Na początku chciałbym się przyznać, że było to moje pierwsze Wacken. Dlatego niektóre rzeczy, o których napiszę, dla stałych bywalców festiwalu mogą być oczywiste. Mam nadzieję, że weteranom nie będzie to przeszkadzało, a tym, którzy dopiero planują wyjazd na największy festiwal metalowy na świecie, uda mi się chociaż trochę przybliżyć jego atmosferę.
Czwartek:
Dzień zaczął się dla nas dosyć wcześnie. Nie pamiętam dokładnej godziny, ale kiedy poszliśmy na teren festiwalu, większość stoisk była jeszcze pozamykana. Urządziliśmy sobie spacer po okolicach festiwalu. Muszę przyznać, że organizatorzy nie szczędzą pieniędzy - na Wacken, oprócz fantastycznej muzyki, można znaleźć wiele innych atrakcji. Można obejrzeć wrestling, konkurs mokrego podkoszulka czy "cyrk grozy" w wielkim namiocie Bullhead City. Szczerze mówiąc ani razu tam nie zajrzałem, ale ogólne zainteresowanie chyba było całkiem spore, bo często widziałem długie kolejki do żółto-niebieskiego namiotu. Naprzeciwko niego odbywały się pokazy średniowieczne. Często można było zobaczyć ludzi w strojach z tego okresu spacerujących pomiędzy zastępami metalowej braci. Nawet jeżeli nie interesują nas zespoły, można się tutaj dobrze bawić. Ale myślę, że pośród 82 500 przybyłych na Wacken fanów nie trafił się taki, dla którego muzyka nie była najważniejsza. A pierwsze dźwięki zaczęły się rozlegać z Black Stage kilka minut przed szesnastą. Z tego, co się orientuję, już tradycją jest, że to Skyline otwiera każdą kolejną edycję Wacken. Nie inaczej było tym razem. Gdy zespół wyszedł na scenę, rozległ się niesamowity ryk tysięcy metalowców. Wtedy poczułem, że jestem uczestnikiem czegoś naprawdę wielkiego. Jednak publiczność ledwo skończyła krzyczeć, a już dostali kolejny powód do wiwatowania. Na scenę wkroczyła Doro i zaczęli bardzo mocno, bo od hymnu Wacken. Chyba nie było osoby, która nie śpiewałaby "We Are The Metalheads!". Ten kawałek idealnie pasuje na otwarcie takiego festiwalu. Później usłyszeliśmy numer z macierzystej kapeli pani Pesch, czyli Warlock. "All We Are" został przez metalowych maniaków wykrzyczany z jeszcze większą pasją niż poprzednia piosenka. Doro zachwycała formą i szkoda, że zaśpiewała jedynie dwa kawałki, bo jej gościnny występ był z pewnością najmocniejszym punktem setu Skyline. Następnie został odegrany klasyk klasyków, czyli "Breaking the Law". Niestety, nie był on chociaż w połowie tak dobry jak poprzednie dwa numery. Chociaż publika chętnie wspomagała pana wokalistę w refrenie. Potem usłyszeliśmy cover AC/DC "Shot Down In Flames". Jeżeli panowie już decydują się na repertuar Australijczyków, to mogliby wybrać lepszy numer, bo ten wypadł po prostu blado. Kolejna piosenka to cover Dio, obowiązkowo zadedykowany Ronniemu. Musze przyznać, że wyszło im to całkiem nieźle. Ale w końcu trudno spieprzyć taką klasykę. I czas na kolejnego gościa, którym okazał się Udo Dirkschneider. Żyjąca legenda niemieckiego heavy wykonała ze Skyline dwa numery - kolejny hymn Wacken, czyli "Heavy Metal W:O:A" (taki sobie, szczerze mówiąc) i coś, czego mógłbym słuchać w nieskończoność, czyli "Balls to the Wall". Utwór Accept był dobrym zakończeniem średniego występu Skyline, chociaż trochę się zdziwiłem, gdy panowie już po siedmiu utworach zeszli ze sceny. Według różnych wersji, mieli grać od 40 do 60 minut, a nie wiem, czy wyrobili chociaż pół godziny. No ale nie byli jacyś fantastyczni, więc nie było w sumie czego żałować.
Potem udaliśmy się na sąsiednią scenę True Metal Stage. Tam rozstawiany był sprzęt na występ jednego z moich faworytów tegorocznego festiwalu, Alice Coopera. Jednak zanim do tego doszło, doznałem sporego szoku, widząc jak na Black Stage wbiega Schmier. Początkowo nie miałem pojęcia, co on tam robi. Dopiero po chwili okazało się, że prowadzi on rozdanie nagród Metal Hammera. Bardziej niż sama "gala" interesowali mnie goście, którzy się pojawili podczas odbierania nagród. A byli to m.in. Apocalyptica, Blind Guardian czy Anvil. Kilku laureatów przesłało podziękowania w krótkich filmikach, gdyż nie mogli być na samym festiwalu. Byli to m.in. Kerry King, Steel Panther oraz Orion z Behemotha. Z tego co pamiętam, Gdańszczanie otrzymali statuetkę za "Ov Fire And The Void" w kategorii Metal Anthem. Fajnie, że rodaków doceniają. Po zakończeniu ceremonii czekaliśmy jeszcze kilkadziesiąt minut na występ pierwszej z trzech gwiazd dzisiejszego dnia. Gdy zostało kilka minut do rozpoczęcia przedstawienia, na scenę została naciągnięta wielka płachta z wizerunkiem Alice Coopera oraz napisem "Theatre Of Death" - jest to nazwa trasy, której występ na Wacken był częścią. Po kilku kolejnych minutach oczekiwania z taśmy zostało puszczone krótkie intro, po którym zabrzmiał dzwonek i chyba nie było wątpliwości, jaki numer zaraz usłyszymy. "School's Out"!! Czy można sobie wyobrazić coś lepszego na