Metallica, Slayer, Megadeth, Anthrax, Stone Sour Lotnisko Milovice - 19.06.2010 r.
Nie będę pisał o tym, czym jest Sonisphere, bo to każdy wie. Nie napiszę również o tym, jak bardzo wyczekiwałem dnia festiwalu, gdyż tego może domyślić się każdy fan metalu. Nie widzę również sensu w opisywaniu transportu, bo wątpię, aby kogokolwiek to interesowało (jedyne, o czym muszę wspomnieć, to beznadziejna organizacja dojazdu do festiwalu, przez który spóźniłem się na DevilDriver, a mało brakowało abym nie zobaczył także Anthrax). Przejdźmy więc od razu do rzeczy :)
Pierwszy zespół, który tego dnia dane mi było zobaczyć to Anthrax. Trzeba przyznać, że chłopcy przypomnieli o sobie koncertami Wielkiej Czwórki. Kilka ostatnich lat to dla nich nie najlepszy okres - zmiany wokalistów (przez które odwołali u nas występ rok temu, gdy wywalony został Dan Nelson), kłopoty z wydaniem nowego materiału. Ostatnie nowe kawałki Wąglik wypuścił w 2003r. na krążku "We've Come For You All". Przyznaję, że jest to jedna z moich ulubionych płyt Nowojorczyków, ale siedem lat to ogromna przerwa (i miejmy nadzieję, że nie będzie się dalej przedłużać i niedługo usłyszymy "Worship Music"). Na kilka tygodni przed koncertem doszła również do mnie wiadomość, że z zespołem rozstał się po raz kolejny John Bush, gdyż powrócił Joey Belladonna. Strasznie się z tego ucieszyłem, ponieważ uważam go za jednego z najlepszych metalowych wokalistów. Poza tym, jego powrót oznaczał granie starego materiału, który lubię dużo bardziej niż płyty z Bushem z lat 90-tych. I muszę przyznać, że dostałem od Anthrax dokładnie tego, czego się spodziewałem - fantastycznego, energetycznego show. Czasem mi się wydawało, że zespół bawi się lepiej niż publika - ale to tylko dlatego, że Czesi za cholerę nie potrafią się bawić. I tak było przez cały koncert - nawet najmniejszej namiastki moshu. Dopiero pod koniec zaczęliśmy się obijać z kilkoma chłopakami, ale okazało się, że są z Niemiec. Ale nie zepsuło to ogólnych wrażeń - mimo dawno skończonych czterdziestek (a Belladonnie w tym roku strzeli pięćdziesiątka), panowie zachowują się na scenie bardziej żywiołowo niż niejeden zespół złożony z dwudziestolatków. Joey zaskoczył fantastyczną formą wokalną, jego głos ani trochę się nie zestarzał. Co do set listy - była niemal idealna. Zaczęli od "Caught In A Mosh", potem poleciały "Got The Time", "Madhouse", "Indians" (podczas którego Joey latał z pióropuszem na głowie oraz zagrali początek "Heaven & Hell" w hołdzie Dio), "Be All, End All" (którego początek został wyśpiewany przez niemal całą zgromadzoną publikę), "Medusa", genialne wykonany "Antisocial". Potem zagrali dwa kawałki, które nie zostały nagrane z obecnym wokalistą - stareńki "Metal Thrashing Mad" z debiutanckiego "Fistful Of Metal" oraz "Only", który dla mnie był najsłabszym momentem występu. Na sam koniec usłyszeliśmy "I Am The Law". Bardzo żałowałem, że nie zagrali "N.F.L.", ale nie można mieć wszystkiego. I tak uważam że spisali się fantastycznie i pokazali, że nie bez przyczyny należą do Wielkiej Czwórki.
