Wacken Open Air 2009


Gumbyy: Wyjazd na Wacken Open Air 2009 rozpoczął się tradycyjnie w środę. Tym razem zdecydowaliśmy się na sprawdzoną opcję samochodową. To już czwarty raz tak pojechaliśmy i po raz czwarty nie powtórzył się skład personalny w samochodzie. Jak na razie to tylko Krzysiek i ja mamy 100% średnią. Z Pawłem (Black Demon) wyruszamy z Wrocławia około południa i dojeżdżamy do Świebodzina. Tam mieliśmy odebrać chłopaków ze Szczytna, czyli Krzyśka i Czarka. Cóż... Czaro czarował do ostatniej chwili i koniec końców został w domu. Zbieramy Krzyśka (który zaliczył podróż PKP z 6 przesiadkami - "dzięki Czaro!") i startujemy w kierunku Słubic. Plan podróży mamy inny niż to wcześniej bywało, chcemy tym razem sprawdzić inną drogę. Jeszcze tylko tankowanie, wymiana butli, euro i najważniejsza sprawa - Biedronka, czyli zakupy spożywcze na cały festiwal. Wszystko załatwiamy dosyć sprawnie i wjeżdżamy do Niemiec. Po kilkunastu kilometrach wpadamy na autostradę. Tutaj dosyć szybko przykleja się do nas zielonkawy busik z napisem POLIZEI i kontrolnie jedzie za nami przez kilka kilometrów. W końcu wyprzedza nas i włącza koguty na dachu i niemiecki napis, nakazujący jazdę za nim. Zjeżdżamy w bezpieczne miejsce, kontrola dokumentów i zawartości bagażnika. Policjant dosyć uprzejmy, bezproblemowo dogadujemy się po angielsku. Gość zalicza lekki szok po otwarciu bagażnika (pełno jedzenia, piwo i ogólny bałagan). Dopytuje gdzie się wybieramy... o Wacken nie miał zielonego pojęcia... Po chwili daje nam święty spokój i ruszamy w swoja drogę. Jeszcze tylko z daleka patrzą, czy bezmyślnie zawrócę w kierunku autostrady przez ciągłą linię... no cóż... domyśliłem się dlaczego stoją i czekają, więc odjechali lekko rozczarowani. My wracamy na swoją trasę i zaczyna się żmudne połykanie kilometrów. Na szczęście w samochodzie sprawdzona ekipa i śmiechu jest co nie miara (jak to Krzysiek mawia: "kiedyś z tego brechtania to się rozbijemy"), no i dobrej muzy nie brakuje. Podróż mija rutynowo, wszystko układa się perfekcyjnie. Jeden mały błąd na jakimś zjeździe z autostrady, wpadamy na drugą i bezlitosny GPS prowadzi nas prosto do Berlina. Nie ukrywam, że to miasto chcieliśmy sprytnie ominąć obwodnicą. Jak się okazało - nie taki Berlin straszny, jak go sobie wyobrażaliśmy. Przejazd przez Berlin to jakieś 30 km, cały czas jedzie się szerokimi drogami (nawet w tunelach, których było z 7) i prędkość ani razu nie spadła poniżej 100 km. Cud-miód. W połowie drogi już wiemy, że jeśli nie wydarzy się nic złego, to na miejscu będziemy kilka godzin przed otwarciem Check In (tam załatwia się wszelkie formalności z akredytacjami). No trudno... poczekamy sobie na miejscu. W naszej ulubionej niemieckiej miejscowości meldujemy się około 2 w nocy. Wbijamy w GPS'a adres nowej lokalizacji Check In i podjeżdżamy tam po drodze mijając dojazd do naszego pola prasowego. Tam jeszcze z grzeczności pytamy ochroniarza, gdzie jest Check In i okazuje się, że jakieś 100 metrów dalej. Po chwili naszej radości nie ma końca. Okazuje się, że Niemcy przygotowali mega niespodziankę - biuro jest czynne od kilku dobrych godzin. Odpada nam 4h czekania na otwarcie, nie ma też kolejki. Uradowani załatwiamy nasze formalności i po chwili jesteśmy gotowi udać się na pole namiotowe. Heh... od 2.30 do rana to jeszcze pospalibyśmy sobie solidnie. No nie tak prędko, bo Paweł musi jeszcze skombinować bilet. Taka opcja niestety z akredytacją, że musi mieć bilet. Żadna niespodzianka, to było wiadomo od początku. Wyruszamy do centrum miejscowości i w okolicy wejścia na teren festiwalu Paweł szuka kogoś chętnego odsprzedać bilet. Pora wczesna, więc nic z tego nie wyszło. No to mamy zagwozdkę. Krzysiek i ja możemy spokojnie udać się na pole namiotowe, bo mamy już opaski i jesteśmy mobilni. Paweł nie może odebrać swojej akredytacji bez biletu, a na teren festiwalu nie wejdzie. Nie pozostaje nic innego jak koczować do godzin rannych i oczekiwać pierwszych koników. Paweł twierdzi, żebyśmy jechali na pole i zakwaterowali się, a on do nas dołączy jak tylko załatwi bilet. Niby ok, ale jakoś to nam nie pasowało. Chwila namysłu, burza mózgów i stwierdzamy, że bezsensu tak "poddać się" bez walki. Postanawiamy "na wariata" podjechać do wjazdu na pole prasowe i tutaj spróbować coś wynegocjować z ochroną. A nóż wpuszczą Pawła na te kilka godzin? Z pola prasowego i tak na teren festiwalu się nie przejdzie bez opaski, więc może jakoś przymkną oko na chwilowy brak formalności? Przecież mamy jakieś tam papiery potwierdzające akredytację. Z drugiej strony w głowach mamy przekonanie, że nic z tego nie będzie. "Ordnung Muss Sein" i tyle, no ale spróbować zawsze warto. Podjeżdżamy do ochroniarza z daleka "świecąc" naszymi opaskami, jeszcze zagadujemy o naklejkę parkingową i chłopina po chwili... pokazuje nam, że mamy wjechać. Jakoś tak bez filmu nie zajarzył, że w samochodzie jest jeszcze 3 osoba. Fakt, że z tyłu są przyciemniane szyby nie ułatwiło mu zadania. Zadowoleni z takiego obrotu sprawy szybko logujemy się na polu namiotowy, tradycyjne piwko i rozbijanie namiotu. Coś na ząb i do spania.