otwarcie? Co prawda nie został on odegrany w całości, ale wystarczyło to, aby rozruszać publiczność, która darła się niesamowicie w refrenie. Po zakończeniu, bez zbędnego gadania, atakuje nas kolejny znany riff - "No More Mr. Nice Guy". Fantastyczne wykonanie, tutaj również publika popisuje znajomością refrenu. I od razu przejście do następnego numeru. Ogólnie Cooper nie zajmował się zbytnio konferansjerką, jego show to bardziej przedstawienie niż zestaw przypadkowych piosenek. Co prawda nie interesuję się jego muzyką na tyle, aby móc stwierdzić, jaka była fabuła. Jednak rzadkie zagadywanie do ludzi zebranych pod sceną nie wpłynęło zbytnio na odbiór sztuki. Zresztą, nawet nie ma jak się nad tym zastanawiać bo leci klasyk za klasykiem. Następny w kolejce jest "I'm Eighteen". Wersja dużo cięższa od pierwotnego nagrania, ale równie dobra. "School's Out", "No More Mr. Nice Guy" i "I'm Eighteen" - czy można wyobrazić sobie lepszy początek koncertu Alice'a? Do zestawu tych hitów dołączył po chwili "Wicked Young Man", pierwszy w miarę nowy utwór. Cooper nawet zdołał zabić jakiegoś nieszczęśnika, a kilka chwil potem został ubrany w kaftan bezpieczeństwa, a zespół zaczął grać "Ballad Of Dwight Fry". Niestety, pod koniec utworu artysta zginął po raz pierwszy. A mianowicie został ścięty na gilotynie. Trzeba przyznać, że wyglądało to cholernie efektownie. A zaraz potem dane było nam słyszeć pierwsze takty "Go To Hell". Bardzo dobra piosenka, a na żywo brzmi jeszcze lepiej. Szczególnie, gdy Alice lata po scenie ze swoją ściętą głową w ręce ;) Następnie poleciało "Guilty" oraz "Cold Ethyl" i kolejny wielki hicior, który zna chyba każdy, nawet jeżeli nie interesuje się tym gatunkiem muzyki. O czym mowa? Oczywiście o "Poison"! Kawałek w całości wyśpiewany przez fanów nabrał niesamowitej mocy. Szczególnie, gdy Alice powiedział "Raise Your Hands If You're Poison!", a kilkadziesiąt tysięcy fanów posłusznie wzniosło ręce do góry. Pod koniec utworu maestro umarł po raz drugi, tym razem z ręki pielęgniarki w zakrwawionym stroju, która wbiła mu wielką igłę z zieloną cieczą prosto w brzuch. Potem zagrali kilka piosenek, których nie znałem. Dopiero po koncercie dowiedziałem się, że były to "From The Inside", "Nurse Rozetta" oraz "Be My Lover". Szkoda, że zamiast tych numerów nie zagrali czegoś bardziej znanego, chociażby "Hey Stoopid", którego najbardziej mi brakowało. Potem przyszedł czas na kolejny znany numer. "Only Women Bleed" to chyba najpiękniejsza ballada, jaką Alice nagrał i świetnie było ją usłyszeć na żywo. Potem "I Never Cry", który odznaczył się jedynie tym, że Cooper znowu zginął, tym razem na szubienicy. Następnie "Black Widow Jam" z fantastycznym solo perkusisty. Po zakończeniu tego utworu Alice wjechał na wielkim podwyższeniu i w stroju, który miał z boku przyczepione po trzy "nóżki", przez co przypominał pająka. Jasne więc było, że przyszedł czas na kawałek z płyty "Along Came A Spider". A cóż lepiej by prezentowało ten krążek lepiej od "Vengeance Is Mine"? Potem przyszedł czas na prawdziwy czadzior, bo jak inaczej nazwać "Dirty Diamonds". Podczas niego ze sceny Alice rzucał naszyjnikami zrobionymi z (plastikowych) diamentów ;) No i jak tu się można nudzić? Co prawda zespół "kupił" mnie już podczas otwierającego "School's Out", to kolejnym numerem rozłożyli mnie na łopatki. "Billion Dollar Babies" to absolutny klasyk, który po niemal 40 (!) latach od nagrania nadal brzmi świeżo. Naprawdę genialne wykonanie, a widok Coopera bawiącego się głową plastikowej lalki - bezcenny ;) Potem trochę słabszy "Killer" i kolejny staroć, "I Love The Dead". Zaraz potem przywalili "Feed My Frankenstein" w którym pojawił się na scenie wielki, włochaty, jednooki potwór. Fajnie ten teatrzyk wyglądał, a muzyka też na wysokim poziomie. Przyszedł czas na trochę rock'n'rolla w postaci "Under My Wheels". Kolejny staroć i kolejny bardzo mocny punkt programu. Niestety, jak się potem okazało, również ostatni. Muzycy zeszli ze sceny, żegnani burzą braw. Jednak po krótkim czasie znowu wyszli na scenę, aby wykonać dwa dodatkowe utwory. Pierwszym był "Elected". Alice paradował w błyszczącym wdzianku i wywijał flagą Niemiec. No cóż, trochę lizusostwa nie zaszkodzi. Niemniej całkiem dobrze im to wyszło. Jako ostatni odegrany został "School's Out", tym razem w całości. I niestety koniec tego świetnego występu. Co prawda był trochę nierówny, ale te lepsze momenty z nawiązką rekompensowały te słabsze. Wizualnie chyba najlepszy koncert jaki widziałem - nikt nie miał tylu gadżetów co Alice. Również ruch sceniczny w wykonaniu muzyków był całkiem niezły. Chociaż to nic dziwnego, bo oprócz Coopera to młode chłopaki są. Dosyć często wspierali swojego szefa wokalnie, co im wychodziło naprawdę porządnie. Brakowało co prawda kilku piosenek, ale myślę, że nikt nie wyszedł z występu niezadowolony.
