Military Camp Festival


Sabaton, U.D.O., Blaze Bayley, Grailknights, Born Again, Horrorscope
Warszawa - 06.06.2010 r.


Blaze Bayley, U.D.O. i Sabaton na jednym koncercie w Polsce, a dodatkowo kilka solidnych supportów? Od razu wiedziałem, że muszę być na tym festiwalu. Motywację moją zwiększył fakt, że z przyczyn niezależnych musiałem odpuścić koncert U.D.O., który odbył się w lutym. Znajomi z Wrocławia nie wykazali specjalnie zainteresowania tą imprezą i wyszło na to, że jadę sam. Dla mnie to specjalnie nie jest problem i w niedzielny poranek odpaliłem moją wysłużoną bryczkę i ruszyłem do stolicy. Na początku czerwca pogoda zrobiła się bardzo letnia i ponad 5 godzin podróży spędziłem w niezłej szklarni. Co gorsze w trasie szlag trafił jakiś przewód paliwowy i benzyna powoli sączyła się poprzez komorę silnika na układ kierowniczy i kończyła swój bieg na przednim lewym kole. Oczywiście intensywny zapach paliwa było czuć w samochodzie. Niestety otwarcie okna pomagało tylko przy większych prędkościach i jadąc wolno (np. teren zabudowany) miałem do wyboru: sauna z zamkniętymi szybami, albo lekki powiew benzynowego wiatru. Sweet...

W okolice festiwalu dojeżdżam około 15-tej i już wiem, że jestem spóźniony na koncert Pathology. Niestety troszkę za długo zamarudziłem w domu i taki jest tego efekt. Z parkingu słyszę jakiś łomot i ze zdumieniem stwierdzam, że to hałasuje zespół Horrorscope. To już zgłupiałem lekko, bo ten zespół miał zacząć grać za jakieś 30 minut według festiwalowej rozpiski. Chwila zastanowienia i doszedłem do wniosku, że coś się pewno pomieszało z polskimi zespołami i kolejność uległa zmianie. Udaje się w kierunku z którego słyszę muzykę i po chwili jestem na miejscu. Tutaj jeszcze formalności z wejściem na teren festiwalu i po chwili staję na przeciw Horrorscope. Chłopaki już nieźle zmęczeni (upał jak cholera), ja też troszkę "zmulony" po podróży i chwilę trwa zanim załapię koncertowy klimat. Niestety Horrorscope już kończy swój występ i na koniec serwują nam przedpremierowy kawałek "Medication Time". Po tym utworze można wnioskować, że nowa płyta naszych thrash metalowców ("Delicioushell") to będzie konkretna robota.

Horrorscope żegna się z nami, a ja udaje się na stoiska gastronomiczne. Mały posiłek i zimne conieco sprawia, że niecierpliwie wyczekuję kolejnej dawki muzyki na żywo. Tymczasem na scenie już zainstalował się kolejny zespół i jest to Born Again. Spoglądam na rozpiskę i wygląda na to, że zespoły grają o 30 minut... za wcześnie. Jest to troszkę niedociągnięcie organizacyjne, bo dla osób, które przybywały na określony zespół, miały się z pyszna. Wiadomo, że najważniejsze są gwiazdy wieczoru, a supporty to zawsze dodatek. Z drugiej strony jak jest oficjalna rozpiska z godzinami, to dobrze byłoby jej się trzymać. Heh... zawsze jest to też opcja dla organizatora na wypadek lekkich opóźnień w ciągu dnia. Wiadomo, że festiwal w plenerze musi skończyć się równo o określonej porze. Tutaj nie ma mowy o jakimś przedłużaniu, bo wcześniejsze zespoły lekko opóźniły swoje występy. Koniec końców Born Again rozpoczęli swój występ punkt 16-ta. O tym zespole miałem mizerne pojęcie, wiedziałem tylko, że śpiewa w nim Marta znana z Crystal Viper. Spodziewałem się zatem heavy metalowego grania w starym stylu. Dodatkowo okazało się, że w tej kapeli bębni Golem, który również udziela się w CV. Rzeczywiście tak było, w zasadzie mogę powiedzieć, że Born Again to bardzo podobne granie do siostrzanego zespołu. Marta dosyć szybko nawiązała kontakt z publiką i dzięki temu show był w pełni udany. W pamięci pozostał mi kawałek "Born Again" i kończący występ "Walpurgis Night" z repertuaru Stormwitch