Kolejny na głównej scenie zameldował się Megadeth. Muszę powiedzieć, że nie wiedziałem, czego się spodziewać po zespole. Z jednej strony bardzo chciałem usłyszeć cały "Rust In Peace", który zagrali w Warszawie. Z drugiej słyszałem opinie, że w stolicy Rudy trochę olał fanów i koncert był najgorszy z całej czwórki. Ale mimo wszystko ruszyłem pod scenę z zaciekawieniem, bo nawet gdyby Mustaine stał tyłem do publiczności, to muzyka i tak sama się obroni. Dodatkowo do składu wrócił niedawno jeden z współzałożycieli Megadeth, basista Dave Ellefson, co jeszcze bardziej przekonało mnie do zobaczenia w akcji zespołu dwóch Dave'ów. Koncert zaczęli od perfekcyjnego wykonania "Holy Wars", a następnie wybrzmiał chyba największy hit z "Rust In Peace", czyli "Hangar 18". Byłem więc pewien, że odegrają ten wspaniały album w całości. Zdziwiłem się jednak trochę, gdy po zakończeniu tego utworu zaczęli grać "Wake Up Dead". Czyli jednak lecą przekrojowo. I bardzo dobrze, bo na takie okazje najlepiej jest właśnie zagrać zestaw największych hitów. Tak więc po "Wake Up Dead" (na który bardzo liczyłem przed koncertem i który dla mnie zawiera jeden z najlepszych riffów Megadeth) usłyszeliśmy "Headcrusher" (jedyna nowa piosenka jaką zagrali), jeden z moich ulubionych "In My Darkest Hour", następnie "Skin O" My Teeth", zaśpiewany przez wszystkich "A Tout Le Monde". Potem przyszedł czas na jedną z dwóch niespodzianek - zagrali "Hook In Mouth", którego nigdy bym się nie spodziewał, a który jest fantastycznym utworem. Naprawdę miłe zaskoczenie. Potem już sprawdzone hiciory, czyli "Trust", "Sweating Bullets", "Symphony Of Destruction" i na koniec "Peace Sells". Drugą z niespodzianek, o których wcześniej pisałem, był brak "Tornado Of Souls". Bardzo żałuję, że go nie zagrali, bo z pewnością wypada na żywo fantastycznie. Co do samego zespołu - widać, że są w formie i upływ lat zmienia ich wygląd (a właściwie tylko dwóch założycieli, bo reszta to przecież młode chłopaki), ale nie podejście do muzyki i koncertów. I to bardzo cieszy, bo dzięki temu możemy być świadkami tak doskonałych przedstawień jak to w Milovicach. Szkoda tylko, że wokal Mustaine'a był ledwo słyszalny. Ale przecież w tym zespole zawsze chodziło przede wszystkim o popisy gitarowe, głos lidera był jedynie dodatkiem. Chciałbym również w tym miejscu pochwalić Chrisa Brodericka - decyzja o przyjęciu go do Megadeth była strzałem w dziesiątkę, wpasował się idealnie, a jego solówki to po prostu mistrzostwo.
Po występie Megadeth miałem trochę czasu do występów kolejnych interesujących mnie artystów, więc rozejrzałem się po terenie festiwalu. Pierwsze, co przyciągało wzrok, to różne atrakcje wyjęte niczym z wesołego miasteczka. Można było pościgać się małymi samochodzikami, pobujać się na wiele sposobów a nawet skoczyć na czymś, co przypominało bungee. Osobiście nie skorzystałem z żadnego z wyżej wymienionych wypełniaczy czasu, ale z tego co widziałem chętnych nie brakowało. Podczas przechadzania się między budkami z piwem, przekąskami oraz horrendalnie drogimi koszulkami słyszałem kawałek występu Alice In Chains. Utwory, które zapamiętałem to "Check My Brain", "Them Bones" oraz "Dam That River". Trzeba przyznać, że chłopcy z Seattle dalej grają bardzo przyjemnie, a nowy wokalista daje radę.
Jednak długo się w ich show nie wsłuchiwałem, gdyż musiałem biec na małą scenę, gdzie za chwilę grać miał Stone Sour. Szczęśliwie nastąpiła zmiana w kolejności występów, przez co mogłem zobaczyć zarówno Stone Sour, jak i Slayera. Niestety, beznadziejna organizacja terenu festiwalowego utrudniała przemieszczanie się z jednej sceny na drugą, przez co prawie spóźniłem się na występ Coreya i spółki. Zaczęli nietypowo, bo od nowego kawałka. Jako otwieracz był całkiem niezły, a jego tytuł to "Mission Statement". Od początku było widać, że zespół świetnie się czuje na scenie. Zresztą, publika też dawała z siebie wszystko (może dlatego, że było tak mało Czechów). Konferansjerka Coreya i skandowanie jego imienia przez publiczność jeszcze bardziej budowały atmosferę. Stone Sour postawili na sprawdzone hity plus kilka nowych kawałków z nadchodzącego krążka "Audio Secrecy", który zapowiada się naprawdę obiecująco. Usłyszeliśmy m.in. moje ulubione "Reborn" oraz "30/30-150", "Made Of Scars", "Your God", "Hell & Consequences", "Come What(ever) May". Z pierwszego longplaya zagrali "Blotter", "Idle Hands" (podczas którego Corey wykonywał, jak sam to nazwał, "the worst dance ever") oraz "Get Inside", którego refren krzyczał chyba każdy, kto choć trochę znał ten zespół. Z nowego albumu, oprócz zagranego na początek "Mission Statement" popłynęły także "Digital" oraz "The Bitter End". Najbardziej magicznym momentem tego występu było jednak zagranie dwóch ballad, a mianowicie "Through Glass" oraz "Bother", które zostały zadedykowane zmarłemu basiście Slipknota, Paulowi Gray"owi. W tych piosenkach fani również pomogli śpiewać wokaliście. Cieszę się, że po takiej stracie Corey Taylor i Jim Root zdecydowali się zagrać na Sonisphere, ponieważ był to jeden z lepszych występów tego dnia. Mam również nadzieję, że Slipknot się nie rozpadnie i będzie dalej działał. Mimo tej tragedii, na scenie wydawało się, że chłopaki zapomnieli o tym i po prostu robili swoje. A wychodziło im to znakomicie. Corey Taylor to chyba najlepszy frontman, jakiego dotąd widziałem. Niemal w każdej przerwie między utworami rozmawiał z publicznością oraz obficie oblewał ją wodą. Mam nadzieję, że po wydaniu nowego materiału pojadą w regularną trasę i zawitają do naszego kraju, bo czuję, że w warunkach klubowych sprawdzają się jeszcze lepiej.