Kolejną częścia "A Night To Remember" był występ Motley Crue. Nazwa doskonale znana nie tylko metalowej braci, ale również ludziom, którzy z cięższymi brzmieniami nie mają wiele wspólnego. Panowie mieli kiedyś swoje pięć minut i całkiem mocno zapadli w pamięć (głównie amerykańskiej) publice, dzięki czemu teraz - po wielu latach od wydania najlepszych albumów - mają status zespołu-legendy. Słusznie, niesłusznie - nie mnie to oceniać. Mnie muzyka zespołu się podoba i dlatego ustawiłem się zaraz po zakończeniu show Coopera pod Black Stage. Jeszcze przed rozpoczęciem publika darła się "Crue! Crue!", więc chyba nie tylko ja oczekiwałem ich występu. Panowie punktualnie wyszli na scenę (w ogóle wszystko tam działo się zgodnie z planem, co dla mnie, przyzwyczajonego do polskich warunków, było zaskoczeniem) i od razu przyłożyli "Kickstart My Heart". Zdecydowanie jeden z najlepszych numerów zespołu, a jako otwieracz sprawdza się jeszcze lepiej. Od razu widać, że zespół w fantastycznej formie. Tommy Lee za swoim imponującym zestawem wyczynia cuda, Nikki Sixx lata po scenie i bawi się mikrofonem (chyba jedyny taki mikrofon, który nie potrzebuje pijanego wokalisty, aby się kiwać), a Vince Neil wydziera się jakby miał dwadzieścia lat. Jedyny koleś, którego nie mogę rozgryźć, to Mick Mars, czyli pan od gitary. Wymiata jak mało kto, a podczas koncertu może raz się uśmiechnął i praktycznie cały czas stał w miejscu. Nie wiem, może taki "image", ale trochę to kłuje w oczy, szczególnie gdy widzi się pozostałych muzyków. No ale trudno, lepiej się skupić na samej muzyce. A ta naprawdę zacna, gdyż leci hicior za hiciorem. Po "Kickstart My Heart" poleciał "Wild Side", w którym Vince znowu dał pośpiewać publice. Generalnie kontakt z widzami był fantastyczny. W kolejce czekał "Shout At The Devil". I znowu świetnie zagrany numer z dużym udziałem publiczności (Shout! Shout! Shout!). Takim wstępem Amerykanie zrobili na mnie duże wrażenie i nie mogłem doczekać się kolejnych numerów. Następna w set liście była nowość (co prawda sprzed dwóch lat, ale Motley Crue chyba nadal promują album "Saints Of Los Angeles"), utwór tytułowy z ostatniej płyty. Chociaż wolę ich wcześniejsze dokonania, to muszę przyznać, że kawałek jest naprawdę mocny i nic dziwnego, że wykonują go na żywo, bo to energia w czystej postaci. Ale potem Vince zapowiedział "Old Time Motley Crue" i zagrali jeden z moich ulubionych numerów "Looks That Kill". Ale dopiero potem usłyszałem mojego absolutnego faworyta -"Live Wire". Z jednej strony chciałem strasznie go usłyszeć na żywo, z drugiej jednak bałem się, czy wokalista udźwignie refren. Ale szczęśliwie moje obawy okazały się być niesłuszne. Vince fantastycznie poradził sobie ze swoją partią. To chyba najlepszy moment ich występu. Potem, po sześciu czadowych numerach, przyszedł czas na balladę. Vince wziął do ręki gitarę (notabene ze swoim nazwiskiem wymalowanym na pudle) i zaczęli "Don"t Go Away Mad (Just Go Away)". Całkiem niezłe, ale bez rewelacji. Szkoda, że nie zagrali "Home Sweet Home", ten utwór jest o niebo lepszy. Potem kontynuowali granie materiału z płyty "Dr. Feelgod", tym razem w postaci "Same Ol' Situation". Znowu bardzo przyjemna piosenka, z refrenem odśpiewanym przez znaczną część fanów. Następnie kolejna nowość, "Motherfucker Of The Year". Myślę, że ostatni album miał godną reprezentację, bo "Saints Of Los Angeles" oraz właśnie ten kawałek na żywo sprawdzają się wyśmienicie. Potem usłyszeliśmy "Ten Seconds To Love" oraz "Primal Scream". Powoli czas przewidziany na występ formacji dobiegał końca, jednak zagrali dla nas jeszcze dwie petardy. Pierwsza to "Dr. Feelgood", bez którego show Motley Crue nie istnieje. Potem przyszedł czas na ostatnią piosenkę. Przed nią Vince kazał publice unieść prawą pięść do góry, by po puszczeniu z taśmy dźwięku ruszającego motoru, ruszać nią tak jakbyśmy na nim jechali. Gęba mi się ucieszyła, bo oznaczało to tylko jedno - "Girls, Girls, Girls"! I tak też było, hymn lat 80-tych, który znał chyba każdy, który w porze występu zameldował się na terenie festiwalu. Na koniec odpalili jeszcze fajerwerki i już. Bez bisów, bez przedłużania. Szkoda, że nie dostali więcej czasu, chętnie bym ich jeszcze trochę posłuchał, bo występ był naprawdę świetny. I nawet nie przeszkadzało to, że na końcu padły telebimy (w sumie byłem na tak dobrej pozycji, że nie musiałem na nich podziwiać zespołu, ale dla większości ludzi był to pewnie duży dyskomfort). Byli naprawdę super i kiedy zjawią się w pobliżu mojego miasta, na pewno pojadę ich zobaczyć raz jeszcze.
