Iron Maiden - Wacken Open Air 2008


Godzinę przed początkiem koncertu Maidens przed sceną zaczął się porządny kocioł. Sporo ludzi już oczekiwało na show i wiele z tych osób chciało być jak najbliżej. Niestety z przodu nie było żadnego wydzielonego sektora i wszystko odbywało się na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy". Później to już było: "kto silniejszy, ten przetrwa". Wreszcie, po bardzo długim oczekiwaniu usłyszeliśmy to, na co wszyscy czekali niecierpliwie.

Pierwsze takty utworu "Doctor, Doctor" w wykonaniu UFO wprawiły cały tłum w ekstazę. To już taka tradycja, że przed koncertem zawsze leci ten kawałek. Po chwili rozpoczęło się intro ("Transylvania" z taśmy), a na telebimach zaprezentowano nam filmik z obecnej trasy. Stewardesy w koszulkach Iron Maiden to chyba najlepsza scenka. Wreszcie słyszymy charakterystyczny odgłos zapuszczanego silnika i zaczyna się przemowa Sir Winstona Churchilla z "Declaration Of War". Po słowach "We Shall Never Surrender!" opada kurtyna zasłaniająca całą scenografię i przy pirotechnicznych wybuchach na scenę wpadają muzycy Iron Maiden. Rozpoczęli oczywiście od "Aces High". Przyznam szczerze, że niewiele z tego utworu zarejestrowałem. Pod barierką rozpoczął się niesamowity kocioł. Naprawdę trzeba było piekielnie uważać, żeby nie zaliczyć wywrotki i nie zostać stratowanym przez oszalały tłum. Dodatkowo sporym urozmaiceniem tej walki o przetrwanie byli ludzie, którzy zdecydowali sobie "popływać" nad głowami innych. Ot taki to zwyczaj na Wacken, praktycznie na każdym koncercie. Na szczęście trzymamy się dzielnie i wytrzymujemy napór z każdej strony. Kolejny kawałek "2 Minutes To Midnight" przeleciał równie niepostrzeżenie. W sumie nie przepadam za tym utworem, więc żal mi go nie było... Na szczęście kolejny "Revelations" to dosyć spokojne granie, więc tłum lekko się opanował. A ja wreszcie mogę spokojnie pooglądać scenę. Tutaj jest po prostu rewelacja. Całość w klimacie "Live After Death", czyli witamy w starożytnym Egipcie. Naprawdę rewelacyjne widoki. Muzycy w niezłej formie, na początku koncertu sporo ruchu i biegania po scenie. Tutaj oczywiście Mistrzem Ceremonii jest Bruce Dickinson. Wszędzie go pełno i widać, że ma radochę z tego wszystkiego. Chwila względnego wytchnienia nie trwała długo, zresztą spodziewałem się tego. Przecież kolejna pozycja w setliście to koncertowy klasyk nad klasykami. "The Trooper" i wiadomo czego się spodziewać. Szaleństwo przy barierce, wyśpiewane refreny i Bruce machający Union Jack'iem. Po tym utworze chwila przerwy i pogadanka wokalisty. Ja już wyczekuję następnego kawałka. Wreszcie Dickinson zapowiada "Wasted Years", a ja z lekka odpływam. To po prostu jeden z moich ulubionych utworów Maiden. Szczególnie pyszna solóweczka Adriana Smitha. No palce lizać. Tutaj solidnie sobie pośpiewałem, zresztą nie ja jeden. Dla mnie to jeden z magicznych momentów tego koncertu. Po prostu czekałem na ten kawałek. Chwilę po nim można było usłyszeć wszystkim znane intro zaczynające się od słów:

"Woe To You, On Earth And Sea
For The Devil Sends The Beast Wrath..."