Po występie Stone Sour musiałem szybko biec na drugą stronę festiwali, aby nie spóźnić się na Slayera. Znowu utrudniły mi to idiotycznie poustawiane ogrodzenie, ale jakoś dotarłem na czas. Na Golden Circle był tłok - widać, na kogo wszyscy czekali. Jednak udało mi się znaleźć dogodne miejsce i pozostało jedynie czekać na Zabójcę. Po kilkunastu minutach weszli na scenę i od razu zaczęli od mocnego uderzenia w postaci "World Painted Blood". Piosenka idealna do moshu, ale nic się nie dzieje. Brak chociażby najmniejszego znaku ruchu. Wszyscy Czesi tylko gapią się na scenę i patrzą na mnie ze zdziwieniem, gdy wykrzykuję teksty piosenek. Ja rozumiem, że wszyscy przyszli posłuchać muzyki, ale bawić się też trzeba. No ale trudno, co się będę drętwą publiką przejmował, skoro na scenie jest mój ulubiony zespół. Po utworze tytułowym z ostatniego albumu zagrali "Jihad", który wypadł naprawdę dobrze, a który był niestety jedynym przedstawicielem "Christ Illusion". A spokojnie mogliby zagrać jeszcze "Cult" czy "Eyes of the Insane". No ale po co się takimi rzeczami zajmować, skoro następny w kolejce jest klasyk nad klasykami, czyli "War Ensemble"? Panowie zmietli wszystkich tym numerem. Potem przyszedł czas na kolejną nowość, czyli "Hate Worldwide". Kolejny bardzo dobry numer, Pepiki zaczynają nawet podśpiewywać, więc nie jest źle. Po czterech mocnych numerach Amerykanie trochę zwolnili, grając "Beauty Through Order". Bardzo dobry wybór jeżeli chodzi o ostatni album, jest to zdecydowanie jeden z jego najmocniejszych punktów. Szkoda, że nie grają "Americon" - wtedy byłaby prawdziwa miazga. Następnym utworem, który sączy się z głośników jest "Disciple". Również jedyny przedstawiciel swojej płyty. Szkoda, że już nie grają "Bloodline". Ale to, co dostaliśmy, też było świetne. Szczególnie Lombardo, który udowodnił, że jest dużo lepszym perkusistą od Paula Bostapha i radzi sobie lepiej nawet z materiałem, którego nie nagrywał. Kolejna pozycja to "Seasons In the Abyss". Definitywnie jeden z najmocniejszych momentów występu, świetnie wykonanie. Potem "Hell Awaits". Pewnie się teraz narażę wielu maniakom Slayera, ale "Hell Awaits" zawsze mnie najsłabiej przekonywało ze wszystkich płyt Zabójcy. Dlatego przy tym kawałku atmosfera trochę siadła, ale kilka chwil potem udało się ją odbudować świetnie zagranym "Mandatory Suicide". Następnie kolejny klasyk, czyli "Chemical Warfare". Kolejny idealny numer do zabawy, ale Czesi twardo stoją na swoich miejscach. No nic, wypada się skupić na fantastycznych solówkach duetu King-Hanneman. Akurat tak się dobrze ustawiłem, że idealnie przede mną niemal przez cały koncert grał Kerry. Byłem na tyle blisko, że mogłem dokładnie stwierdzić, na których progach gra :) Tom chodził z jednej strony na drugą z uśmiechem od ucha do ucha. Przez niedawną operację nie machał w ogóle głową, za to gardło zdzierał jak za najlepszych czasów. Po "Chemical Warfare" przyszedł czas na jeden z największych i najbardziej znanych utworów chłopaków z L.A. Charakterystyczne perkusyjne intro a potem riff, który zna każdy fan metalu. Tak, to "Raining Blood"! Myślałem, że zagrają to na koniec. Ale skoro już zaczęli grać, to przecież im nie przerwę. Początek i środek naprawdę perfekcyjnie zagrany. Szkoda tylko, że spieprzyli końcówkę. A właściwie nie tyle spieprzyli, co jej nie zagrali. Zamiast ostatniego fragmentu, gdzie Kerry i Jeff wymieniają się solówkami, zagrali początek