I tak minęły występy dwóch headlinerów. Bardzo dobre występy, trzeba powiedzieć. Jednak wszyscy wiedzieli, na kogo czeka ponad 80 000 fanów zgromadzonych na Wacken. Iron Maiden! A jeszcze przed rozpoczęciem wydawało mi się, że widziałem na scenie ekipę filmu "Metal: A Headbanger"s Journey", która ostatnio nakręciła również DVD "Flight 666". Czyżby robili dokument o Wacken? Albo znowu coś o Żelaznej Dziewicy? Pewnie niedługo się przekonamy. Jeszcze nas trochę technicy pozachęcali do skandowania nazwy zespołu, a punktualnie o 21:30 ruszyli. Co prawda z trochę przydługim intrem w stylu "Gwiezdnych Wojen", ale dzięki temu mogliśmy podziwiać oświetloną scenę, której wystrój był naprawdę imponujący. Wszystko zrobione w konwencji science-fiction, z boku stała nawet rakieta. Wyglądało to trochę dziwnie, tym bardziej jeżeli porówna się to z dekoracjami z poprzedniej trasy, czyli starożytnym Egiptem. Ale panowie podczas tego tournee postanowili się skupić na nowszym materiale. Zaczęli od "The Wicker Man", mojego ulubionego kawałka z "Brave New World". Jest on trochę zaprzeczeniem większości tego, co zespół zaprezentował na kilku ostatnich płytach - bez rozbudowanego, balladowego wstępu, krótki, a jednocześnie jak najbardziej maidenowski. Po prostu idealny na rozpoczęcie występu. Już podczas tego utworu pod sceną zaczęła się prawdziwa bitwa. Walka trwała przez cały koncert (dla mnie trochę krócej, bo po jakimś czasie trochę się wycofałem). Ale to w końcu Iron Maiden, żyjąca legenda. Mimo że panowie są dobrze po 50-tce, energii mógłby im pozazdrościć niejeden młody zespół. A Bruce to w ogóle zaprzeczenie praw natury, zamiast się starzeć to wydaje się, że młodnieje (chociaż na szczęście nie na sposób Krzysia Ibisza). Latał po scenie, śpiewał z niebywałą mocą, wyciągając nawet najtrudniejsze partie i w mistrzowski sposób dyrygował tłumem. Sporo też sobie pogadał (między innymi zachęcał do kupienia nowego albumu i mówił, jak to wspaniale jest znowu grać na Wacken). Po "The Wicker Man" przyszła pora na drugi utwór z wydanej w 2000r. "Brave New World", czyli "Ghost Of The Navigator". Trochę niemrawy początek, ale potem to samo piekło. Świetne wykonanie, bije wersję studyjną na głowę. Potem przyszedł czas na starocia, jeszcze z czasów Di"Anno. "Wrathchild" zniszczył mnie mocą basu Harrisa i refrenem odśpiewanym przez 80 000 osób. Szkoda, że zagrali tylko kilka starszych numerów, bo na żywo sprawdzają się dużo lepiej niż niektóre tasiemce z "Dance Of Death" czy "A Matter Of Life And Death". No ale po całej wspominkowej trasie można im wybaczyć taką set listę. Po tej wycieczce do lat 80-tych nastąpił szybki powrót do roku 2010, gdyż Brytyjczycy zaprezentowali nam nowy numer. W "El Dorado" znowu wystawiona na pierwszy plan klekocząca linia basu, ale poza tym to nic specjalnego. Chociaż mnóstwo osób znało tekst i śpiewało go razem z Bruce"m. Była to jedyna piosenka z najnowszego albumu "The Final Frontier", co trochę dziwiło, bo w końcu to miała być trasa promująca ten krążek. Ale jeżeli inne kompozycje są na poziomie "El Dorado", to w sumie mała strata. Potem przyszedł czas na "Dance Of Death". Trochę przydługi wstęp, ale część właściwa bardzo fajna. Następnie "The Reincarnation Of Benjamin Breeg". Nigdy specjalnie nie lubiłem, na żywo też jakiś wybitny nie jest. Może być, ale nic by się nie stało gdyby zastąpić go jakimś innym utworem. Potem drugi reprezentant "A Matter Of Life And Death", czyli "These Colours Don"t Run". Dla odmiany był to jeden z najmocniejszych punktów koncertu. Następnie "Blood Brothers", zadedykowane zmarłemu Ronniemu Dio (Dickinson powiedział, że to na jego muzyce uczył się śpiewać), dzięki czemu publika w refrenie dawała z siebie jeszcze więcej niż zwykle. Kolejny kawałek to "Wildest Dreams", który jest mocno średni, a na koncercie wciśnięty między "Blood Brothers" a "No More Lies" wydaje się jeszcze słabszy. No właśnie, ten ostatni kawałek był przeze mnie bardzo oczekiwany i muszę powiedzieć, że ani trochę się na nim nie zawiodłem. Fantastyczny wstęp, a refren to klasa sama w sobie, tym bardziej gdy wspiera go ryk całej publiczności. Naprawdę magiczny moment. Potem "Brave New World" z trochę przeciąganym refrenem, ale jak najbardziej dał radę. I czas na kolejną starszą piosenkę, bez której nie może obejść się żadna sztuka Żelaznej Dziewicy, czyli "Fear Of The Dark". Ten utwór brzmi fantastycznie zawsze i wszędzie, nie da się go zepsuć, a że Bruce i spółka zawsze wkładają w niego mnóstwo energii brzmi on po prostu genialnie. Mam już mocno zdarte gardło, a tu jeszcze trzeba się po wydzierać przy "Iron Maiden"! Podczas utworu na scenę wchodzi Eddie, czyli siódmy członek zespołu. Trochę się drażni z muzykami (a szczególnie z Janickiem), a potem dostaje nawet do ręki gitarę. Naprawdę świetne zakończenie podstawowej części występu. Ironi schodzą ze sceny, ale wiadomo, że to jeszcze nie koniec. Po krótkiej chwili wybrzmiewa intro do "The Number Of The Beast", muzycy wyskakują na scenę z powrotem a z boku sceny wysuwa się diabeł. Niezłe wykonanie, ale dwa lata temu w Warszawie chyba lepiej im to wyszło. Potem mój zdecydowanie ulubiony utwór Maiden, czyli "Hallowed Be Thy Name". Kolejny klasyk, który mimo swojego wieku brzmi wspaniale. Na koniec "Running Free", w którym Dickinson pozbył się swojej czapeczki rzucając ją między fanów i zakładając czapkę angielskiego policjanta. Potem tradycyjne przedstawienie wszystkich członków grupy i tyle. Magiczny wieczór dobiegł końca. Widziałem Iron Maiden po raz drugi i mimo że trochę bardziej podobał mi się ich występ dwa lata temu na stadionie warszawskiej Gwardii, to tej sztuce nie mogę niczego zarzucić. Mam nadzieję że złapię ich jeszcze na jakiejś trasie, gdzie set lista będzie mniej więcej równo podzielona między klasyki i nowe kompozycje.