Po koncercie Born Again spotykam znajomych wrocławsko-warszawskich i kolejny występ w ramach MCF spędzamy razem, przy stoliku. Grailknights na scenie zupełnie mnie nie interesuje. Muzycznie jest to dosyć przeciętne granie, a kabaret jaki serwują ani trochę do mnie nie trafia. Zresztą widziałem ich cały występ przy okazji innej imprezy i po raz drugi oglądać to samo to nic ciekawego. Zupełnie nie rozumiem skąd zachwyty nad tym, co chłopaki z Grailknights prezentują. Chyba tylko i wyłącznie z powodu oryginalności ich show. Ja wolę sobie odpocząć i zebrać siły na 3 ostatnie koncerty, które zamierzam spędzić przy barierce. Na ostatnim utworze kabareciarzy z pod znaku Świętego Grala udaje się w pobliże sceny. Ścisku dużego nie ma, więc spokojnie melduje się w 3-4 rzędzie. Tutaj czekam na koniec tego przeciąganego ponad miarę utworu i zaczynam zastanawiać od jakiego kawałka Blaze Bayley zacznie swój występ. Obstawiam na otwierający nową płytę utwór "Watching The Night Sky". Na scenie kolorowi muzykanci zakończyli już swój występ, pod sceną robi się jeszcze luźniej i po chwili zajmuję miejsce przy barierce, gdzie już zostaję do końca festiwalu.

Krzątanina ekipy technicznej powoli dobiega końca i na scenie pojawiają się muzycy zespołu Blaze Bayley. Po chwili jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki techniczni rozpłynęli się i na deskach sceny pozostał sam zespół. Blaze wita wszystkich sympatyczną wiązką bluzg (zamiast intro) i po chwili rozpoczyna się koncert od utworu "Madness And Sorrow". Czyli nie trafiłem z kawałkiem otwierającym. Muzycy dosyć statyczni na scenie, jedynie basista David Bermudez od początku bardziej zaangażowany w show. Oczywiście całym "kierownikiem zamieszania" jest tutaj Blaze. Od pierwszych chwil koncertu wpada w swój amok i w każdej wolnej sekundzie nakręca publiczność do jeszcze większej zabawy. Zresztą to jest akurat norma w przypadku koncertów Blaze Bayley. Wystarczy wspomnieć, że już w drugim utworze ("Voices From The Past") wokalista zrobił sobie "wycieczkę" do publiczności. Wyglądało to tak: scena od barierek była oddalona o jakieś 3 metry, a przed sceną stały dwa spore odsłuchy. A pod samą barierką stała skrzynka do przewożenia sprzętu, którą każdy widział na koncercie. Mr. Blaze z tych odsłuchów robił metrowego susa i lądował na tej skrzynce. Oczywiście ku uciesze fanów przy barierce. Takich wycieczek zaprezentował kilka. Od razu przypominał mi się koncert w katowickim Spodku i "Look For The Truth" odśpiewane z barierki. W Warszawie mamy kolejny utwór z nowej płyty i tym razem jest to "City Of Bones". Podczas tego kawałka przyglądam się nowemu perkusiście w zespole. Claudio Tirincanti całkiem niedawno dołączył do zespołu (ciekawe czy na stałe?) po tym jak odszedł Lawrence Paterson. Nowy bębnowy ogólnie nie zawodził i grał raczej w stylu swojego poprzednika. Zespół nie zwalnia tempa i jako kolejny serwują kawałek "Blackmailer" co sprawia mi sporo radości, gdyż bardzo sobie cenię płytę "The Man Who Would Not Die". Kolejna pozycja nie była tak powalająca, no ale "Faceless" to zdecydowanie jeden ze słabszych numerów na nowej płycie. Niezły jest tam w zasadzie fragment instrumentalny. Po tym utworze zaglądamy troszkę głębiej w dyskografię zespołu i otrzymujemy "Blood And Belief", co jest tylko wstępem do kolejnego kroku wstecz. To co się działo pod sceną podczas "Futureal" to trudno opisać. Po prostu amok. Nie da się ukryć, że fani czekają na te maidenowe kawałki i to podczas nich zabawa sięga apogeum. Kolejny utwór to świetnie zaśpiewany "Letting Go Of The World". Przyznaje, że ten kawałek sporo zyskuje w wykonaniu na żywo. Jak na płycie średnio mi podchodzi, to na koncercie było świetnie. Po tym numerze zespół robi sobie króciutką przerwę, a Blaze opowiada o wdzięczności dla fanów, o nie byciu super gwiazdą tylko zwykłym fanem metalu itp., itd. Zasadniczo to co koncert wstawia te same gadki. Norma. Pod koniec ładnie nawiązuje do wolności i oczywiste jest, że kolejnym utworem będzie maidenowy "Clansman". To jest zawsze silny punkt koncertów Blaze Bayley i tym razem było podobnie. Gromkie "Freedom! Freedom!" i powoli mój głos zaczyna wysiadać. Zespół podkręca atmosferę i zaczyna grać początek "Man On The Edge". Po wstępie tradycyjna przerwa na jeszcze większe nakręcanie publiczności i Blaze wykrzykuje: "Motherfucker Man On The Motherfucker Edge" i szaleństwo pod sceną sięga zenitu. Na dokładkę zespół serwuje "The Man Who Would Not Die" i ja jestem w tej chwili "pozamiatany". Te dwa maidenowe utwory plus "TMWWND" to były te chwile, dla których warto było pojechać do Warszawy... po prostu pełnia szczęścia. To oczywiście nie koniec tego koncertu, bo kolejna pozycja to "Kill And Destroy" po którym zespół żegna się z fanami. Oczywiście bis musi być grany i na zakończenie otrzymujemy rozpędzony "Robot". I tym akcentem kończy się kolejny występ Blaze Bayley w Polsce. Sam Blaze jeszcze zaprasza wszystkich koło sklepiku z płytami i koszulkami, oraz obiecuje, że będzie dawał autografy, pozował do fotek tak długo, aż wszyscy będą usatysfakcjonowani. To też taka tradycja i muszę przyznać miła rzecz dla fanów. Po wrocławskim koncercie w 2009 roku zostaliśmy w lokalu na kilka piwek i rzeczywiście Blaze siedział na stoisku do ostatniego fana. Tutaj trzeba pogratulować wytrwałości, bo wyobrażam sobie zmęczenie po tak energetycznych koncertach. Był to mój trzeci koncert Blaze Bayley i mam przekonanie, że nie ostatni. Jeśli tylko będę miał możliwość gdzieś pojechać na koncert, to zrobię to bez wahania. Po prostu warto.