kolejnego utworu, czyli "Aggressive Perfector". Ja nic nie mam przeciwko tej piosence, ale kto to wymyślił żeby zabierać kawałek "Raining Blood"?! Gdyby tego było mało, wstęp kolejnego utworu, "South Of Heaven" został puszczony z taśmy. Te dwa momenty trochę popsuły całą zabawę. Nie wiem, czy panom się nie chciało, czy tak im kazali. Fakt faktem, że nie najlepiej to wyszło. Dobrze, że dwie kolejne kompozycje zostały odegrane bez żadnych udziwnień. Chociaż w takich klasykach jak "Silent Scream" oraz "Angel Of Death" trudno coś zepsuć. Generalnie koncert nie był zły, ba, był bardzo dobry. Ale byłby jeszcze lepszy, gdyby panowie nie kombinowali i zagrali wszystko po staremu. Niestety, panowie coraz częściej mówią o zakończeniu kariery. Stracenie takiego zespołu byłoby ogromną tragedią dla całego metalowego świata. Jednak obserwując ich poczynania na koncercie, trzeba przyznać, że panowie dosyć mocno się zestarzeli. Mimo, że cały czas młócą aż miło, to nie ma w nich takiej energii jak kiedyś. Jednak mimo moich narzekań, koncert dalej uznaję za bardzo dobry.
Po Slayerze przyszedł czas na główną gwiazdę całego festiwalu. Zespół, który jako jedyny z Wielkiej Czwórki osiągnął ogromny komercyjny sukces. Zespół, który bez trudu sam zapełniłby lotnisko w Milovicach. Wreszcie zespół, który powrócił w fantastycznym stylu po wielu latach błądzenia i szukania nowej drogi. Mowa oczywiście o Metallice. To tak naprawdę na nich czekali wszyscy uczestnicy tego wielkiego metalowego święta. Przed godziną 23 około 40 tysięcy ludzi zebrało się pod Apollo Stage i wyczekiwało nadejścia Czterech Jeźdźców. Jednak Amerykanie postanowili troszkę pogwiazdorzyć, bo bez wyraźnej przyczyny spóźnili się ponad 15 minut. No ale trudno, takie ich prawo. Natomiast gdy na telebimach pojawił się kawałek filmu "Dobry, Zły i Brzydki" a z głośników popłynęło "The Ecstasy Of Gold" (swoją drogą najlepsze koncertowe intro jakie słyszałem), wszyscy wyczekiwali wyjścia na scenę najsłynniejszych na świecie metalowców. Gdy "The Ecstasy Of Gold" (zaśpiewane przez znaczną część widzów) dobiegło końca, na scenę wbiegł Lars, a kilka chwil potem wpadła reszta zespołu i zaczęli "Creeping Death". Myślę, że nie było dla nikogo zaskoczeniem, że zaczęli właśnie od tego numeru - przez ostatnie kilka lat rozpoczynają koncerty właśnie tym kawałkiem. Już podczas tej piosenki słychać było, że na wcześniejszych zespołach dźwiękowcy się nie starali (wolę to tłumaczyć lenistwem niż złośliwością, chociaż pewnie bliższa prawdy jest ta druga wersja), ale już się przyzwyczaiłem do tego, że to zawsze gwiazda musi brzmieć najlepiej, a występujące przed nią zespoły - tutaj niejako w roli suportu Anthrax, Megadeth i Slayer - mają specjalnie psute brzmienie. Chociaż w Czechach i tak nie było źle - wystarczy sobie przypomnieć wizytę Metalliki na stadionie w Chorzowie z maja 2008r., gdzie jedyne, co można było usłyszeć od supportującego ją Machine Head, były centrale oraz wokal Roba Flynna. No dobra, jedziemy dalej. Kolejny hicior to "For Whom The Bell Tolls", czyli doskonały utwór do zdzierania gardła w refrenie (podobnie jak poprzedni "Creeping Death"). Niestety, Czesi ciągle pokazują, że imprezowicze z nich żadni. Może zmieni się to przy "Disposable Heroes"? Nie, dalej stoją jak kołki i boją się gęby otworzyć. Ja za to śpiewam sporo, aż ludzie wokół się na mnie dziwnie patrzą. Potem trochę podupada klimat, bo grają "Harvester Of Sorrow". Szkoda, że