Piątek:
Drugi dzień zapowiadał się co prawda najsłabiej ze wszystkich trzech dni, ale kilka występów mnie bardzo interesowało. Pierwszym z nich był grający na True Metal Stage Amorphis. Zameldowałem się pod sceną ok. 11:30, gdy na Black Stage grali jeszcze Dew-Scented. Mocny, pozbawiony finezji, typowy germański thrash zebrał całkiem sporą publikę jak na tę porę. Już pięć minut po zakończeniu show Niemców przede mną pokazali się Finowie. Scena była cała w sztucznym dymie, dzięki czemu całkiem nieźle było widać światła jak na tę porę. Zaczęli krótkim intrem a potem "Silver Bride". W fantastycznej formie był wokalista, Tomi. Jego śpiew był jeszcze mocniejszy niż na płytach, a growle jeszcze potężniejsze. W ogóle cały zespół całkiem dobrze się spisał. Publika, mimo że było naprawdę wcześnie, również się nie oszczędzała i śpiewała kawałki razem z zespołem. Po "Silver Bride" zagrali kolejnego reprezentanta wydanej w 2009r. płyty "Skyforger" - "Sky Is Mine". Kolejny świetny, żywiołowy utwór, idealny na rozbudzenie ;) Następnie "Towards And Against", bardzo dobry "The Castaway" z fajnym udziałem publiki i jeden z moich faworytów, czyli "Alone". Bardzo dobrze, że Finowie zrobili taki przejazd po różnych płytach, bo dzięki temu można było dogodzić każdemu fanowi. Następnie "Against Widows", kolejna nowość "From The Heaven Of My Heart" (chociaż chyba najsłabsza ze wszystkich trzech) i "The Smoke". Potem jeden z największych hitów zespołu, czyli pochodzący z "Eclipse" "House Of Sleep". Widać było, że to ich najbardziej rozpoznawalny utwór, bo absolutnie wszyscy śpiewali refren. Na koniec dwa starocie, "Black Winter Day" i "My Kantele". Ogólnie występ bardzo dobry, naprawdę fajna set lista (chociaż brakowało mi trochę "Divinity") i tylko szkoda, że dostali jedynie godzinkę. Ale cóż, festiwale rządzą się własnymi prawami.
Około 15:15 zameldowaliśmy się pod Party Stage. Ustawiliśmy się niemal pod samą sceną, bo w drugim rzędzie. Generalnie byłem zdziwiony jak łatwo można sobie było znaleźć dobre miejsce. Wystarczyło być kilka minut przed rozpoczęciem występu i można było stać praktycznie tak blisko jak się tylko chciało. Panowie wkroczyli na scenę bez zbędnego intra i zaczęli od nieśmiertelnego "Voivod". Zespół naprawdę w fantastycznej formie, a szczególnie Snake, który wyczyniał cuda. Tak komicznych póz, a przede wszystkim mimiki nie widziałem jeszcze na żadnym koncercie. Po bardzo dobrym wstępie jeszcze lepszy "The Unknown Knows", niezły "The Prow", czadowy "Ripping Headaches", "Tribal Convictions" z charakterystycznym perkusyjnym wstępem, "Global Warning", słaby "Overreaction", "Experiment", bardzo dobry "Nothingface", "Brain Scan", "Nuclear War", a zakończyli coverem Pink Floyd, "Astronomy Domine", który był jednym z fajniejszych momentów występu. Ogólnie było naprawdę nieźle, aczkolwiek zabrakło tego czegoś. Choć to może tylko moje odczucie, bo wokół siebie słyszałem bardzo entuzjastyczne opinie o występie Voivod. Szkoda, że nie było "Ravenous Medicine". Ale mimo tego warto było się wybrać na ich koncert.
Następnym interesującym mnie zespołem był Evile. Wszedłem do namiotu dosłownie kilka chwil przed rozpoczęciem show Brytyjczyków. Krótkie intro i tytułowy utwór z ich ostatniej płyty, "Infected Nation". Co prawda ostatni krążek zbytnio mi nie przypadł do gustu (debiut jest dla mnie dużo lepszym albumem), ale muszę przyznać, że ten numer jest naprawdę świetny. Pod sceną rozkręcił się spory młyn, co spowodowało że w powietrzu znalazło się mnóstwo pyłu, który utrudniał oddychanie. Trochę psuło to zabawę, a po zakończeniu koncertu wszyscy wyglądali jakby wytarzali się w bagnie. Ale widocznie samemu zespołowi to w ogóle nie przeszkadzało, bo z każdą piosenką się coraz bardziej rozkręcał. Usłyszeliśmy jeszcze "Thrasher", "Time No More" oraz "Metamorphisis" i na zakończenie "Enter The Grave". Szkoda, że dostali tak mało czasu. Myślę, że jeżeli ich kariera dalej będzie rozwijać się w takim tempie, to za kilka lat możemy ich wypatrywać na jednej z głównych scen festiwalu. Czego i im, i sobie życzę, bo na żywo są znakomici.
Gdy trochę odpoczęliśmy, wyruszyliśmy pod True Metal Stage, gdzie miał grać Grave Digger - pierwszy headliner piątkowego wieczoru. Miał to być specjalny występ Niemców, gdyż obchodzili 30-lecie działalności. Z tej okazji zaprezentowali nam cały album "Tunes Of War". Na rozpoczęcie show weszło czterech facetów grających na dudach. Potem dołączyli do nich kolejni, tak, że ledwo mieścili się na scenie. Po chwili na scenę weszli bohaterowie wieczoru z Chrisem Boltendahlem na czele. Zaczęli od "Scotland United", potem - w kolejności takiej jak na albumie - poleciały "The Dark Of The Sun", "William Wallace (Braveheart)", "The Bruce (The Lion King)" oraz "The Battle Of Flodden". Wszystkie te piosenki nadają się idealnie do śpiewania, co potwierdziło zachowanie publiczności. Po 30 latach na scenie zespół nadal w fantastycznej formie, a szczególnie Chris, który jednocześnie świetnie śpiewał i sprawnie dyrygował publicznością. Po tych wszystkich killerach przyszedł czas na balladę. I to nie byle jaką, bo "The Ballad of Mary (Queen Of Scots)", która została wykonania razem z Doro. Naprawdę piękny moment występu. Jednak zespół nie dał dłużej odpoczywać fanom i wrócili do ostrego heavy metalu, tym razem w postaci "The Truth", "Cry For Freedom (James The VI)" oraz "Killing Time". Następnie piosenka, która stała się hymnem wszystkich wielbicieli tej grupy. "Rebellion (The Clans Are Marching)" zostało wykonane z udziałem Van Canto (którzy przez cały koncert, schowani z tyłu sceny, wspomagali zespół wokalnie), Hansiego Kurscha z Blind Guardian oraz publiczności (bo nie można pominąć wysiłku metalowców dających z siebie wszystko w refrenie). Znowu