Metallica, Machine Head, Mnemic 28.05.2008 Chorzów
Metallica - ta nazwa zawsze elektryzuje. Chorzowski koncert został ogłoszony na kilka miesięcy przed imprezą. Bilet zakupiłem dosyć szybko i odłożyłem go na półkę. Później okazało się, że był to dobry ruch z mojej strony. Koncert został wysprzedany i ceny biletów na rynku wtórnym osiągnęły kosmiczne wartości. Szczerze mówiąc, niespecjalnie miałem "ciśnienie" przed tym koncertem. Trwało to do samego wyjazdu z Wrocławia. Nawet już w Chorzowie czekałem spokojnie, tak bez większych emocji. Sam nie wiem dlaczego tak się działo. Wcześniej widziałem Metallicę na dwóch koncertach (Warszawa '99 i Chorzów '04) i zawsze to były wielkie sprawy. W tym roku czekałem tak jakoś bez napinki.
Z Wrocławia wyruszyliśmy samochodem koło godziny 13-tej, wraz ze mną kolega MariAno. Do Chorzowa jedziemy autostradą, więc podróż trwała jakieś 2,5h, bez specjalnego gonienia. Na miejscu troszkę zbłądziliśmy i kilkanaście minut zajęło nam znalezienie Stadionu Śląskiego. Wreszcie u celu parkujemy samochód bardzo blisko drogi wylotowej, co wydaje nam się genialnym posunięciem. Po koncercie spodziewamy się mega korka i utrudnień z opuszczeniem Chorzowa (tak było) i mamy nadzieję, że szybko wyskoczymy na wylotówkę i nas to ominie (niekoniecznie tak się stało ;)). Do koncertu mamy sporo czasu, więc zgodnie z planem idziemy na jakiś obiad i małe jasne pełne. Część znajomych już jest na stadionie. Pojechali pociągiem rano i czatowali przed wejściem, żeby załapać się na opaski do sektora pod scenę. Z smsa dowiaduję się, że chłopakom udało się. Napisali też, że strasznie gorąco i zabrali im wodę przy wejściu. Dla nas brzmi to trochę abstrakcyjnie. Siedzimy w klimatyzowanym lokalu i mamy zimne piwo przed sobą. Czekamy także na drugi samochód z Wrocławia, którym mieli dojechać znajomi (w tym Black Demon). Czas mija leniwie, pogoda zmusza do siedzenia w cieniu (bo poszliśmy do ogródków piwnych). W tym czasie próbujemy się dowiedzieć co i jak ze znajomymi. Wrocław jeszcze w drodze, Poznań (Lux) gdzieś w terenie, a Szczytno (Krzysiek i CzarOgr) "Somewhere Out in Space" ;) a dokładnie to gdzieś w korku koło Częstochowy. No nic... czekamy i integrujemy się z sympatycznymi... Czechami. A dokładnie to oni z nami, bo dosiedli się do naszego stolika. Trochę śmiechu, trochę głupot i sobie poszli. Wreszcie znudzeni udajemy się w kierunku stadionu, a po drodze łapie nas telefon. Wrocław dojechał i szukają nas w ogródkach piwnych. No to wracamy i spotykamy się w połowie drogi. Razem udajemy się pod stadion. Tam już słychać (niezbyt w sumie) Mnemic. Z późniejszych opowieści dowiedziałem się, że brzmienie było bardzo fatalne. Pod stadionem czekamy na Krzyśka i CzarOgra. Wreszcie chłopaki znajdują się i można chwilę pogadać. W tym czasie na stadionie zaczyna się koncert Machine Head i MariAno postanawia się oddalić. My jeszcze chwilę gadamy i w sumie stwierdzamy, że czas na nas. Wchodzimy wszyscy razem, ale już na obiekcie rozdzielamy się i zostaję tylko z Pawłem (Black Demonem). Na płycie potężny tłum ludzi. No nic trzeba spokojnie się przemieścić i zająć jakąś dobrą miejscówkę. Mozolnie wędrujemy do przodu i okazuje się, że nie taki diabeł straszny jak wyglądał z daleka. Doszliśmy gdzieś tak do połowy i na razie to musi wystarczyć. Wreszcie mogę spokojnie posłuchać Machine Head. Szczerze mówiąc to nie było zbyt dobrze. Załapałem się na 3-4 kawałki. Niestety brzmienie było