nie wybrali lepszego przedstawiciela "...And Justice For All", np. "Dyers Eve" czy chociażby "Blackened" (bo nie będę wspominał o "One", które jest zawsze obecne na koncertach Mety). Następnie "Fade To Black", czyli ich chyba najlepsza ballada. Jeden z najfajniejszych momentów całego występu. Po zakończeniu panowie schodzą ze sceny i gasną światła. Na ogromnym telebimie z tyłu sceny wyświetlany jest krótki filmik, który jest intrem do "That Was Just Your Life". Pomysł z filmikiem bardzo ciekawy, chociaż mógłby być troszkę ciekawszy. Jednak za wstęp nadrabia sama piosenka, która jest jednym z moich ulubionych utworów z "Death Magnetic". Potem kolejna nowość, czyli "Cyanide". Znowu bardzo energiczne wykonanie. Nowe numery świetnie sprawdzają się na żywo. Następny w kolejce jest "Sad But True", które James dedykuje reszcie zespołów z Wielkiej Czwórki. Jak widać, panowie nadal nie szczędzą sobie złośliwości. Ale kto by się tym przejmował - ważne że piosenka genialna. Potem lekkie zwolnienie w postaci "Welcome Home (Sanitarium)", a następnie największa petarda z ostatniego krążka, czyli "My Apocalypse". Potem panowie po raz drugi opuścili scenę i byliśmy świadkami pięknego pokazu sztucznych ogni. Mogło to oznaczać tylko jedno - "One". Słyszałem opinie, że fajerwerki nie powinny poprzedzać utworu o tak dołującym tekście. Jednak myślę, że podczas koncertu nikomu to nie przeszkadzało. Następnie "Master Of Puppets". Klasyka klasyką, ale nie obraziłbym się gdyby tego nie zagrali. Potem jednak zagrali coś, czego bardzo mi brakowało na chorzowskim koncercie - "Battery". Zdecydowanie najmocniejszy punkt występu razem z "Disposable Heroes". Panowie pokazali tymi utworami, że dalej potrafią grać szybko i agresywnie. Ostatnie dwa utwory podstawowego seta to - niespodzianka! - "Nothing Else Matters" (podczas którego Hetfield pochwalił się kostką stworzoną specjalnie z okazji wspólnych koncertów Wielkiej Czwórki) oraz "Enter Sandman". Wtedy panowie pożegnali się z widownią, jednak nie dali się długo prosić i weszli po chwili z powrotem, aby odegrać cover Diamond Head, czyli (nie, niestety nie "Am I Evil?", chociaż strasznie na niego liczyłem) "Helpless". Zdecydowania najgorsza część przedstawienia. Jako drugą piosenkę na bis chciałem "Whiplash", ale usłyszałem "Motorbreath", więc i tak wyszło bardzo dobrze. Na koniec obowiązkowe "Seek & Destroy" i niestety koniec nie tylko występu Metalliki, ale całego Sonisphere. Jeszcze tylko obowiązkowe słowo od każdego członka zespołu i rzucanie sprzętu w publikę w ilościach niemal hurtowych. Warto również wspomnieć o tym, że między niektórymi utworami solowymi popisami widzów zabawiał Kirk Hammett. Nie były to może wirtuozerskie solówki, ale całkiem przyjemne wypełniacze czasu pomiędzy kolejnymi piosenkami. Było również solo Trujillo, biedne bo biedne, ale było. Jedyna piosenka, którą chciałem bardzo usłyszeć a jej nie zagrali to "Wherever I May Roam". Ale i bez tego pozamiatali.
Podsumowując, dzień można zaliczyć do bardzo udanych. Zaczął się co prawda niezbyt obiecująco, bo od spóźnienia się na DevilDriver, ale występy Anthrax, Megadeth (który jak dla mnie najlepiej się zaprezentował ze wszystkich kapel), Stone Sour, Slayera oraz Metalliki wynagrodziły mi to z nawiązką. Cieszę się, że trasa Wielkiej Czwórki wreszcie doszła do skutku i dane mi było przekonać się na własne oczy, że mimo upływu lat panowie nadal są w wysokiej formie.
|