magia i moment, który będę jeszcze długo wspominał. Na koniec podstawowej części setu wykonany został "Culloden Muir". Jednak mimo że panowie skończyli grać materiał z płyty "Tunes Of War", jasne było że jeszcze zagrają dla nas kilka kawałków. Poleciały jeszcze "The Ballad Of Hangman", jeden z moich ulubieńców "Excalibur" i "Heavy Metal Breakdown". I tak ten świetny koncert dobiegł końca. Potem przyszedł czas na drugiego headlinera tego dnia. Slayera widziałem niecałe dwa miesiące wcześniej na czeskim Sonisphere i wtedy wypadli całkiem nieźle, ale spodziewałem się po nich czegoś lepszego. Tym razem jednak z koncertu wyszedłem w pełni usatysfakcjonowany. I mogę również powiedzieć, że był to jeden z najlepszych występów jakie widziałem w ogóle. Co prawda troszkę się na niego spóźniłem (opuściłem "World Painted Blood" oraz "Hate Worldwide", a ustawiłem się podczas "War Ensemble") oraz stałem daleko od sceny, przez co zmuszony byłem oglądać występ na telebimie. Jednak ani trochę nie przeszkadzało mi to w odbiorze występu Amerykanów. Kolejne kawałki, które usłyszeliśmy tego wieczoru to w kolejności znakomity "Expendable Youth", poprzedzony wyrecytowaniem refrenu przez Toma "Dead Skin Mask" (którego bardzo mi brakowało na ostatnim koncercie), jeszcze lepiej brzmiący niż poprzednio "Seasons In The Abyss", "Hell Awaits" i coś, czego bym się nigdy nie spodziewał - "Spirit In Black". Jest to zdecydowanie jeden z moich ulubionych kawałków Zabójcy, a riff po prostu powala. Potem znowu poracja klasyków - "Mandatory Suicide", "Chemical Warfare", "Raining Blood" znowu ścięte, a ostatni fragment zastąpiony przez "Aggressive Perfector". Potem puszczony z taśmy początek "South Of Heaven", ale na szczęście reszta utworu zagrana na żywo. Na koniec obowiązkowy "Angel Of Death". Tak jak już wspominałem - jeden z najlepszych występów w jakich dane mi było uczestniczyć. I nie przeszkadzało mi nawet to, że przede mną stało dwóch członków obsługi technicznej naśmiewający się z zespołu. Ich strata, że nie rozumieją piękna tej muzyki. Mam nadzieję, że Slayer będzie funkcjonował jak najdłużej, bo na żywo dalej zabijają, a i płyty nagrywają nie najgorsze. Teraz, po dwóch koncertach festiwalowych muszę ich dorwać gdzieś w klubie - to dopiero musi być miazga.
Na zakończenie piątkowej nocy zagrał kanadyjski Anvil (co prawda o 2 w nocy mieli grać jeszcze Cantus Buranus, ale w ogóle mnie nie interesowali). Jeden z występów, na które najbardziej czekałem. Zaczęli od "March Of The Crabs", który idealnie spełnia się w roli otwieracza. Potem "666", za którym nigdy specjalnie nie przepadałem, ale wypadł bardzo przyzwoicie. Następnie jedyny utwór z debiutu Kanadyjczyków, "School Love" oraz "Winged Assassins". Przyszedł czas na jakąś nowość, czyli tytułowy utwór z wydanego 3 lata temu "This Is Thirteen". Potem "Mothra", czyli chyba najlepszy kawałek grupy. Poza tym został maksymalnie rozciągnięty - przez zabawę Lipsa z publiką oraz genialną solówkę wibratorem. Zdecydowanie najfajniejszy moment występu. Potem "Thumb Hang", "White Rhino" z niesamowitą solówką Robba Reinera, "Forged In Fire" i na zakończenie absolutny klasyk - "Metal On Metal". Widać, że zespołowi granie na żywo sprawia wielką przyjemność, a Lips niemal podczas każdej przerwy mówił, że granie na Wacken to dla zespołu "a dream come true". Bardzo dobrze, że o sobie przypomnieli filmem, bo szkoda by było, aby tak doskonały zespół odszedł w zapomnienie.
Sobota:
Zaczęliśmy od Meet & Greet z Kampfar. Potem chwilka przerwy i znowu Kampfar, tym razem na Party Stage. Zaczęli od "Valtro", potem świetne "Inferno" i jeden z moich ulubieńców, "Dodens Vee". Chłopaki się nie oszczędzali i mimo palącego słońca dawali z siebie wszystko, podobnie jak publiczność. Uwagę zwracała również oprawa samego show - było naprawdę sporo ognia, szczególnie jak na zespół spoza głównej sceny. Kolejnymi kawałkami, jakie dane było mi usłyszeć były obowiązkowy "Norse", od bardzo dawna niegrany (zespół podobno zdecydował o umieszczeniu go na set liście tuż przed występem i nie mieli czasu na zagranie próby, ale nie było tego słychać) "Bukkeferd", "Troll, Dod Og Trolldom", "Hymne" oraz "Vettekult". Na sam koniec logo zespołu powieszone z tyłu sceny zostało zastąpione wizerunkiem kruka. Dla wszystkich zgromadzonych było jasne, że zaraz zabrzmi jeden z najbardziej znanych kawałków kapeli - "Ravenheart". Mogę śmiało powiedzieć, że był to jeden z najlepszych koncertów tegorocznego Wacken. Norwegowie naprawdę się postarali, aby fani byli zadowoleni i w 100% im się to udało.
Po występie Kampfar udałem się pod Black Stage, aby zobaczyć Overkill. Szczerze mówiąc nie jestem ich wielkim fanem, a ze wszystkich płyt które słyszałem powaliła mnie dopiero najnowsza "Ironbound", więc w nadziei na dużo kawałków z tego albumu plus kilka dobrych staroci ustawiłem się pod sceną. Początek był bardzo obiecujący, bo zaczęli od nowego "The Green and Black" i starego "Rotten To The Core". Zespół w fantastycznej formie, a Blitz to klasa sama dla siebie, trudno znaleźć drugiego tak charyzmatycznego frontmana. Co prawda co kilka chwil znikał za sceną, co czasem trochę drażniło, ale poza tym był naprawdę świetny. Po "Rotten To The Core" usłyszeliśmy "Wrecking Crew", świetny "Hello From The Gutter", średniawy "Coma", "Hammerhead", bardzo dobry "Ironbound", "In Union We Stand", zdecydowanie najgorszy z nowości "Bring Me The Night" (chociaż to może przez skopane brzmienie, która jakoś dziwnie dało się odczuć jedynie podczas tego utworu) i "Elimination". Potem nastąpiła tradycyjna końcówka koncertów Overkill, czyli połączenie "Fuck You" z motorheadowym "Overkill". Generalnie naprawdę niezły występ, ale tak samo jak z Voivod - czegoś mi tutaj zabrakło. I mogło być więcej nowości.