Czwartek:

Budzimy się koło południa, a to znak, że pogoda umiarkowana. Zostawiamy Pawła na polu i ruszamy do centrum po bilet. Tutaj chwila moment i mamy co potrzeba, dzwonimy po Pawła i definitywnie załatwiamy temat. Od teraz zaczynam myśleć tylko i wyłącznie o tym co zdarzy się za kilka godzin. Tutaj spełni się moje chyba już ostatnie koncertowe marzenie. Zobaczyć występ Running Wild! Po koncercie Accept z 2005 (też na Wacken), to był mój priorytet. To od tego zespołu i płyty "Under Jolly Roger" rozpoczęła się w 1988 roku moja fascynacja muzyką heavy metalową. Dodatkowym motywatorem jest fakt, że ma to być ostatni koncert Running Wild w historii. Jak wiadomo Rolf Kasparek od kilku lat tracił serce do tego grania i uczciwie zapowiedział, że po Wacken bandera idzie w dół, a statek nieodwołalnie zawija do portu. Krótko mówiąc, na taki koncert wybrałbym się nawet na inny kontynent. Zresztą mam swoją satysfakcję, bo od kilku lat twierdziłem, że właśnie tak zakończy swój rejs statek Running Wild. Występem na Wacken Open Air. Innego rozwiązania po prostu nie było.

Ustawiamy się pod sceną z dosyć dużym wyprzedzeniem, no ale wiadomo, że taki koncert to człowiek chce zobaczyć z bliska. Długie oczekiwanie wreszcie dobiega końca i przedstawianie czas zacząć! Z głośników leci intro "Chamber Of Lies", czyli klasycznie z albumu "Pile Of Skulls". I po chwili całkiem nietypowo, bo na scenie pojawiło się kilka postaci w cudacznych przebraniach i rozpoczęło dialog. Niestety wszystko po niemiecku, więc nic z tego nie zrozumiałem. Chyba trochę śmiesznie było, bo Niemcy kilka razy się zaśmiali. Wreszcie szopka dobiegła końca i z głośników poleciało kolejne intro, tym razem to już żartów nie było. Charakterystyczne kroki, skrzypnięcie drzwi, knajpiany gwar i nieśmiertelny dialog:

"- Where Am I?
- You Want To Know Where You Are? In Port Royal! HA HA HA!"


I oczywiście lecimy z kawałkiem "Port Royal". Od razu koncert wchodzi na odpowiedni poziom klimatu, pod sceną niesamowity ścisk, ale nikt nie zwraca na to uwagi. Chóralne śpiewy i walka o ustanie na nogach. Rolf & Spółka serwują nam na początek konkretny zestaw hitów: "Bad To The Bone", "Riding The Storm", "Soulless", "Prisoner Of Our Time". Po takim otwarciu to powinienem być w siódmym niebie. Teoretycznie tak było, ale praktycznie jedna rzecz była zbyt bardzo odczuwalna. Na scenie zupełnie nie było zespołu. Byli ludzie, którzy odgrywali muzykę. Naprawdę. Powiedzmy, że Rolf wyglądał na faceta, który robi to wszystko na siłę. O pozostałych muzykach nawet nie ma co wspominać, bo byli to tylko statyści. Na szczęście sporo z tego koncertu uratowały siły... nadprzyrodzone. Po kilku pierwszych utworach nad Wacken zawitała konkretna ulewa. Rozpadało się niesamowicie, aż z dachu sceny lały się strugi deszczu niczym z jakiegoś wodospadu. Wyglądało to niesamowicie i przypuszczam, że spora część sceny było nieźle zalana. Od tego momentu Rolf jakoś tak się rozkręcił, ożywił i załapał kontakt z publiką. Pod sceną w takich okolicznościach przyrody oczywiście była przednia zabawa, bo co innego robić? Ściana deszczu zupełnie nikomu nie przeszkadzała. Kolejne utwory to: "Black Hand Inn", "Purgatory", "The Battle Of Waterloo", "Raging Fire". Jak widać setlista bardzo zróżnicowana i skaczemy po różnych płytach. Zresztą kolejne pozycje to potwierdzają: "The Brotherhood", "Draw The Line", "Whirlwind". Jak widać to nawet ze słabiutkiej płyty "Rogues En Vogue" coś wpadło do koszyczka. Jednak to co najlepsze, to Rolf i tak zostawił na sam koniec. Zresztą takiego układu można było się spodziewać. Wielki Finał dla mnie rozpoczął się od utworu "Tortuga Bay" z płyty najbardziej "granej" tego wieczora ("Death Or Glory"). W kolejnym "Branded And Exiled" oczywiście wszyscy wyśpiewali:

"Branded And Exiled
Together We Can Stand The Night"


Oczywiście to była tylko "rozgrzewka" przed kolejnym hitem. Krótko mówiąc zapowiedź Rolfa "Raise Your Fist" i kilkadziesiąt tysięcy ludzi odśpiewało calusieńki kawałek. Niesamowite wrażenie! Na szczęście nie zwalniamy tempa i kolejna pozycja to "Conquistadores". Przyznaję, że baaaardzo lubię ten utwór i bardzo chciałem go usłyszeć podczas tego koncertu. Teraz nadszedł czas pożegnania Rolfa z fanami, padły słowa o opuszczeniu flagi, zawinięciu do portu i podziękowania za te wszystkie lata. Na koniec dostaliśmy utwór, który ma dla mnie największe znaczenie. Krótko mówiąc od tego kawałka (i reszty tej płyty) nastąpiła moja fascynacja heavy metalem. I trwa nieprzerwanie od 1988 roku do dzisiaj. Co to za utwór?

"Fly Our Flag, We Teach Them Fear
Capture Them, The End Is Near
Firing Guns They Shall Burn
Surrender Or Fight There's No Return
Under Jolly Roger"


I tym sposobem spełniło się moje chyba już ostatnie muzyczne marzenie. Wyśpiewać z Rolfem te słowa stojąc pod sceną. Powiem szczerze, że emocje były nieziemskie. Niestety to już rzeczywiście koniec tego koncertu, koniec Running Wild i tak jakoś smutno się zrobiło. Chyba nikt nie lubi jak wielka kapela (a dla mnie ten zespół zawsze taki był) kończy swój żywot. No cóż... taki to już los, że każdy zespół kiedyś przestanie istnieć.

Powoli przemieszczamy się pod drugą scenę, bo tutaj specjalnie czasu na rozpamiętywanie historii nie ma. Za chwilę koncert Heaven & Hell.

