Po koncercie posiedzieliśmy dłuższą chwilę przy stoliku i doczekaliśmy się muzyków, którzy wyszli z garderoby. Tradycyjna fotka z Ripperem, małe piwko z muzykami i nastał czas powrotu do domu. Jak zwykle przy okazji wrocławskich koncertów trwało to niezbyt długo i to lubię najbardziej w koncertach w moim mieście.
Na koniec tradycyjnie pozdrowienia: Stratovaria, Gil-galad, RBS, Gregory, Michał
|