Festiwalowa dynamika ma to do siebie, że człowiek nie ma zbyt wiele czasu, żeby sobie "przetrawić" koncert, bo już trzeba szykować się na następny. Szybkie zmiany na scenie i dosyć długa przerwa w porównaniu do wcześniejszych. Przed tym koncertem godzinowa rozpiska "stała się" prawdziwa i U.D.O. rozpoczął swój występ praktycznie punktualnie. Na chwilę przed rozpoczęciem koncertu widzę, że za backline "schowany" jest Stefan Kaufmann. Spoglądamy na siebie z oddali i Stefan z uśmiechem puszcza do mnie oko. Za chwilkę intro i już wiem, że zaczną od kawałka "The Bogeyman". Idealny utwór na rozpoczęcie koncertu. Muzycy wysypują się na scenę i zajmują swoje pozycje. Po chwili dołącza do nich Udo Dirkschneider i metalowa maszyna o nazwie U.D.O. zaczyna swój koncert. Ten zespół na żywo to specyficzna uczta. Genialnie opanowany ruch sceniczny, charyzmatyczny Udo jednym gestem potrafi nakręcić publikę do zwiększenia wysiłku o 100%, muzycy doskonale wiedzą co i kiedy powinni robić. Wygląda to dosyć efektownie za każdym razem. Był to mój 3 raz z U.D.O. i za każdym razem jestem pod wielkim wrażeniem. Ponadto każda płyta tego zespołu (z wyjątkiem niezbyt udanego "Mastercutor") to dla mnie kawał świetnego grania. Dodając do tego fakt, że wychowałem się m.in. na płytach Accept to tutaj obraz jest już pełny. Dla mnie każdy koncert U.D.O. to takie małe święto. Z nowej płyty zagrali jeszcze "Dominator". Ze wspomnianego "Mastercutor" też dwa utwory "Mastercutor", oraz "Vendetta" i przyznam, że to najlepszy z możliwych wybór. Dwa całkiem udane kawałki i najlepsze na tej płycie. Płyta "Thunderball" też miała swoich dwóch przedstawicieli w postaci "The Bullet And The Bomb" i kawałka tytułowego. Ze starszych było grane: "Animal House", "Independence Day" i "Man And Machine". I to byłoby tyle jeśli chodzi o dyskografię U.D.O., co nie znaczy, że to już koniec. Oczywiście nie mogło zabraknąć utworów z dyskografii Accept. Otrzymaliśmy cztery takie kawałki i najsłabszy z nich to był "Midnight Mover", który jakoś nigdy mnie nie przekonał do siebie. Kolejne to już była uczta dla mnie. "Princess Of The Dawn" z aktywnie śpiewającą publicznością zrobił spore wrażenie na muzykach. Widać było, że są zadowolenia z naszego śpiewu. Wiadomo, że mogłoby być głośniej, no ale nie ma co narzekać. Zamykający koncert "Balls To The Wall" to po prostu klasyk nad klasykami. Za każdym razem mam ciarki na plecach podczas tego utworu. To zwolnienie, śpiew publiczności i krzyk Udo "Show The Sign Of Victory!" to zawsze dla mnie magiczny moment koncertu. Tak było w Warszawie w 2004, na Wacken rok później, w Spodku w 2006 i tak było teraz. Po prostu magia i tyle. Czwartym acceptowym klasykiem był "Metal Heart", który od 13.02.2010 ma dla mnie bardzo osobiste znaczenie. W Warszawie pod sceną łzy mi poleciały ciurkiem i nic na to nie mogłem poradzić...