Krzysiek: Heaven & Hell, dla wielu byłoby daniem głównym wieczoru, koncertem na który czeka się z biciem serca. Dla nas jednak priorytetem był Running Wild, zdecydowanym priorytetem trzeba dodać. Wszak, jak wspomniał wyżej Gumbyy, to ekipa Rolfa kończyła działalność tego dnia i to w dużej mierze dla nich tłukliśmy się te kilkaset kilometrów. Heaven & Hell miało być miłą przystawką, miłym odpoczynkiem po szaleństwach sprzed kilkunastu minut. Zmęczeni, ale szczęśliwi stawiliśmy się pod sceną. W moim przypadku ciśnienie na ten koncert miałem praktycznie żadne, no ale z drugiej strony, ciężko było odpuścić występ tak legendarnych muzyków. Wszak zawsze kiedy Ronnie James Dio meldował się na wackenowskiej scenie, koncerty te pamiętało się jeszcze długo. Co klasa to klasa chciałoby się powiedzieć. Liczyłem, że w przypadku tak doborowego towarzystwa nie będzie inaczej. Już na początku zostałem solidnie zaskoczony, spodziewałem się raczej otwarcia nowym numerem, mógłbym się założyć, że na pierwszy ogień pójdzie "Bible Black" a tu proszę, Iommi i spółka zaczęli od klasyka w postaci "The Mob Rules", poprzedzonego oczywiście intrem "E5150". Zaraz po nich szybki przeskok do "Heaven And Hell" i naprawdę dobry "Children Of The Sea". Ja jednak czekałem na coś z "Dehumanizer" i proszę, muzycy uśmiechają się do mnie serwując "I". W tym momencie zacząłem się solidnie zastanawiać czy aby nie przespałem "Bible Black", sekundę później zostałem uświadomiony, iż nie przespałem, publika doczekała się przedstawiciela nowej płyty. Po nim, ku mojej ogromnej uciesze Heaven And Hell wracają do "Dehumanizer" - "Time Machine", fajny numer, naprawdę fajnie wykonany. No właśnie, nie można było przyczepić się do muzyków, wszystko działało jak trzeba, każdy kolejny numer, który sączył się ze sceny w stylu znanym tylko mistrzom, jest jednak jedno ale... sączył się, to bardzo dobre słowo. Nie wiem czy to moje nastawienie do tego koncertu, jako jedynie przystawka do Running Wild, czy to jednak coś było nie tak. Cały ten gig wydawał mi się nieco wymęczony, Ronniemu nie można było nic zarzucić, był w formie, zachęcając co i rusz publikę do zabawy, Iommi jak zwykle statyczny ale do bólu precyzyjny, to samo reszta muzyków. Nie było jednak w tym wszystkim tej energii, polotu. Dajmy na to taki, nie młody już Saxon, zawsze potrafi na scenie zrobić totalny szał i wyrwać mnie z butów, Heaven And Hell nie poluzowali mi nawet sznurowadeł. Wstyd się przyznać, ale nie dotrwałem do końca koncertu, nie bez znaczenia był też fakt, iż planowaliśmy sobie z chłopakami urządzić wieczór pożegnalny Rolfa, wszak to grzech nie wychylić za zdrowie tak zacnego pirata kilku głębszych. Zdecydowałem się zawinąć do portu, gdzie czekały już na mnie specyfiki prosto z polskiej Biedronki, Żubróweczka i sok jabłkowy... sorry Ronnie, ale tym razem nie mieliście szans.

Gumbyy: Uczciwie mówiąc większego szału nie było i dosyć szybko ewakuowaliśmy się na pole namiotowe. Przemoczeni, rozemocjonowani koncertem Running Wild i trochę zmęczeni po podróży poszliśmy ogrzać się w samochodzie. Tutaj mieliśmy też przygotowane nasze "pożegnanie" dla okrętu, który zawinął do portu. Co prawda rumu nie mieliśmy, ale trunek równie szlachetny... W skrócie - pożegnanie było godne i poszliśmy spać jak już było jasno.

Piątek:

Piątek w rozpisce wyglądał całkiem przyzwoicie i mogliśmy do południa odespać nocne imprezowanie. Nasz dzień rozpoczął się dopiero o godzinie 14:15 koncertem Gamma Ray. Widziałem Niemców po raz 4, albo 5 i muszę przyznać, że za każdym razem jest to podobne show. Panowie pełni entuzjazmu i radości z grania dają z siebie wszystko. Kai Hansen z nieodłącznym uśmiechem na twarzy i kolejne utwory przelatujące jak w kalejdoskopie. Przyznam, że pora średnia, bo upał był niemiłosierny i takie słońce trochę rozwala magię koncertu. Na szczęście zespół obronił się wybornie w takich warunkach i godzinka z Gamma Ray zleciała w tempie ekspresowym. Zresztą rzut oka na setlistę nie może pozostawiać najmniejszych złudzeń:

"Welcome
Heavy Metal Universe (w środku utworu Ride The Sky)
New World Order
Rebellion In Dreamland (niestety nie w całości)
Man On A Mission
Into The Storm
Heaven Can Wait
To The Metal (to nowy utwór)
Gorgar / Future World (z Gorgar to wiele tutaj nie było)
I Want Out
Somewhere Out In Space
Send Me A Sign


Jak widać tutaj słabo być nie mogło. No i nie było. Koncert całkiem udany i na poziomie. Kolejna pozycja w rozpisce to występ Nevermore. Amerykanie rozpoczęli bardzo konkretnie, bo od kawałka "This Sacrament". Płytę "The Politics Of Ecstasy" bardzo lubię i za każdym razem na koncercie ciszy mnie jakikolwiek utwór z tego albumu. Później było troszkę spokojniej "The River Dragon Has Come" i "Dead Heart, In A Dead World". Lekkie zagęszczenie grania na "Enemies Of Reality" i chwila oddechu przy "The Heart Collector". I tak ten koncert się "bujał". Do końca występu zespół Nevermore zagrał jeszcze:

Narcosynthesis
This Godless Endeavor
Inside Four Walls
I, Voyager
Born


Przyznam, że po raz kolejny byłem lekko rozczarowany po koncercie Amerykanów z Seattle. No nie wiem, ale jakoś nie potrafią utrafić z utworami, która najbardziej lubię. Fakt, że moje ulubione płyty to wspomniana "The Politics Of Ecstasy" i "Dreaming Neon Black" i z tego drugiego krążka nic nie było grane. No cóż... tak to czasem bywa i nie ma na to rady. Ja poczekam do kolejnego koncertu i może wtedy będę bardziej zadowolony. Bo sam występ Nevermore i tak oceniam pozytywnie. Jako ciekawostkę trzeba wspomnieć, że Warrel Dane paradował na scenie w koszulce Behemoth.

