Blaze Bayley, Rain, InDespair Klub Alibi, Wrocław - 17.04.2009 r.
Blaze Bayley ze swoim zespołem zaplanował aż 3 koncerty w naszym kraju. Troszkę nietypowo, bo ostatni od dwóch pierwszych odbędzie się z miesięcznym opóźnieniem. My skoncentrujemy się na pierwszym z nich. Wrocławski koncert odbył się w Klubie Alibi 17 kwietnia. Jako supporty zagrały włoski Rain i wrocławski InDespair. W Alibi pojawiłem punktualnie o 16-tej i zastałem na scenie zespół Blaze Bayley. Oczywiście była to jeszcze próba dźwięku, a nie koncert. Muzycy odgrywali właśnie utwór "Samurai", po chwili przerwy zagrali go ponownie, i chwilę później powtórzyli. Najwyraźniej na scenie wszystko było już dobrze słychać, bo Blaze opuścił muzyków i z uwagą przysłuchiwał się instrumentalnej wersji "Born As A Stranger". Nasłuchiwał uważnie z różnych miejsc sali i co chwilę zgłaszał jakieś uwagi do akustyka. Wreszcie z zadowoleniem pokazał uniesiony kciuk do chłopaków na scenie i próba zakończona. Czas na soundcheck dla supportów.
Punktualnie o godzinie 20-tej na scenie pojawił się zespół InDespair. Przyznam, że widziałem chłopaków na żywo kilkanaście razy i ten występ był jednym z lepszych. Świetne brzmienie, muzycy w pełnym gazie. Szkoda, że publiczność w większości wolała siedzieć przy stolikach i tam kiwać głowami do rytmu. Z okazji Dnia Św. Patryka zespół przygotował 2 covery: "Whiskey In The Jar" i "The Wild Rover". Ponadto zagrali z EP'ki "No Escape" utwory: "Virus", tytułowy, oraz dwa po polsku, czyli "Głową w dół" i "Nie wiedział nikt". z nowych kompozycji usłyszeliśmy "Left Behind" z genialną melodią. Niestety support ma ograniczony czas występu i w tym przypadku było to zaledwie 30 minut. Po chwili na scenie instalował się włoski Rain. O tym koncercie wiele nie napiszę, bo pierwszą część byłem zupełnie zajęty. Resztę spokojnie spędziłem ze znajomymi. Muzycznie Rain to nie moja bajka. Dużo hard rocka i luzackiego grania. Wokalista lekko przypominał swoim głosem Sebastiana Bacha ze Skid Row. Samo show dosyć energetyczne i przy barierce pojawili się pierwsi fani. Tutaj należy pochwalić zespół za zachowanie na scenie. Było zachęcanie do zabawy, wspólne śpiewy i troszkę ruchu scenicznego. Widać, że panowie mają już doświadczenie sceniczne. 45 minut koncertu szybciutko przeleciało i rozpoczęło się oczekiwanie na gwiazdę wieczoru.
Zespół Blaze Bayley pojawił się na scenie bez większych fajerwerków. Nie było intra, zapowiedzi, po prostu panowie weszli na scen i już byli. Wokalista przywitał się z nami słowami:
"I'm Blaze, It's A Blaze Bayley Band, And You Are The Motherfuckers!"
i rozpoczęli od kawałka "The Man Who Would Not Die". Z najnowszej płyty zagrali najwięcej, bo aż 7 utworów. Specjalnie to nie dziwi, gdyż to jest "The Tour Will Not Die". Po prostu promujemy najnowszy CD na całego. Mnie osobiście bardzo to odpowiadało, gdyż nowa płyta bardzo przypadła mi do gustu. Z tego krążka usłyszeliśmy jeszcze: "Blackmailer", "Smile Back At Death", "Samurai", "Crack In The System", "Robot" i "Voices Of The Past". Ponadto usłyszeliśmy "Ten Second", "The Brave", "Identity", "Kill And Destroy", "Speed Of Light", "Born As A Stranger". I to tyle jeśli chodzi o dyskografię zespołu. Jak wiadomo Blaze Bayley zaliczył dwupłytowy epizod w Iron Maiden. Z tego okresu mieliśmy przyjemność wysłuchać "The Clansman", "Man On The Edge", "Lord Of The Flies" i "Futureal". Jak dla mnie ta setlista była po prostu prześwietna. No powiedzmy, że kosztem "Crack In The System" wolałbym usłyszeć "Virus" i byłoby idealnie. Generalnie zestaw utworów to dla mnie cud-miód, ale z drugiej strony co by nie zagrali to oceniłbym podobnie. Po prostu bardzo lubię wszystkie cztery płyty zespołów Blaze i Blaze Bayley. Dodatkowo ostatni krążek to dla mnie czysta magia. Do tego maidenowe hity i już mamy pozamiatane.