Zespół U.D.O. na koncercie to żywy organizm. Tutaj nie ma miejsca na jakieś niedociągnięcia, czy chwile słabości. Kapitalny ruch sceniczny, który opracowany jest od lat, świetna "współpraca" muzyków na scenie i mnóstwo pozytywnej energii bijącej od zespołu. Normalnie nie chce się wierzyć, że panowie Udo, czy Stefan mają 5 krzyżyków na karku. Ta radość grania, ten luz, te wygłupy (Udo "grający" głową na wiośle Stefana) to raczej powinny charakteryzować młodzieniaszków z kilkuletnim stażem na scenie. Do poziomu "liderów" dorównują pozostali muzycy. Gitarzysta Igor Ginola równie dobrze się potrafi bawić. Wystarczy wspomnieć, że podczas jednego z kawałków zrobił sobie wycieczkę do fosy przed sceną i pograł chwilę patrząc fanom prosto w oczy. Spodobała mi się jeszcze jedna rzecz. Perkusista Francesco Jovino podczas np. "Princess Of The Dawn" gdy publika śpiewała, a on nic nie grał, to polewał wodą swoje największe talerze ("crashe") i w momencie, kiedy w nie uderzał to nad nim robiła się fontanna wody. Muszę przyznać, że wyglądało to bardzo efektownie. Ogólnie koncert na bardzo duży plus, szczególnie Acceptowe kawałki z największym wyróżnieniem dla "Balls To The Wall" i "Princess Of The Dawn", podczas których przed oczami stawały mi obrazki z występu Accept na Wacken Open Air 2005. Coś pięknego.