Po koncercie Nevermore zmieniamy scenę na sąsiednią i przez kilkanaście minut oglądamy występ Airbourne. W 2008 roku koncert tej kapeli zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Tym razem było podobnie, ale nauczeni doświadczeniem z poprzedniego występu po kilku kawałkach opuszczamy ten koncert. Po pierwsze granie Airbourne jest bardzo schematyczne i utwory bardzo podobne do siebie, a po drugie chcieliśmy zobaczyć i usłyszeć chociaż kawałek koncertu Dragonforce. Zespół ten słynie z niesamowitej prędkości grania swoich kawałków i byłem ciekawy jak to wychodzi na żywo. Zbyt wiele jednak się nie nasłuchałem, bo na Party Stage strasznie słabo było z nagłośnieniem. Po kilkunastu minutach stwierdziliśmy, że to nie m większego sensu i udaliśmy się na Party Stage. Tutaj za chwilę swój koncert miał zagrać zespół HammerFall.

Krzysiek: Ty już HammerFall? Daj Pan spokój! Nieco zmęczony koncertem Nevermore postanowiłem nieco polatać za koszulkami i w międzyczasie zobaczyć Airbourne i Dragonforce. Australijczycy zrobili na mnie świetne wrażenie rok temu, kiedy to nieco ożywili oczekiwanie na koncert Iron Maiden. Tym razem Joel O'Keeffe i spółka oczywiście też nie zawiedli, zresztą nie mogli zawieźć bo Airbourne to chyba najbardziej "festiwalowa" muzyka pod słońcem. Może luzackich tekstów, mnóstwo wspólnego śpiewania, cholernie żywiołowi kolesie na scenie, czego chcieć więcej. Ekstremalnych doznań? Było i to, Joel standardowo pozwolił sobie na wycieczkę po stelażu sceny i odegranie z kilkudziesięciu metrów nad ziemią swojego sola. Wariat i tyle, aż strach pomyśleć co facet wymyśli za kilka lat jak ten numer już mu się znudzi. Normalne to nie będzie, możecie być pewni. W starciu z Australijczykami muzycy Dragonforce nie mieli żadnych szans. Cukier na scenie, cukier ze sceny. Prym w tym całym cyrku wiódł oczywiście ubrany jak clown klawiszowiec Vadim Pruzhanov, który skakał, leżał, biegał i aż dziw bierze, że miał jeszcze czas na granie na swoim instrumencie. Duet Li - Toman to klasa sama w sobie, co ci kolesie wyprawiają na żywo to głowa mała... Obejrzałem kilka kawałków i dałem sobie siana, jednak zupełnie nie miałem ciśnienia na taką muzę, tym bardziej, że trzeba było przygotować się mentalnie na gig HammerFall, wszak nowy skład, nowa płyta a mi miłość do tej kapeli nie przechodzi od 12 lat. Nie pozostało nic innego jak tylko ruszyć do przodu.

Pod sceną panowała bardzo rodzinna atmosfera, zamieniłem kilka słów z fanatykami HammerFall z różnych części świata, wreszcie tak zagadałem się z mieszkającym w Niemczech Irańczykiem, że praktycznie przeoczyłem moment wejścia muzyków na scenę. A ci zaczęli z grubej rury, na pierwszy ogień "Blood Bound" a zaraz po nim "Renegade". Dało się zauważyć pełen luz i żadnego stresu związanego z nowym składem. Jednak ci faceci zagrali setki koncertów i tremy nie mają chyba żadnej, nawet Pontus radził sobie bez najmniejszych problemów. Fredrik Larsson w kapeli był już kilka lat temu, można traktować go więc jak swego. Niestety koncert daleki był od tego, który miałem okazję zobaczyć te kilka lat temu, również na Wacken. Inna sprawa, że wtedy HammerFall widziałem po raz pierwszy a zespół grał po zmroku. Tamtego dnia na każdy numer cieszyłem się jak dziecko, tamten gig pamiętam po dziś dzień, ten omawiany tutaj z pewnością za kilka lat zapomnę. HammerFall oczywiście nie dał dupy, muzycy sprawnie poruszali się na scenie, rzucali hitami jak z rękawa, bo oprócz wymienionych wyżej usłyszeliśmy także takie klasyki jak "Glory To The Brave", "Heeding The Call" czy "Riders Of The Storm". Nie można było przyczepić się także do wyboru nowych numerów. Muzycy HammerFall wybrali chyba najlepiej jak mogli. "Hallowed Be My Name", "Last Man Standing", "Life Is Now" czy obowiązkowy "Any Means Necessary" to przecież wybijające się numery z nowej płyty. Prawda jest jednak taka, że cały koncert wydał mi się jednak troszkę senny, muzycy się starali, fajna pirotechnika dodawała smaczku, brakowało jednak klimatu, klimatu, który mógł zagwarantować wieczór. Niestety, tym razem HammerFall nie dane było zagrać po ciemku, troszkę żałuję, że wyszło jak wyszło. Koniec końców bawiłem się i tak świetnie, wszak znam te numery praktycznie na pamięć, miło więc było sobie pośpiewać z Cansem wszystkie refreny. Mam nadzieję, że nowa płyta Szwedów znowu wleje w serca fanów HammerFall nieco optymizmu a sam zespół na którejś z przyszłych edycji festiwalu zagra już po zmroku, wtedy ta muzyka zyska wiele.

Zmęczony, głodny, śpiący, nie było jednak czasu na odpoczynek, wszak zaraz po HammerFall na "black stage" mieli zainstalować się Bullet For My Vallentine. Nie będę ukrywał, uwielbiam ten band i to w gruncie rzeczy, oprócz Running Wild był dla mnie jeden z priorytetów na tegorocznej edycji Wacken. Ostatni album kapeli "Scream Aim Fire" skatowałem chyba z tysiąc razy i nie mam dość do dziś. Jeżeli chodzi o metalcore, BFMV to dla mnie ścisła czołówka, jeśli nie zespół numer jeden. Walijczycy tak jak się spodziewałem, zaprezentowali wszystko to co na płycie - mnóstwo żywiołowości. Ta muzyka grana na żywo jeszcze więcej zyskuje! Świetne szybkie, walące prosto w gębę numery dopełnione kapitalnymi refrenami i melodiami to było to, czego wtedy było mi trzeba. Od pierwszego "Waking The Demon" zdzierałem gardło razem z Tuck'iem i spółką. Liczyłem co prawda na nieco lepszy set (bardzo brakowało mi "Hit The Floor") ale i tak nie można było narzekać. Takie kawałki jak "End Of Days" czy ogromny hicior w postaci "Tears Don't Fall" wynagrodziły wszystko. Dostaliśmy też dwie niespodzianki, pierwsza z nich to "Ashes Of The Innocent", numer, który pojawił się na limitowanej edycji ostatniej płyty. Drugi to nowy kawałek, który zapowiada rejestrowany właśnie krążek. Najsmaczniejszy jednak z całego zestawu był numer kończący imprezę. Przy "Scream Aim Fire" pod sceną zrobiło się prawdziwe piekło, jakby tego było mało, Padge zachęcił ludzi do totalnego skakania. Hmmm, innego słowa jak rozpierdol ciężko tutaj użyć. Nie spodziewałem się, że Walijczycy potrafią nawiązać tak świetny kontakt z publiką, to przecież bardzo młodzi muzycy. Okazuje się jednak, że na żywiołowości i dobrych numerach można zbudować solidny fundament. Będą wielcy, zresztą, już są!