Ten cytat z Biblii to oczywiście początek utworu "The Number Of The Beast". Na scenie po prawej stronie pojawił się efektowny diabełek z czerwonymi oczami, co niewątpliwie dodało uroku temu kawałkowi. Poza tym to standard, czyli wyśpiewane przez publikę refreny i sporo biegania na scenie. Kolejny utwór to "Can I Play With Madness", szczerze mówiąc niezbyt lubię ten kawałek i spokojnie oczekiwałem jego końca. Z płyty "Seventh Son Of A Seventh Son" wolałbym każdy inny. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Na szczęście koniec nastał dosyć szybko i Bruce miał swoją chwilę na "gadanie głupot". Serio, takich bzdur to chyba jeszcze nigdy nie słyszałem. W skrócie to było o tym, że blisko Wacken jest Hamburg, a tam morze, no i ponoć kiedyś tam Bronek jadł kiełbasę z albatrosa. Zresztą w Warszawie było coś w podobnym stylu (pojawił się oczywiście Gdańsk). Generalnie to wszystko było oczywiście wstępem do utworu "Rime Of The Ancient Mariner". Bruce jeszcze opowiada chwilę o występach w 1985 roku i pyta, kto był na koncercie w Long Beach Arena, gdy nagrywali "Live After Death". Gdy widzi las rąk, odpowiada ze śmiechem: "You Lying Bastards!". Pogadankę kończy tak jak na wspomnianej koncertówce: "This Is What Not To Do When Bird Shits On You... Riiiime Of The Ancieeeent Mariiiiineeeeeeeer!!!!!". Przyznam szczerze, że kolejne kilkanaście minut to dla mnie najwspanialsza cześć tego koncertu. Na scenie efektowny widok, mieliśmy fragment okrętu z łopoczącymi żaglami, pełno dymu podczas zwolnienia, światła i odgłosy trzeszczącego kadłuba. Całość wywołała u mnie ciarki na plecach. Zawsze chciałem usłyszeć ten kawałek na żywo i nareszcie marzenie stało się faktem. W dodatku oprawa była niesamowita. To zdecydowanie najlepszy moment tego koncertu. Te chwile będę długo pamiętał. Kolejny punkt programu to kolejny "michałek". "Powerslave" to również jeden z moich ulubionych numerów Iron Maiden. Podczas tego utworu zaliczyłem kolejny lekki odlot. Po prostu uwielbiam ten kawałek, szczególnie fragment z solówką. Bruce tutaj wystąpił z maską na twarzy, coś w stylu oryginalnej z "Life After Death". Przypomnę, że tamtą Dickinson kupił na klika dni przed początkiem trasy "World Slavery Tour" w... sexshopie. Kolejne dwa utwory to dosyć ograne koncertowe klasyki. "Heaven Can Wait" jest grany praktycznie co drugą trasę. Natomiast "Run To The Hills" to oczywiście żelazny punkt każdego koncertu. Oba oczywiście wyśmienicie wyśpiewane przez publikę. Wiadomo, przy tych utworach ciężko stać i patrzeć na scenę. Krótko mówiąc - zabawa na całego. Następny w kolejności kawałek to zdecydowanie najbardziej kontrowersyjny punkt programu. To wszystkim znany "Fear Of The Dark", który na koncertach sprawdza się wyśmienicie. Niestety na tej trasie pasował jak kwiatek do kożucha, bo przecież "Somewhere Back In Time" to koncerty wspominkowe z okresu płyt od "Powerslave" do "Seventh Son Of A Seventh Son". Co tutaj robi ten kawałek? nie mam pojęcia. No poprzedniej historycznej trasie takiego kwiatka nie było. No zostawmy już rozważania o celowości umieszczenia "Fear..." w setliście. Tradycyjnie na żywo ten utwór to czysta magia. Rewelacyjne wykonanie, genialna publika (te 80 tysięcy robiło wrażenie) i świetna zabawa. Przyznam, że to był bardzo dobry fragment występu Żelaznej Dziewicy. Naturalnym następcą tego utworu był oczywiście sztandarowy "Iron Maiden". Tutaj publika pokazała swoje uwielbienie dla zespołu. Praktycznie cały tekst wyśpiewany, tradycyjne "Scream For Me Wacken!!!" i po chwili zespół żegna się z nami. Oczywiście wszyscy mają świadomość, że to nie koniec występu Irons.