Blaze Bayley na scenie to już zespół pełną gębą. Wygląda to o kilka poziomów lepiej niż w Katowicach dwa lata temu. Fakt, że w Katowicach to był pierwszy wspólny występ muzyków wszystko tutaj tłumaczy. Teraz wygląda to po prostu perfekcyjnie, nie ma mowy o większych błędach czy pomyłkach (w Katowicach było tego sporo). Zespół na scenie to dobrze naoliwiona maszyna koncertowa. Widać i słychać zgranie muzyków, no i nie brakuje scenicznego luzu. Panowie grają z dużą przyjemnością i robią spore show. Mistrzem Ceremonii jest oczywiście sam Blaze. Widać, że to on jest kapitanem tej drużyny, żyje tym koncertem i muzyką. Charakterystyczne miny, zachęcanie publiki do jeszcze większej zabawy i nieustanne podkręcanie atmosfery. Tak to wygląda AD 2009. Na scenie jest sporo ruchu i pozytywnego zamieszania. Blaze ma spore "ciśnienie" na kontakt z fanami. Pamiętacie Spodek 2007 i początek utworu "Look Of The Truth", gdy wokalista wszedł na barierkę i z tego miejsca śpiewał? W Alibi przez większą część koncertu śpiewał tak, że praktycznie opierał się o ludzi. Można było odnieść wrażenie, że najchętniej wmieszałby się w tłum pod sceną i śpiewał z tego miejsca. Słów kilka o dźwięku. Niestety to co na soundchecku było idealne, podczas koncertu znacznie się popsuło. Przy samej scenie gdzie stałem było o wiele za głośno. W małym klubie nie ma sensu odkręcać zbyt mocno gałki volume. Z tyłu też nie było najlepiej co potwierdza, że to gałkowy coś przysnął. Na próbie stałem na końcu sali i dźwięk był niczym żyleta.
Koncert Blaze Bayley to dla mnie spore wydarzenie. Tak jak napisałem już wcześniej bardzo sobie cenię twórczość tego wokalisty. Dodatkowo koncert w małym klubie ma swój urok. Stojąc przy barierce ma się bezpośredni kontakt z muzykami na scenie. Nie ma dla mnie nic lepszego niż wspólnie pośpiewać sobie teksty. W Alibi cały koncert darłem się z braćmi Bermudez. Po koncercie przy okazji wspólnych fotek David nawet podziękował mi za wspólną zabawę. A właśnie... tutaj wielki szacunek dla Blaze i muzyków. Po koncercie panowie wyszli do fanów i cierpliwie pozowali do fotek i składali autografy dla wszystkich chętnych. Siedzieliśmy w klubie dosyć długo po koncercie i rzeczywiście zespół poszedł jak już nikt nic od nich nie chciał. Trwało to dobrze ponad godzinę. Brawo! Ten koncert będę wspominał bardzo długo. Świetna setlista, sporo zabawy przy barierce i zdarty głos. Ach... no i rzecz jasna prezent ze sceny. Tym razem obdarował mnie perkusista Lawrence Paterson. Dzięki stary!!!
Na koniec kilka pozdrowień: Ewunia ("The Rats In The Cellar, You Know Who You Are"!), Magda (Surprise!), InDespair & Friends, Julian z MAIN Agency, wszyscy spotkani znajomi, oraz dla chłopaka który stał obok mnie, tak jak w Spodku (jak Ty mnie zapamiętałeś?).
|