Gumbyy: Po koncercie Szwedów była dopiero godzina 20:15, a przed nami jeszcze długi wieczór. Do zobaczenia 4 koncerty i planowy koniec ostatniego o 3 w nocy. Kilka godzin stania w nogach już zaliczone i postanawiamy odpuścić występ Motorhead. Ostatnie 2 razy z tym zespołem kompletnie mnie rozczarowały i postanowiłem oszczędzić siły na resztę nocy. Posiłek i zimne piwko przed kolejnymi koncertami szybko regenerują i postanawiam jednak udać się na końcówkę występu Lemmy & Co. i łapię się na kilka ostatnich numerów. Ponownie przeciętny występ, dosyć słabo nagłośniony (jak na wackenowskie standardy), na szczęście załapałem się na 2 z ulubionych numerów ("Killed By Death" i kultowy "Ace Of Spades"). Kolejnym punktem programu był koncert In Flames.

Krzysiek: Motorhead, podobnie jak Gumbyy postanowiłem odpuścić, widziałem tą kapelę kilka razy i każdym wypadali bardzo blado, czarę goryczy przelał długaśny i ciągnący się jak flaki z olejem koncert w Szczytnie podczas HunterFestu (którego Gumbyy nie widział, może dlatego skusił się na kilka numerów). Wymęczyłem się wtedy strasznie, na Wacken postanowiłem sobie więc Lemmy'ego i spółkę darować... i tak nie miałem czego żałować. Odpocząłem bo przecież In Flames to jedna z moich ulubionych kapel i kolejny z priorytetów tegorocznej edycji Wacken Open Air. Trzeba było zameldować się pod sceną odpowiednio "naładowany" energią.

Szczerze mówiąc, posikany byłem już na kilka minut przed wyjściem Szwedów na scenę, dlaczego? Byłem na Wacken szósty raz, widziałem tutaj naprawdę sporo koncertów, ale jeszcze nigdy dla żadnej kapeli organizatorzy nie przygotowali takiego wystroju sceny, jeden wielki monitor za muzykami, mnóstwo pirotechniki, armatek dymowych. Szykował się naprawdę wielki gig... Szkoda, że bez Jespera, którego po raz kolejny zastąpił Niklas Angelin, przyjaciel zespołu. Wszystko zaczęło się od "Delight And Angers", który na żywo nabiera nowego wymiaru, zresztą wszystkie te nowe kompozycje idealnie wpasowują się w porcje klasyków serwowanych przez In Flames, nawet oponenci ostatnich dokonań formacji mogli tylko przyklasnąć. "The Hive" wreszcie nabrał odpowiedniego kształtu (grany w Polsce na jedną gitarę prezentował się baaaaaardzo biednie), "Trigger" jak zwykle spowodował solidny ruch pod sceną, podobnie było zresztą z jednym z większych hitów formacji - "Cloud Connected". Publika czekała jednak na jakiś wystrzał, no i proszę, "Only For The Weak", nie wiem czy kiedykolwiek znudzi mi się ten numer, na żywo porywa nawet największych sztywników. Tak było i tym razem! Kilkadziesiąt tysięcy fanów ruszyło do wspólnego skakania, a trzeba nadmienić, że takich tłumów jak na In Flames nie było chyba na żadnej innej kapeli. Przyszli wszyscy, nawet z okolicznych wiosek. Kolejny cios? Proszę bardzo - "Embody The Invisible" i nie było co zbierać. Dla mnie zaskoczenia nie było, wszak setlistę znałem dość dobrze z polskiego koncertu. Jesteśmy w środku występu, pora więc na coś spokojniejszego, nic nie sprawdza się lepiej niż "Come Clarity". Od tego miejsca panowie postanowili (ku mojej ogromnej uciesze) nieco poeksperymentować, wszak koncert przy takiej oprawie musi rządzić się swoimi prawami. Nie spodziewałem się usłyszeć "Dead End", na dodatek zagrany z gościnnym udziałem Lisy Miskovsky. "Alias" był pewniakiem, nikt jednak nie spodziewał się... akustycznej wersji tego kawałka. Najlepsze miało jednak nadejść. Anders nakręca ludzi do zabawy, co i rusz prosi ludzi o circle pit, gdy fani ochoczo reagują na prośby frontmana In Flames zaczynają grać... "The Chosen Pessimist". W tym momencie nogi miałem jak z waty, nigdy bowiem nie spodziewałem się, że kiedyś dane mi będzie usłyszeć ten numer na żywo. Nie muszę chyba dodawać, że wałek ten to jeden z moich ulubionych numerów w ogóle. A co z tym circle pitem? Ano był i to podczas najspokojniejszej części kawałka... cóż, komentarz Andersa ("Jesteście wariatami, jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego podczas ballady") mówi chyba wszystko. Jak dla mnie koncert mógłby skończyć się właśnie teraz, w tak magicznym momencie. In Flames nie mieli jednak dość, ze sceny poleciały kolejne killery: "The Mirror's Truth", uwielbiany przeze mnie "The Quiet Place" i dedykowany wszystkim kobietom "Take This Life". Na sam koniec standardowo "My Sweet Shadow", podczas którego temperatura w Wacken podniosła się o kilka stopni. Scena pokryła się ogniem, armatki ustawione na wieży akustyków non stop pluły ogniem, niezapomniane wrażenia, niezapomniany koncert, no ale to przecież In Flames, nie mogło być inaczej.