Chwila oczekiwania i muzycy meldują się ponownie na scenie. Po lewej stronie pojawiła się akustyczna gitara i Adrian wpadając w słowo Dickinsonowi zaczyna grać intro z płyty "Seventh Son Of A Seventh Son". Praktycznie wszyscy to odśpiewali:

"Seven Deadly Sins
Seven Ways To Win
Seven Holy Paths To Hell
And Your Trip Begins

Seven Downward Slopes
Seven Bloodied Hopes
Seven Are Your Burning Fires,
Seven Your Desires..."


Oczywiście dalej poleciał kawałek "Moonchild" i przyznam, że był to świetny wybór muzyków Iron Maiden. Ten utwór znakomicie wychodzi na żywo i dodaje niewątpliwego smaczku na każdym koncercie. Kolejnym bisem był dosyć oklepany "The Clairvoyant" i tutaj jedyną atrakcją było pojawienie się Edwarda jakiego znamy z okładki płyty "Somewhere In Time". Oczywiście było trochę wygłupów ze strony Janicka i Dickinsona, a sam kawałek dosyć dobrze wypadł na żywo. Ostatnia pozycja tego koncertu to nieśmiertelny "Hallowed Be Thy Name". Dla mnie osobiście to jest numer wszechczasów jeśli chodzi o Maiden. Przyznaję się bez bicia, że mam ogromną słabość do tego utworu. Wiadomo o co chodzi... dla mnie to jeden z ważniejszych momentów każdego koncertu Irons. Tym razem było oczywiście tak samo.

Niestety wszystko co dobre, szybko się kończy. Nawet nie obejrzałem się i koncert Iron Maiden dobiegł końca. Czas na kilka słów podsumowania. Generalnie to powinienem być zachwycony i wystawić super laurkę. Z twórczości Maiden lubię najbardziej właśnie okres "The Golden Years". Jednym słowem koncerty z tej trasy były uszyte dokładnie pode mnie. Racja, ale jednak do ideału troszkę zabrakło. No cóż... zupełnie nie rozumiem po co został umieszczony w setliście utwór "Fear Of The Dark". Wiadomo, że to świetny koncertowy killer, no ale do założeń tej trasy ma się nijak. Brakowało mi też np. "Caught Somewhere In Time", czy jeszcze innego kawałka z tej płyty. Szkoda też, że Iron Maiden od kilku tras obraca się praktycznie w jednym zestawie koncertowych utworów. Zmiany w setlistach są oczywiste i tutaj naprawdę nie ma jakiejś większej niespodzianki. Od 1999 roku (powrót Dickinsona) grany jest żelazny zestaw klasyków i ewentualnie nowe utwory na trasach promujących nowy krążek. To tyle tytułem narzekania. Pomimo tych niedociągnięć koncert zapadł mi głęboko w pamięć. Rewelacyjny wystrój sceny, znakomite światła i (mimo wszystko) niezła setlista to niewątpliwe atuty. Co do samych muzyków, to trzeba uczciwie przyznać, że jest to już pewien poziom rutyny. Miałem dobre porównanie, bo widziałem Iron Maiden w ciągu tygodnia (Wacken i Warszawa) i te koncerty wyglądały bardzo podobnie. Ta sama setlista, te same gadki Bruce, podobne zachowania muzyków na scenie. Troszkę przypomina to objazdowe DVD, a nie żywiołowe koncerty. Największe plusy to bez dwóch zdań: "Wasted Years", "Rime Of The Ancient Mariner", "Powerslave", "Moonchild", i oczywiście "Hallowed By Thy Name". Dla tych utworów warto było tam być.



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 26.03.2009 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!