Po tych dwóch świetnych koncertach wiedziałem, że Sabaton nie będzie w stanie powalić mnie na kolana. Nie ten poziom i kaliber zespołu. Oczywiście popularności Szwedom nie można odmówić, ale to nie ta liga jeszcze. Sabaton poznałem przed premierą "Attero Dominatus", gdzieś na początku 2006 roku. Płyta "Primo Victoria" do dzisiaj mi się podoba, niestety z każdym kolejnym krążkiem mój entuzjazm do tej kapeli nie rośnie. O ile wspomniany "Attero Dominatus" trzymał poziom, to kolejne albumy to zdecydowania obniżka formy. Za to na żywo zespół od początku daje radę. Pierwszy raz widziałem ich w Krakowie 13 lutego 2007 roku i dzień później w Warszawie. Później były jeszcze Czechy, Wacken, Poznań, Wrocław i z koncertu na koncert zespół rozwija się na plus. Doskonale było widać to na tym koncercie. Efektowna pirotechnika, światła na podeście i muzycy niesamowicie nakręceni. Już podczas pierwszego kawałka ("Ghost Division") było widać, że zespół jest niesamowicie zmotywowany na ten koncert. Pełno ruchu na scenie, mnóstwo energii i nieustanne nakręcanie publiczności. Tutaj należą się słowa uznania dla fanów. Praktycznie wszystkie teksty wyśpiewane, niejednokrotnie głośniej niż zespół na scenie. To robiło wrażenie nawet na muzykach. Po każdym utworze gromkie "Sabaton!, Sabaton!" i niedowierzanie zespołu. Trzeba to powiedzieć otwarcie: Sabaton obecnie jest w Polsce zespołem kultowym i na razie tak będzie. Sporo nastoletnich dzieciaków, niejednokrotnie z rodzicami (taki "zestaw 1+1"), obowiązkowo w koszulkach z okładką płyty "Coat Of Arms". Specjalnie mi to nie przeszkadza, nawet wolę, żeby popularność zdobywał Sabaton, niż np. jakiś klon Ich Troje. A zawsze przy okazji takiego festiwalu ktoś z młodych ma szansę zainteresować się innymi zespołami. Wracając do koncertu Sabaton to setlista oczywiście była skoncentrowana na nowej płycie i z tego krążka otrzymaliśmy 5 kompozycji: "Coat Of Arms", "Saboteurs", "Screaming Eagles", "Uprising" i "Aces In Exile". Przed koncertem jeszcze nie znałem nowych utworów (oprócz "Uprising") i byłem ciekawy jak one zabrzmią. Największe wrażenie zrobił na mnie "Screaming Eagles" i dzisiaj jest to mój ulubiony kawałek z nowej płyty. Ze starszych utworów tradycyjnie dobrze wypadły: "Primo Victoria", "The Art Of War", "The Price Of A Mile", "Cliffs Of Gallipoli" i "Panzer Battalion". Oczywiście największe poruszenie pod sceną było przy okazji "polskich" utworów, czyli "40:1" i "Uprising". Podczas tego drugiego na scenie pojawił się banner z logo Sabaton na biało-czerwonym tle. Zakończenie koncertu to oczywiście "Metal Machine/Crue". Ja do występu Szwedów podszedłem z dużym spokojem. Po wcześniejszych występach U.D.O. i Blaze Bayley poprzeczka była zawieszona bardzo wysoko, a po drugie to jakoś omija mnie ten cały "sabatonowy szał". Przyjmuję to na spokojnie i z dużym dystansem.

Festiwal zakończył się punktualnie o 23.00 (tak jak było podane na rozpisce), a po nim było organizowane jakieś after party. Ja miałem przed sobą jeszcze powrót do Wrocławia, więc dosyć szybko pożegnałem znajomych i udałem się na parking. Tutaj szybka toaleta i ruszam w kierunku domu. Nabuzowany jeszcze adrenaliną po koncertach wykorzystuję pierwsze godziny podróży na jak najszybsze przemieszczanie się po trasie. Po 3 godzinach jazdy dopada mnie zmęczenie, zaczynam mieć jakieś zwidy i rojenia. Nawet nie pomaga Testament w CD playerze. To zdecydowanie czas, żeby "zjechać do boksu". Jeszcze postanawiam przejechać duże miasto i tuż za nim znajduję dogodną miejscówkę na parkingu. Zmęczony podróżą do Warszawy w oparach spalin, ośmiogodzinną zabawą na festiwalu, upałem przez cały dzień i kilkoma godzinami w drodze powrotnej zasypiam w samochodzie momentalnie. "Po chwili" wyrywa mnie ze snu budzik w telefonie, ale mój organizm stanowczo protestuje i pozwalam sobie na kilkanaście minut drzemki. Pobudka jest troszkę bolesna, no ale 1,5h spania to okrutnie mało. Nie ma co się rozczulać, trzeba wracać do domu. Powoli robi się jasno, spanie odeszło i dalsza podróż mija bez większych przygód. W domu melduje się chwilę przed 6-tą rano i widok łóżka wywołuje u mnie uśmiech od ucha do ucha...

Pozdrowienia: Stratovaria & Gil-galad



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 16.06.2010 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!