Co dalej? Albo inaczej, kto będzie miał tę nieprzyjemność zagrać po In Flames? Rzut oka na rozpiskę, no tak, rękawice podnieść musiała królowa metalu prosto z Dusseldorfu - Doro. Zmasakrowany po In Flames miałem nawet ochotę odpuścić sobie ten koncert, metalowe serducho jednak zwyciężyło, ruszyłem powolnym krokiem pod scenę spodziewając się lekkiej popeliny, widok garstki ludzi pod sceną nie nastrajał pozytywnie... Nim zdążyliśmy dotrzeć pod scenę z głośników zaczęło sączyć się znajome intro. Krótkie spojrzenia po sobie, "Für Immer"? Bez jaj, zaczynają od ballady? Dwie minuty później śpiewaliśmy już razem ze wszystkimi zebranymi refren, który znali na Wacken chyba wszyscy. Rozśpiewana publika chyba się Doro spodobała bo w drugiej kolejności dostaliśmy "I Rule The Ruins", banany na gębie gwarantowane. Doro nie miała jednak dość, ze sceny leciał klassiker za klassikerem, "Burning The Witches", a zaraz po nim "True As Steel", przy którym mieliśmy już pełne gacie, a w głowie kołatała się myśl, czy oby Dorotka nie zapoda nam samych numerów z repertuaru Warlock? To byłby dopiero szok! "The Night Of The Warlock" i "Fight" rozwiały wszelkie złudzenia, niemniej i tak wejście Dorotka zrobiła tak solidne, że niejednemu miłośnikowi klasycznych, niemieckich brzmień, zaczynało brakować powietrza. Zaraz po "Fight" jeden z moich ulubionych kawałków Doro - "Above The Ashes". Było jeszcze "Celebrate" zagrane w duecie z Sabiną Classen, standardowe "Breaking The Law" i na koniec mega klassiker - "All We Are", ojj pośpiewali my sobie razem z Dorotką, pośpiewali. Na koniec muszę jeszcze jedno zdanie poświęcić muzykom Doro, faceci są tak cholernie pozytywnie naładowani energią, że ta udziela się chyba wszystkim. Uśmiechy na gębach, ruch sceniczny na najwyższym poziomie, w dużej mierze to właśnie oni odwalają za Doro większość roboty. A Dorotka? No proszę Was, przecież to Doro, tu lipy być nie może!

Amon Amarth o 2 w nocy? No jasne, że tak! Cała nasza trójka jak jeden mąż stawiła się pod sceną. Tam już widać było, że technicy nie opieprzali się podczas gigu Doro i zrobili naprawdę potężną scenografię, jakieś zasieki z drewnianych pali, jakieś podwyższenia, podesty. Wyglądało to naprawdę nieźle. Już po pierwszym numerze ("Twilight Of The Thunder God") wiadomo było, że Amon Amarth utrzymali formę ze studia. Szwedzi to prawdziwa metalowa horda, która niszczy wszystko i wszystkich, ściana dźwięku nad którą panuje niezawodny Johan Hegg. Takie numery jak "Free Will Sacrifice", "Guardians Of Asgard" czy "Live For The Kill" na żywo po prostu urywają głowę. Kapela w pięć minut postawiła wszystkich do pionu, szacun dla nich tym większy, że było grubo po 2 w nocy a publika w nogach miała już kilka naprawdę wymagających koncertów. Na dobitkę Johan i spółka zaserwowali "Death In Fire", wybór bardzo trafny, większość ludzi bowiem wraz z ostatnimi dźwiękami wałka zaliczyło jeden wielki zgon, zresztą po tak wymagającym dniu to była jedna możliwa opcja.

Gumbyy: Kapitalny koncert na zakończenie drugiego dnia festiwalu. Przyznać trzeba, że bardzo ciężkiego dnia. Ale oczywiście nikt nie narzeka, bo i nie ma powodu. W takich sytuacjach mamy swoje wackenowskie powiedzonko: "odpoczniesz to w domu" (albo "po śmierci" - Krzysiek). I tyle. Na polu namiotowym jeszcze jakiś posiłek, bo w brzuchu też gra muzyka, piwko, jakaś wymiana wrażeń i człowiek nawet nie wie kiedy leży już w śpiworze i odpływa w krainę snu.

Sobota:

Sobota rozpoczyna się dla nas o godzinie 13-tej koncertem Rage. Szczerze mówiąc na ten koncert specjalnego ciśnienie nie miałem, bo ostatnie dokonania tej kapeli niezbyt mi podchodzą. Ostatni koncert (też na Wacken) widziałem nie cały z powodu głosowania w Wacken Metal Battle i załapałem się na całą "Speak Of The Dead Suite". Teraz podczas tylko godzinnego występu spodziewałem się "najgorszego". Na szczęście "dramatu" nie było, a okazało się, że Rage przygotowało sporo niespodzianek na tek show. Zaczęło się zgodnie z moim oczekiwaniem od utworu "Carved In Stone", ale na szczęście kolejna pozycja to było: "Higher Than The Sky". Co się dzieje podczas tego utworu, to chyba nikomu nie trzeba przypominać. Po tym kawałku nadszedł czas na pierwszą niespodziankę. Peavy zapowiada gościa, którym okazuje się Hansi Kürsch z Blind Guardian. Wspólne wykonanie "Set The World On Fire", "All I Want" i "Invisible Horizons" to zdecydowanie najlepsza część tego koncertu. Oczywiście nie znaczy to, że później było już tylko gorzej. Kolejny gość to urocza babeczka, niestety nie mam zielonego pojęcia co to było za dziewczę. Całkiem przyjemny głos i aparycja. Tutaj było zagrane: "Lord Of The Flies" i "From The Cradle To The Grave". Na ten drugi kawałek to czekam na każdym koncercie Rage. Tymczasem na scenie mamy już kolejnego gościa i tym razem jest to równie urocza osoba. Ok, żarty na bok, bo Schmier z Destruction do przyjemniaczków nie należy. Powiało lekko grozą, ale na prawdę Marcel to całkiem przyjemny facet i można z nim spokojnie pogadać, czy wypić piwko. Tutaj niespodzianką był również pierwszy kawałek zagrany wspólnie: "Prayers Of Steel" z repertuaru pre-Rage, czyli Avenger. Kolejne utwory to "Suicide" i "Down". Marcel ładnie się z nami pożegnał, a na scenie pojawił się wokalista zespołu Subway To Sally. Występ gościa był krótki, bo trwał tylko jeden utwór "Gib Dich Nie Auf", czyli niemiecka wersja utworu "Never Give Up". Rage na koniec w oryginalnym składzie zafundował nam jeszcze "Soundchaser" i muszę przyznać, że zostałem lekko pozamiatany tym koncertem. Jak to dobrze, że czasami niektóre zespoły potrafię przełamać swoją koncertową rutynę i wyszykować dla fanów takie kwiatki. Jak dla mnie Rage na duży plus po tym koncercie.

