Exodus Klub Firlej, Wrocław - 02.07.2010 r.
Wrocławski Klub Firlej to koncertowa lokalizacja najbliższa mojego miejsca zamieszkania. Spacerkiem do tego miejsca mam jakieś 15 minut, a samochodem to po prostu chwila moment. Pomimo tego dzień przed koncertem nie byłem pewny, że się na nim pojawię. Człowiek jeździł nie raz kilka setek kilometrów na koncert (bywało 700-800), a tutaj pod samym nosem taki koncert i taka niepewność. Niestety choroba nie wybiera i kilka dni przed datą 2 lipca dopadło mnie jakieś fatalne choróbsko. Gorączka, katar, zatoki, ból głowy i gardła, a to wszystko przy ponad 30-to stopniowych upałach. Rewelacja. W dniu koncertu jednak poczułem się na tyle lepiej, że zdecydowałem się wybrać do klubu Firlej. Pod klubem spotykam znajomych i wspólnie oczekujemy na wejście do środka. Upał jeszcze daje się w znaki i nikomu nie spieszno wychodzić z przyjemnego cienia. Tym sposobem odpuściliśmy sobie support, którym był olsztyński Monolit. Zresztą widziałem już ten zespół na żywo i specjalnie mnie nie zachwycił. Nie ma co się oszukiwać - wszyscy i tak oczekiwali zespołu Exodus.
Wreszcie ładujemy się do środka i pozostało krótkie oczekiwania na gwiazdę wieczoru. Rozglądam się po klubie i z zadowoleniem muszę przyznać, że frekwencja najgorsza nie jest. Do tego sporo ludzi w nieco starszym wieku (jak to na koncertach takich kapel bywa), a pod sceną zaczyna się powoli gromadzić tłumek. Ekipa techniczna na scenie po raz kolejny sprawdza wielokrotnie już sprawdzone rzeczy i w końcu pojawia się na niej jegomość z latarką, którą daje znaki do akustyka. To znak, że najwyższy czas rozpocząć thrash metalową ucztę w klubie Firlej. Ledwo rozpoczęło się intro, a w ludzi pod sceną wstąpił chyba sam diabeł. Po kilku sekundach towarzystwo rozpoczęło regularne pogo. Czegoś takiego to ja jeszcze nie widziałem. Muzycy byli chyba równie zaskoczeni, bo wychodząc na scenę mieli miny jak z telewizyjnej reklamy - bezcenne. Panowie z Exodus rozpoczęli z grubej rury, bo na sam początek zaserwowali "The Ballad Of Leonard And Charles" z najnowszej płyty. Pod sceną szaleństwo rozpoczęło się na dobre. Ja początkowo stałem poza wszelkim zamieszaniem, gdyż będąc jeszcze chory nie chciałem mieszać się w tak szalony tłum. Podczas tego kawałka jednak (jakoś taki mimowolnie) podszedłem bliżej sceny. Kolejny utwór i kolejny cios z nowej płyty "Beyond The Pale". Tutaj to już mnie "wzięło" na całego i napieram do barierki. W połowie "Iconoclasm" zadanie zostaje wykonane i jestem tam gdzie lubię być najbardziej. Teraz na spokojnie mogę przyglądać się scenicznej pracy muzyków. W tym temacie nic się nie zmienia od lat: Lee Altus (na przeciwko którego stoję) raczej skoncentrowany na swoim wiośle, Gary Holt częściej podchodzący do publiki, no a Jack Gibson to ma swój świat w którym czuje się wyśmienicie. Osobna historia to oczywiście Rob Dukes, jak dla mnie to w kategorii "sceniczna bestia" ma gwarantowane podium, a kto wie, czy i nie pierwsze miejsce. Facet wygląda na scenie jakby chciał wszystkich wymordować, a później dopiero skrzywdzić. Fakt, że nie odpuszcza ani jednej sekundy koncertu i wszystko ma ukierunkowane na jeszcze większą zabawę. Swoją i naszą. Natomiast Tom Hunting schowany za swoim zestawem i prawie go nie widzę. Scena w Firleju do wielkich nie należy i tutaj poszaleć nie można. Na Wacken 2008 Dukes rozkręcił zabawę na całego. No ale wracajmy już do wrocławskiego koncertu, gdyż tutaj w rozpisce "Downfall" i przyznam, że był to jeden z mocniejszych punktów tego koncertu. Kawałek po prostu miażdży, a na żywo robi to podwójnie. Pod barierką ścisk jak cholera, jestem totalnie przemoczony, gdyż temperatura sięga zenitu i zaczynam się lekko obawiać, czy dotrwam do końca. Na razie czuję się dosyć dobrze i "A Lesson In Violence" nie robi na mnie większego wrażenia. Wiadomo klasyk, no ale po poprzednim kawałku to poprzeczka podskoczyła dosyć wysoko. Wracamy do nowszych czasów i jedziemy z "Deathamphetamine" w którym