bardzo słabe, po prostu supporty przed Metallicą lekko nie mają. Załapałem się na mój ulubiony "Davidian" i to mi wystarczyło. Robb Flynn po koncercie długo żegnał się z publiką, a to znak, że był zadowolony z występu i fanów. I dobrze. Ekipy porządkowo-techniczne opanowały scenę i zaczęła się mrówcza praca ludzi od czarnej roboty. Wynieś-przynieś-pozamiataj... i nim człowiek się zorientuje scena już pusta. Jeszcze techniczny sprawdza wszystko po 3-4 razy. A to jeszcze gitara, a to jeszcze mikrofon i znowu wracamy do gitar. Oj trochę w tym było "sztuki dla sztuki". No ale tak to już jest. Minuta trwa chyba kwadrans i generalnie nic się nie dzieje. Scena pusta, a z głośników leci różna miła muzyczka. Atmosfera powoli gęstnieje i daje się wyczuć napięcie w tłumie. W pewnej chwili słyszę jakiś rumor z tyłu, odwracam głowę i szok. Na trybunach komplet publiczności i ludzie zabawiają się w... meksykańską falę. Powiem szczerze, że zrobiło to na mnie kolosalne wrażenie. Pierwszy raz coś takiego widziałem na koncercie. Wreszcie z głośników leci utwór AC/DC zatytułowany "It's A Long Way To The Top", a mi coś świta, że to chyba po tym kawałku będzie już intro. I rzeczywiście po wybrzmieniu ostatnich dźwięków tego kawałka zaczyna się "The Ecstasy Of Gold", czyli Ennio Morricone i westernowe klimaty. Na telebimach oczywiście urywki filmu "The Good, The Bad And The Ugly" z 1967 roku. Jeszcze chwila i na scenie pojawiają się The Four Horsemen. I od razu zaczynają z grubej rury... "Creeping Death"! Na płycie eksplozja radości i potężny kocioł. Część ludzi napiera do przodu, część na boki, a reszta próbuje ustać na nogach. Zamieszanie jest potężne, więc trzeba to wykorzystać. Podczas tego kawałka wraz z Black Demonem przemieszczamy się sporo do przodu. Spokojnie połowę drogi do sceny odbyliśmy. Kilka rzędów z przodu widzę już barierkę od sektora pod sceną. Dalej już nie ma co się pchać. Widok mamy doskonały na całą scenę, a ścisku też nie ma specjalnego. Spokojnie można skupić się na koncercie. Tymczasem jesteśmy już przy nieśmiertelnym "DIE!!! DIE!!! BY MY HAND!!!". Wszyscy skaczą i śpiewają. Oczywiście przed oczami mam widok... śpiewającego Newsteda. To on zawsze będzie mi się kojarzył z tym kawałkiem. Metallica nie pozwala skupić myśli, bo od razu polecieli z "For Whom the Bell Tolls". No to ja dziękuję proszę panów. Mój ulubiony kawałek tego zespołu i to od razu na początku koncertu. Pomyślałem wtedy, że będzie tak dobrze do końca koncertu. Mogę teraz spokojnie przyjrzeć się muzykom. Hetfield troszkę się "posunął" i widać, że burzliwe życie odcisnęła na nim swoje piętno. Hammet zapuścił włosy i wygląda teraz jak za dawnych lat, no oczywiście widać, że nie ma 20-tki na karku. Urlich schowany za swoim małym zestawem szaleje jak zwykle. 2 kawałek a ten już mokry jak szczur w kanale. Trujillo jak zwykle z nisko zawieszonym basem lata po scenie i robi jakieś dziwne kroki (prawie jak w "The Ministry Of Silly Walks" Pythonów). Dźwięk jest krystaliczny, wszystko słychać jak należy. O dziwo po koncercie spotkałem się z opiniami, że słabo było słychać na sektorach. No dziwne, bo na płycie było idealnie. Fakt było niezbyt głośno, ale nie było za cicho. Widziałem też, że na sektory były skierowane głośniki umiejscowione pod koniec płyty. Może to one coś nawalały? Zresztą to już teraz nieistotne