Pól godzinki przerwy wykorzystuję na zajęcie dobrej pozycji, bo za chwilę czas na koncert thrash metalowców z Testament. Mój pech z tą kapelą jest taki, że co koncert to masakra z dźwiękiem. Od 1999 roku począwszy na 2007 kończąc. Sam już się śmiałem, że chyba dopiero na Wacken zabrzmią tak jak bym tego oczekiwał. No i proszę, mówisz i masz. Testament na Wacken. Oczekiwałem konkretnego zniszczenia i generalnie się doczekałem. Zresztą setlista mówi wszystko:

For The Glory Of...
The Preacher
The New Order
Over The Wall
Practice What You Preach
More Than Meets The Eye
The Persecuted Won't Forget
Burnt Offerings
Into The Pit
Disciples Of The Watch
D.N.R. (Do Not Resuscitate)
3 Days In Darkness
The Formation Of Damnation


Wreszcie sound jak żyleta, no i muzycy na scenie niczym kilkanaście lat temu. Moimi michałkami z tego koncertu były utwory "D.N.R.", "More Than Meets The Eye", "Practice What You Preach" i "The Formation Of Damnation". To było dokładnie to, co tygryski lubią najbardziej. Ten koncert "wynagrodził" te wszystkie wcześniejsze i teraz mogę mieć pewność, że widziałem Testament w znakomitej formie.

W ramach odpoczynku i oczekiwania na 2 wieczorne koncerty Krzysiek namawia nas (Pawła i mnie) na koncert zespołu Volbeat. Co my się nie nasłuchaliśmy, jaki to świetny zespól, jakie fajne granie itp. Dla świętego spokoju poczekaliśmy sobie na ten koncert. No cóż... niespodzianki specjalnie nie było, bo okazało się, że "wieje nudą" i po 3 kawałkach zrobiliśmy w tył zwrot. Krzysiek twardo został, ale po kilkunastu minutach dołączył do nas na polu namiotowym. Szału na żywo jednak nie było.

Krzysiek: Ano niestety taka prawda. Bardzo chciałem zobaczyć Duńczyków na żywo, ostatnie płyty formacji zrobiły na mnie bowiem ogromne wrażenie, wielce nagrany ruszyłem pod scenę... I nie będę tutaj czarował, że Volbeat rozwalił mnie na strzępy, już od początku ta muzyka wydała mi się cholernie wymęczona, zagrana bez jaj i krzty mocy. Wytrzymałem z pięć, może sześć numerów i odinstalowałem się do boksu. Szkoda bo miałem nadzieję na naprawdę świetny koncert a wyszła lekka popelina. Muszę złapać tą kapelę na koncercie w klubie, czuje, że tam może być niesamowita zabawa, wszak rock'n'roll i klub to jednak najlepsze połączenie, na dużej scenie było słabo, bardzo słabo niestety.

Gumbyy: Krótką chwilę przerwy wykorzystujemy na posiłek i już po chwili wędrujemy na koncert Machine Head. Tutaj spory tłum i ustawiamy się w sporym oddaleniu od sceny. Nie ma mowy o atakowaniu przodów. Niestety po kilku numerach Machine Head łapię jakieś dziwny stan apatii i czuję się naprawdę dziwnie. Nawet Krzysiek zauważył, że wyglądam niezbyt normalnie. W związku z tym postanawiam odpuścić sobie część koncertu i wracam na chwilę na pole namiotowe. Tutaj lekki odpoczynek i czuję, że wszystko u mnie wraca do normy. Po chwili dołączam do Krzyśka (udało się wrócić w to samo miejsce) i tutaj spory szok. Pod sceną to nie młyn, tylko wir jakiś. Masakryczny widok, jakby ludzi porwała jakaś trąba powietrzna i zmusiła wszystkich do szaleńczego biegu w koło. A Rob jeszcze podkręca ludzi "Faster, Faster Motherfuckers...". Szok! O samym koncercie o wiele więcej napisze Krzysiek.

Krzysiek: Cóż, miało być tak, że Roba Flynna i spółkę zobaczę na Wacken po raz drugi w tym roku, wszyscy jednak wiemy jak skończyła się sprawa występu Amerykanów na HunterFest. Tym bardziej ochoczo ruszyłem do przodu, zresztą nie mogło być inaczej skoro Maszyny zaczęły od jednego z moich ulubionych numerów czyli "Imperium". Zaraz po nim kolejny ciężar do podniesienia - "Ten Ton Hammer", okazało się, że Machine Head są w świetnej formie. Flynn co i rusz namawiał ludzi do wspólnej zabawy, praktycznie w każdym kawałku życzył sobie solidnego nakurwu ze strony zebranych pod sceną. Każdy circle pit nagradzał brawami i... kolejnym killerem, inaczej bowiem takich petard jak "Beautiful Mourning" czy "None But My Own" nazwać nie można. Ja jednak ciągle czekałem na "Aesthetics Of Hate" i "Halo", na tego pierwszego muzycy nie kazali długo czekać, "Halo" Amerykanie zagrali dopiero pod koniec. Wcześniej dostaliśmy jeszcze kilkoma starociami ("Old" czy "Struck A Nerve"), było też nieco z późniejszego okresu ("The Burning Red"), był też o ile mnie pamięć nie myli "Buldozer", którego szczerze mówiąc kompletnie się nie spodziewałem. Na sam koniec wspomniany już "Halo" i na deser "Davidian". Cóż się działo pod tego numeru pod sceną... aż ciężko to wszystko opisać, Flynn i spółka dostali takiej "kurwy", że głowa mała. Na scenie było tak tłusto, że pewna przemiła Niemka zapytała mnie czy aby nie wydaje mi się, że muzycy zachowują się jakoś dziwnie. Cóż widać udzieliła się chłopakom energia spod sceny. Machine Head mocno rozgrzali mnie przed Saxon, zagrali naprawdę świetny gig. Szczerze mówiąc chwilę po "Davidian" zacząłem bardzo żałować, że koncert w Szczytnie nie doszedł do skutku. W Polsce Maszyny dostałyby pewnie ze 100 minut na koncert, tutaj musieli zmieścić się w 60. Niemniej wykorzystali je należycie, nawet bardziej niż należycie.