Kolejnym zespołem grającym na głównej scenie był Lock Up. Chłopaki młócą całkiem niezły grind, a poza tym nie zawsze jest okazja zobaczyć tyle "gwiazd" na jednej scenie (w grupie udzielają się m.in. znany z At The Gates Tomas Lindberg, basista Napalm Death Shane Embury oraz Nick Barker, który katował perkusję chyba w każdym ekstremalnym metalowym zespole). Również za sceną można było ujrzeć znaną postać, bo występowi przyglądał się Gene Hoglan, obecny bębniarz Fear Factory. A co do samej sztuki, to była naprawdę niezła. Nie jestem jakimś wielkim zwolennikiem ani gatunku, ani kapeli, ale koncert mi się podobał. Co prawda kilka razy zrobiło się nudnawo (niestety w tej muzyce bardzo trudno uniknąć monotonii), to przez znaczną większość koncertu wpatrywałem się z zaciekawieniem w scenę. Nie jestem w stanie przytoczyć dokładnej set listy, ale oto kawałki, które na pewno zagrali: "Violent Reprisal", "Horns Of Venus", "Afterlife In Purgatory", "Submission", "Slaughtereous Ways", "Pleasures Pave Sewers", "The Dreams Are Sacrificed", "Retrogression", "Hate Breeds Suffering", "Cascade Leviathan", "Darkness Of Ignorance". Lindberg latał po całej scenie, Embury machał czupryną (pokazując powiększającą się łysinę na środku głowy) i maltretował bas, a Barker napieprzał po garach z niewiarygodną szybkością. Jedynie nowy w zespole gitarzysta Anton Reisenegger był powściągliwy jeżeli chodzi o ruch sceniczny. Ale mimo to widać było, że panowie wznowili działalność Lock Up dla samej frajdy grania, a nie z chęci zarobienia dodatkowych paru groszy. A takie zespoły zawsze dobrze się ogląda.
Następny w kolejności na dużej scenie był W.A.S.P.. Amerykanie dowodzeni przez Blackie'go Lawlessa byli jednym z moich faworytów trzeciego dnia festiwalu. Co prawda słyszałem różne opinie o ich występach, więc chciałem sobie wyrobić własną. Po wojennym intro (niestety stanowczo za długim) na scenę wparowali muzycy i zaczęli od "On Your Knees". Potem zagrali cover The Who, "The Real Me". Nie mam pojęcia, po co marnować czas na granie cudzych utworów, gdy trzeba się zmieścić w określonym, do tego krótkim czasie. Ale tę wpadkę panowie nadrobili perfekcyjnie zagranym "L.O.V.E. Machine". Świetny utwór do pośpiewania, co potwierdziło zachowanie publiki, która wspomagała Blackiego wokalnie przez cały koncert. Potem przyszedł czas na jedyną nowość "Babylon's Burning". Numer wypadł naprawdę nieźle, w zestawieniu z klasykami nie wyróżniał się bardzo. Następnie powrót to staroci, czyli "Wild Child". Usłyszeliśmy także zlepek trzech utworów - "Hellion", "I Don"t Need No Doctor" oraz "Scream Until You Like It". Jak dla mnie mogli nie kombinować i zagrać cały "Hellion", bo z tych trzech jest zdecydowanie najlepszy i zasługuje na odegranie w całości. Ale nie myślałem nad tym długo, bo następnie usłyszałem dźwięk piły łańcuchowej - "Chainsaw Charlie"! Jak dla mnie jest to zdecydowanie najlepszy utwór grupy i jedna z piosenek, których mógłbym słuchać w nieskończoność. Genialnie odegrany kawał muzyki. Potem przyszedł czas na balladę, którą nie mogło być nic innego, jak "The Idol". Tutaj dodatkowo wzbogacono o cudowną, długą solówkę podczas której jako jedyny na scenie pozostał gitarzysta Doug Blair. Naprawdę magiczny moment. Niestety koniec wyznaczonego czasu zbliżał się nieubłaganie, ale dostaliśmy jeszcze porządnego kopa w postaci "I Wanna Be Somebody", w którym Blackie dosyć długo bawił się z publiką. Jeden z lepszych występów jakie widziałem podczas wszystkich dni festiwalu.