publika wprowadza Roba w zachwyt - refreny dobrze odśpiewane i uśmiech Dukesa. Kolejny kawałek to "Blacklist" i w trakcie jego coś dziwnego dzieje się z dźwiękiem. Dynamika zdecydowanie siadła i wszystko zjechało w dół. Zespół kończy utwór i na scenie pojawiają się techniczni. Kilka minut przerwy i Rob najwyraźniej zdenerwowany rzuca wiązkę przekleństw na temat sceny i informuje, że nie mogą dalej grać. Po chwili zespół schodzi ze sceny i widać tylko gorączkowe starania techników o naprawienie jakiejś usterki. Wreszcie do mikrofonu podchodzi jeden z klubowych akustyków i informuje, że problem jest zewnętrzny, gdyż nastąpiła jakaś awaria prądu na mieście i to nie zależy od klubu. Jednocześnie poinformował, że muzycy postanowili poczekać jak rozwinie się sytuacja i na pewno zagrają coś jeszcze. Cóż w takiej sytuacji nie ma sensu czekać przy barierce na dalszy rozwój wypadków. Udaje się do baru na coś zimnego do picia (tak, rozsądnie postąpiłem, nie ma co) i można chwilę odsapnąć. Moja koszulka jest przemoczona do suchej nitki, ale nie zwracam na to szczególnej uwagi, gdyż to wygląd większości ludzi w klubie. Przerwa wydaje się ciągnąć w nieskończoność i rodzi się myśl, że to już może być koniec tego koncertu. Na szczęście z sali koncertowej słychać upragniony dźwięk gitary i szybko przemieszczam się z powrotem na swoją miejscówkę. Obok mnie ci sami ludzie, więc to tak jakby koncert nie miał przerwy. Muzycy na scenie i Rob zapowiada, że dokończą setlistę według planu. I od razu serwują nam "War Is My Shepherd" i tutaj jestem pozamiatany po raz drugi na tym koncercie. Nie wiem, czy to ta przerwa, czy też po prostu tak samo wyszło, ale ten kawałek zmiażdżył mnie dokładnie. Niesamowita sprawa... zresztą to chyba nie tylko ja tak miałem, bo sporo osób szalało pod sceną, a refreny wyśpiewywali chyba wszyscy. Teraz szybki przeskok do roku 1985 i dwa pomniki zespołu Exodus: "Bonded By Blood", oraz "Strike Of The Beast". Szaleństwo pod sceną sięgnęło szczytu, co specjalnie mnie nie dziwi. Na koncercie jest sporo ludzi, którzy Exodus znają od wielu lat. Muzycy jakby to rozumieli i serwują jeszcze na dokładkę "The Toxic Waltz". Jakoś ten kawałek niezbyt lubię. Dukes zapowiada, że teraz już będzie ostatni numer tego koncertu i kończymy zabawę "Good Riddance" z najnowszej płyty. I tak oto występ Exodus we wrocławskim klubie Firlej dobiegł końca. Jeszcze tradycyjne podziękowania dla fanów, kilka kostek poleciało w tłum (mi kostkę sprezentował Lee Altus - tak samo jak na koncercie we klubie WZ w 2005 roku) i zespół opuszcza scenę. My udajemy się do baru i tam wypijam swojego czwartego Sprite'a (cóż za szaleństwo!) tego wieczora. Odpoczywamy chwilę i w drugim pomieszczeniu oglądamy końcówkę dogrywki w meczu Urugwaj - Ghana (z pamiętną ręką Suareza) i później serię rzutów karnych. Emocji nie brakuje. Wreszcie ekipa decyduje się przenieść do innego lokalu, a ja zbieram się do domu. Przy wyjściu z klubu spotyka nas spora niespodzianka, gdyż tam cały zespół jest dostępny do zdjęć i autografów. Skrzętnie wykorzystujemy sytuację i pstrykamy kilka pamiątkowych fotek. Pożegnanie pod klubem, spacer do samochodu i po kilku minutach jestem w domu. Takie szybkie powroty to za każdym razem spora radość, bo jak sobie człowiek wspomina nocne podróże PKP, czy samochodem, to od razu uśmiech gwarantowany.
Exodus widziałem po raz trzeci na żywo i za każdym razem koncert był przedni. Czy to w małym klubie, czy na potężnej scenie festiwalowej. Ten zespół jest stworzony do koncertowania i we Wrocławiu to po raz kolejny pokazali. Nawet techniczne niedogodności (awaria, ukrop w klubie) w najmniejszym stopniu nie zaburzyły tego wizerunku. Po prostu Exodus to klasa sama w sobie. Na pewno żałowałbym, gdybym odpuścił ten koncert. Cieszę się, że pomimo nie najlepszego samopoczucie wylądowałem w Firleju. Dla zespołu Exodus było warto.
Na koniec kilka tradycyjnych pozdrowień: Elven Queen, Wasyl, Black Demon i Breslau Beer Hunters!
|