Gumbyy: Po koncercie amerykanów nastąpiło wielkie zamieszanie, bo sporo osób udało się do wyjścia, część chciała przejść na scenę obok i konkretny korek trwał kilka minut. Jak dla nas to w to graj i na koncert Saxon meldujemy się bardzo blisko barierki. A to nasze ulubione miejsce oglądania koncertów. Tym bardziej, że występ tej zasłużonej formacji był nad wyraz wyjątkowy.

Krzysiek: Saxon... widziałem ich już kilka razy, podobnie jak w przypadku Dio Angole za każdym razem na Wacken niszczą wszystko. Niezależnie jaki album promują, jaki set grają, za każdym razem jest to jeden z najlepszych koncertów festiwalu. W tym roku po prostu nie mogło być inaczej, wszak miał to być specjalny koncert, Saxon celebrował bowiem na Wacken 30-rocznicę swojego istnienia. Na długo przed rozpoczęciem festiwalu na stronie internetowej zespołu pojawiła się sonda, w której fani mogli wybrać wymarzoną setlistę. Saxon dostał (jak na realia Wacken) mnóstwo czasu do wykorzystania, miał to być koncert z wielką pompą i... dokładnie taki był!

Jeżeli zapytalibyście mnie czy był to najlepszy koncert Saxon jaki widziałem, nie wahałbym się ani chwili z odpowiedzią. Zaraz po zakończeniu gigu zresztą nie tacy twardziele wymieniali podobne uwagi. Nawet nieco starsi panowie z nieco większymi brzuchami od mojego przebąkiwali, że to najlepszy Saxon jaki kiedykolwiek widzieli. No ale czy mogło być inaczej skoro Biff i spółka grali 2 godziny, zaprezentowali utwór z prawie każdej studyjnej płyty, skoro na scenie pojawił się sam organizator Wacken, który złożył na ręce Biffa podziękowania za wspaniałą karierę, skoro Saxon na jedno mrugnięcie palca dostał tzw. "extra time" (chyba przez te wszystkie gadanki muzycy po prostu nie wyrobili się w czasie i musieli sporo przedłużyć swój gig, do tego stopnia, że chyba pierwszy raz w historii Wacken, nie było przerwy pomiędzy koncertami)? Nie, to po prostu musiał być specjalny koncert, dwie godziny metalowego szaleństwa, które minęło tak szybko, że człowiek nawet nie zdążył się nacieszyć tymi wszystkimi hiciorami, którymi Brytole rzucali na pożarcie. Zabrakło jedynie czegoś z "Destiny", cóż, żałować jedynie można, że Saxon nie grał tego dnia ostatni, wtedy może znalazłoby się te jeszcze 10 minut więcej. No ale obiecywałem sobie, że nie będę w tym tekście marudził, to byłby nietakt wobec dziadków z Saxon. Inna sprawa, że gdyby dorzucili np. takie "I Can't Wait Anymore" to pewnie bym się popłakał ze szczęścia, zresztą i tak byłem tego bliski. Usłyszałem przecież na żywo praktycznie wszystkie największe numery Saxon. Fakt, słyszałem je już kilkukrotnie... nigdy jednak wszystkie razem na jednym koncercie! Nie ukrywam, że darzę tą kapelę szczególnym szacunkiem, wszak to od nich uczyłem się metalu, to ich "Unleash The Beast" do dziś jest jedną z moich ulubionych płyt w ogóle. Zobaczyć mega uśmiechniętego Biffa i resztę załogi po prawie 120 minutach ciężkiej harówy, było wprost bezcenne. Takiego zakończenia Wacken właśnie oczekiwałem. O ile In Flames w piątek zrobił to profesjonalnie, tak Saxon pokazał, że w muzyce, tak jak w życiu są duzi, wielcy i tacy, do których nikt nie podskoczy, dzięki Panowie!

Wracając z koncertu rzuciliśmy jeszcze okiem na koncert GWAR. Ja jednak nie chciałem sobie psuć niesamowitego wrażenia wyniesionego z koncertu Saxon. Szybko więc wróciłem do namiotu przeżyć to wszystko jeszcze raz, a wierzcie mi, było co przeżywać… Mógłbym pisać o tym gigu jeszcze długo, rzucę jednak tylko setem, tego bowiem i tak nie da się opisać, niech ci, którzy nie byli liczą na DVD, TAKIE koncerty po prostu trzeba zobaczyć:

Battalions Of Steel
Let Me Feel Your Power
Lionheart
Strong Arm Of The Law
Killing Ground
Metalhead
Wheels Of Steel
Unleash The Beast
Dogs Of War
Rock 'N' Roll Gypsy
Rock The Nations
Motorcycle Man
Forever Free
Solid Ball Of Rock
Crusader
Power And The Glory
Princess Of The Night
Heavy Metal Thunder
Live To Rock
747 (Strangers In The Night)
Stallions Of The Highway
Denim And Leather


Gumbyy: Nabuzowani energią po koncercie Saxon postanawiamy nie kończyć jeszcze naszego Wacken i zostajemy na koncert GWAR. Godzina 1 w nocy, to jeszcze nie jakaś tragedia, a sił nie brakuje. Zresztą zawsze byłem ciekaw "o co kaman" z tym zespołem. No cóż... wytrwaliśmy może ze 4 utwory i daliśmy sobie spokój. Kabaret pełną gębą, a muzyka to jest tam tylko dodatkiem. Muzycy poprzebierani za stwory, pełno krwi, obscenicznych gestów i właśnie do tego sprowadza się występ sceniczny tego zespołu. Muzyka jakby mniej ważna i zupełnie mnie nie zaintrygowała. A patrzeć na jakieś głupoty w wykonaniu starych koni, to wolę sobie w spokoju wypić piwko i powspominać zaliczone koncerty.

Pobudka w niedzielę nie należy do najprzyjemniejszych, bo człowiek konkretnie czuje już zmęczenie po 3 dniach intensywnego koncertowania, a tu jeszcze perspektywa długiej podróży do Polski. Cóż... prysznic, ostatni posiłek, składanie całego majdanu i wio na wschód. Tym razem podróż powrotna bez większych niespodzianek i pod wieczór meldujemy się w Niechorzu. Tutaj zostajemy na noc i rano chłopaki wyruszają w dalszą podróż. Ja już nigdzie nie muszę jechać i odpoczywam nad pięknym polskim morzem, oraz zastanawiam się jakie kapele chciałbym zobaczyć na Wacken Open Air 2010.

Na koniec tradycyjnie pozdrowienia dla Krzyśka (Metal Heart!), Pawła (Running Wild Rules!) i Stratovaria. Ponadto dla ekipy z Warszawy.

autorzy relacji: Krzysiek & Gumbyy



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 27.01.2010 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!