Przyszedł czas na całkowitą zmianę klimatu. Na sąsiedniej scenie za 15 minut swój występ miała rozpocząć amerykańska bestia Cannibal Corpse. Zaczęli bez żadnego intra - wyszli i rozwalili wszystkich i wszystko. Rozpoczęli od "Scalding Hail" z ostatniego krążka. Mimo że nie jest on wybitny, to na koncercie sprawdza się wzorowo. Generalnie panowie zrobili przejazd po całej swojej karierze, co na koncertach festiwalowych sprawdza się najlepiej. Usłyszeliśmy w kolejności "Unleashing The Bloodthirsty", "Savage Butchery", "Sentenced To Burn", "The Wretched Spawn", "I Will Kill You", "I Cum Blood", "Evisceration Plague", "The Time To Kill Is Now", "Death Walking Terror", "Make Them Suffer", "Priests Of Sodom", "Staring Through The Eyes Of The Dead", "Hammer Smashed Face" oraz "Stripped, Raped And Strangled". O ile się nie mylę ten ostatni numer został zadedykowany Ronniemu Dio. To, co rzucało się w oczy, to niesamowity luz muzyków. Corpsegrinder prowadził jajcarską konferansjerkę (jak na death metal oczywiście), a setlista powstawała na bieżąco - po każdym kawałku następowała krótka przerwa, muzycy zbierali się przy podeście perkusyjnym aby chwilkę odpocząć oraz uzgodnić, jaki utwór teraz zagrają. Poza tym jestem pełen podziwu dla pana wokalisty - jeszcze nigdy nie widziałem tak intensywnego headbangingu. Zachęcał do tego samego publikę, a ta posłusznie trzepała łbami w (cholernie szybki) rytm muzyki. Młyn był spory, chyba największy jaki widziałem na tegorocznym Wacken. Generalnie świetny koncert, jeden z lepszych na festiwalu. Po występie Amerykanów krótka przerwa i powrót pod tę samą scenę, tym razem w oczekiwaniu na Immortal. Mimo, że przyszedłem dużo wcześniej to tłum był dosyć spory. Widać, że był to wyczekiwany występ. Dokładnie o 22 rozległo się intro z ostatniej płyty, a za perkusję wskoczył Horgh. Po kilku chwilach dołączyła do niego reszta czortów - Apollyon z basem oraz Abbath z gitarą. Zaczęli od tytułowego utworu z ostatniego albumu "All Shall Fall". Z tej płytki zagrali aż 4 numery (a wszystkich podczas koncertu było 9) - oprócz tytułowego poleciały jeszcze "The Rise Of Darkness", "Hordes To War" oraz "Norden On Fire". Utwory te były zdecydowanie najlepszymi momentami występu. No ale cóż poradzę - dla mnie ich ostatni krążek jest po prostu genialny i mogliby grać materiał tylko z niego i byłbym w 100% usatysfakcjonowany. Ale reszta piosenek, które usłyszałem również była dobra, a były to "Damned In Black", "Sons Of Northern Darkness", starsze "Withstand The Fall Of Time" oraz "Beyond The North Waves", a na koniec poleciał klasyk grupy "One By One". Norwegowie byli bardzo ruchliwi na scenie, robili groźne miny (corpse paint to jednak fantastyczny wynalazek i zabawiali publikę. Bardzo dobry występ, mam nadzieję że nie będą się więcej bawić w rozpady i będą utrzymywać wysoką formę - zarówno koncertową, jak i płytową.
Znowu szybka zmiana sceny i oczekiwanie na kolejną gwiazdę, tym razem w tej roli brazylijski Soulfly. Zaczęli mocno, bo od "Blood Fire War Hate". Potem poleciały m.in. "Prophecy", "Seek N' Strike", "Back To The Primitive" oraz "Babylon". Fani dawali z siebie wszystko, skacząc i drąc się w refrenach. Nic dziwnego, ta muzyka najlepiej sprawdza się na żywo. Pierwsza nowość ze świeżego albumu "Omen", którą usłyszeliśmy, było "Kingdom". Całkiem niezła piosenka, aczkolwiek to inni reprezentanci tego albumu - punkowy "Bloodbath & Beyond" oraz "Rise Of The Fallen" (gdzie Maxowi zapomniało się niektórych partii śpiewanych na albumie przez Grega Puciato) - przekonali mnie do wysłuchania nowego krążka grupy. Z repertuaru Soulfly poleciała jeszcze "Porrada". Pozostałą część seta wypełniły kawałki z - niespodzianka! - repertuaru Sepultury (oraz Pantery - "Walk" został połączony z "L.O.T.M."). Poleciały "Refuse/Resist" z synem Cavalery za bębnami, starusieńki "Troops Of Doom" oraz obowiązkowy "Roots Bloody Roots". Na koniec poleciał jeszcze miks "Jumpdafuckup" (chociaż z niego było tylko początkowe kilkanaście sekund) oraz "Eye For An Eye". Publiczność bawiła się świetnie, muzycy też wyglądali na zadowolonych (chociaż dziwnie było zobaczyć Maxa śpiewającego bez gitary w rękach). Najfajniejszym momentem było chyba urządzenie dużego circle pitu, podczas gdy na telebimach wyświetlała się informacja "Please No Circle Pits". Cavalera również olał zakazy, raz po raz zachęcając widzów słowami "Get That Fucking Circle Pit Going!". Bardzo dobry, żywiołowy koncert (chyba po żadnym występie nie byłem tak zmęczony, a moje gardło tak zdarte). Dobrze, że często przyjeżdżają do naszego pięknego kraju, jeżeli nadarzy się okazja aby ich zobaczyć w jakimś klubie, na pewno jej nie przepuszczę.
Ostatnim zespołem, który widziałem na Wacken był Fear Factory. Na co dzień nie gustuję w industrialnych dźwiękach, ale ten zespół akurat bardzo lubię, a płytka "Demanufacture" to coś wspaniałego. Dlatego nie mogłem odpuścić tego występu. Co prawda nie chciało mi się pchać pod scenę, dlatego oglądałem ten koncert na telebimach. Zaczęli od nowości. I bardzo dobrze, bo "Mechanize" to bardzo dobry numer, podobnie jak cała płyta. Potem nastąpiła wiązanka starszych numerów, wliczając w to "Shock", "Edgecrusher", "Acres Of Skin", "Linchpin". Naprawdę bardzo dobre kawałki, świetnie zagrane. Burton C. Bell zachwycał formą wokalną - jego krzyki były naprawdę potężne, a i podczas czystego śpiewu aż tak często nie fałszował. Reszta zespołu również przemieszczała się sporo po scenie, a oglądanie Gene'a Hoglana grającego na perkusji to czysta przyjemność. Po tylu starociach zagrali znowu coś z ostatniego albumu. "Powershifter" i "Fear Campaign" zabrzmiały wręcz rewelacyjnie. Chociaż mogli cokolwiek zagrać, i tak by było świetne. Potem uraczyli nas jeszcze "Martyr", a na koniec zostawili cztery petardy, których wyczekiwałem od samego początku. "Demanufacture", "Self Bias Resistor", "Zero Signal" oraz "Replica" rozwaliły scenę w drobny mak. Podczas tych kawałków podszedłem pod scenę i zacząłem wykrzykiwać wersy razem z Burtonem. Było to idealnie zwieńczenie zarówno tego genialnego koncertu, jak i całego festiwalu.
I tak minęło moje pierwsze Wacken. I już wiem, że w przyszłym roku również się tam wybiorę, bo ten festiwal to spełnienie marzeń każdego fana ciężkich dźwięków.
See You In Wacken 2011! Rain Or Shine!
|