Po świetnie odegranym "For Whom The Bell Tolls", Metallica nie opuszcza płyty z której jest ten kawałek i dostajemy tytułowy "Ride The Lighting". No coś pięknego, prawda? Trzy takie ciosy na początek... tutaj to chyba nawet Mike Tyson w szczycie kariery byłby liczony. Genialny kawałek na żywo zyskuje jeszcze więcej. Tego utworu się nie spodziewałem. Cud-miód. Generalnie nie ma czasu na odpoczynek, bo Metallica postanowiła, że dzisiaj jeńców nie wezmą. Przed kolejnym kawałkiem James chwilkę pogadał i charakterystycznie zapowiedział "Harvester Of Sorrow". Ciężki, masywny riff i chóralne śpiewy publiczności. Niewątpliwie był to jeden z wolniejszych momentów koncertu. Jednak ciężaru tutaj nie brakuje. Przecież wiadomo, że nie trzeba się spieszyć, żeby było przyjemnie, prawda? The Four Horsemen też ludzie i czasem potrzeba chwili wytchnienia podczas koncertu. Co w takich momentach najlepiej się sprawdza? Oczywiście coś wolniejszego i spokojniejszego. Panowie zapodali "The Unforgiven". Ballada nie oznacza, że nie ma zabawy. Oczywiście publika wyśpiewała cały refren, no ale to nie dziwne. Album "Metallica" znają chyba wszyscy, a do tego utworu został nakręcony teledysk, który swego czasu często leciał w różnych programach. Utwór spokojny, dosyć leniwie się toczący. Prawdziwa chwila oddechu. Po tym kawałku Hetfield troszkę się rozgadał. Po chwili zaczął coś opowiadać o albumie "...And Justice for All". Aha... pewno coś z tego będzie grane. Zastanawiam się czego się spodziewać. "Blackened"? A może "One"? Nie no, jak "One" to muszą być wcześniej wybuchy i karabiny. No nic jeszcze chwila i zaczyna się... "...And Justice for All". Haha... najprostsze rozwiązania najczęściej są najlepsze. Powiem szczerze, że ten utwór na żywo to po prostu perełka. Panowie zagrali go calusieńkiego jak Bozia przykazała, bez żadnych medleyów, od A do Z. Prawie 10 minut najlepszego metallicowego grania. Zresztą każdy kto zna ten kawałek (a ktoś może nie znać?), to wie co tam jest grane. Dla mnie to jeden z lepszych utworów z dyskografii tego zespołu. Kolejne wielkie zaskoczenie na plus. Zupełnie nie liczyłem na ten utwór w setliście. KLASA! Co dobre szybko się kończy (pomimo prawie 10 minut szalonej jazdy) i znowu można posłuchać co tam Hetfield ględzi. Muszę przyznać, że James tego wieczora był nieźle rozgadany. Praktycznie co utwór miał coś to powiedzenia, sporo gadał o poprzednich koncertach w Polsce, wspominał dawne dzieje. O nowszych czasach też gadał, nie zapomniał o nowych fanach, którzy są z zespołem od 3 ostatnich studyjnych albumów. Heh... generalnie to ci "nowi" fani niewiele mieli z tego koncertu (hehe). No i nareszcie koniec pogadanek, czas na kolejny utwór. Uuu... powiało biedą... "Devil's Dance" do poprzednich utworów przypasował jak przysłowiowy kwiatek do kożucha. Nie ma co specjalnie się rozpisywać. Jak dla mnie w tym momencie nastąpiła mała przerwa. Chociaż przyznam, że w porównaniu do płytowej wersji to i tak nie było najgorzej. Był to najsłabszy moment tego koncertu. Ten utwór zupełnie nie "pasował" do wszystkich utworów granych tego wieczora. Zresztą to nie tylko moja opinia. Na Stadionie Śląskim zastanawiałem się, czy teraz nie nastąpi seria niefortunnych utworów (hehe... Lemony Snicket ;)). W 2004 roku były to 4 kiepskie utwory z rzędu. Moje obawy zostały szybko rozwiane. Hetfield znowu zaczyna dialog z publiką. Zapytał ile osób było na poprzednich koncertach. Za każdym krokiem w historię podnosi się las rąk. 2004 - pełno, 1999 - podobnie. Wreszcie Hetfield udając oburzenie: "a kto był w '93 roku?". Tutaj to już chyba z przekory większość podniosła rękę. Zadowolony James mówi, że od tego czasu sporo się zmieniło i pojawili się nowi fani. Przypomina, że Metallica nie zapomniała jak kiedyś wyglądały koncerty i prosi fanów z długim stażem, żeby pokazali tym nowym jak to kiedyś było. I na Stadionie Śląskim zaczęło się szaleństwo. Dwa słowa: "Disposable Heroes". No... no... no... z płyty "Master Of Puppets" spodziewałem się 2-3 utworów, ale nie tego. Moc, szybkość i piekielne riffy. W dodatku na tle mdłego "Devil's Dance" ten kawałek wypadł niczym bolid F1 w porównaniu do samochodu serii Fiat 126p. Zniszczenie i spustoszenie... rzeczywiście The Four Horsemen nie zapomnieli jak smakuje thrash metal najlepszych lotów. Stałem słuchałem i patrzyłem ze szczęką w okolicy kolan. POEZJA! To był szalona jazda bez trzymanki. To była ciężka, 8 minutowa runda z Mr Tysonem. Panowie postanowili dokonać dzieła zniszczenia i od razu zaaplikowali "Welcome Home (Sanitarium)". Wspaniale odśpiewany wraz z publicznością refren:
"Sanitarium, Leave Me Be Sanitarium, Just Leave Me Alone"
i ciarki na plecach gwarantowane. No ale co to... jak to możliwe? Publika jeszcze ma siłę na śpiewy? Tacy cwaniacy? No to chyba trzeba sięgnąć po silniejszy środek, bo jak widać te kilka ciosów nie wystarczyło. Panie Tyson (heh... biedny Mike coś dzisiaj na świeczniku jest ;)), panu już dziękujemy, a na scenę wkracza sam "Master Of Puppets"!!! Odegrany calusieńki i wykrzyczany przez nas. Hetfield długimi fragmentami stoi obok mikrofonu i z uśmiechem na twarzy chłonie głos tłumu. W jednym z refrenów odwracam się od sceny i nasłuchuję sektorów. Gromkie: "MASTER!!! MASTER!!!" grzmi w powietrzu i powraca echem nie wiadomo skąd. Potęga i moc. Ten utwór to już klasyka nad klasyką. Nie ma opcji, żeby ktoś sobie spokojnie stał i nie śpiewał. MASAKRA po prostu. W mojej głowie rodzi się myśl, że muzycy jeszcze nie zagrali kilku obowiązkowych klasyków. Sweet... moje przekonanie o świetnym koncercie z okolic początku setlisty zaczyna nabierać realnych kształtów.
Hetfield pyta czy mamy dość. Hehe... zwariował facet. Czy przy takich utworach ktoś mógłby się znudzić? Wszyscy odpowiadają oczywiście, że nie. No to Metallica aplikuje nam kolejnego killera. James zapowiada spokojnie: "Whiplash". Przy tym kawałku to rzeczywiście można sobie skręcić kark... Coś niesamowitego... zresztą tekst tego utworu świetnie opisuje co się działo pod sceną:
"Adrenalin Starts To Flow You're Thrashing All Around Acting Like A Maniac Whiplash"
A ja zaczynam sobie myśleć, że rzeczywiście Metallica chce nas unicestwić. Seria takich utworów powoduje, że powoli opuszczają mnie siły, głos powoli odmawia posłuszeństwa. Jak to z Krzyśkiem gadamy w takich przypadkach... "setlista taka, że barierkę bym przegryzł". W sumie dobrze, że stoję trochę dalej ;) Króciutki "Whiplash" mija jak mgnienie oka. Na scenie dłuższa przerwa, ale to nie dziwi. Ostatnie kilkanaście minut było bardzo intensywne. Kolejny utwór i odpoczynku ciąg dalszy. Ten kawałek znają wszyscy, nawet jak ktoś nie zna, to zna. A serio to kilkanaście lat temu ta balladka została wyemitowana we wszystkich możliwych miejscach. Napisałem ballada? No to już wszyscy wiedzą, że chodzi o "Nothing Else Matters". Nie lubię tego kawałka i nie pamiętam kiedy ostatni raz przesłuchałem go w całości. Jak słucham płyty "Metallica", czy jakiejś koncertówki to zawszę robię "skip". Nie lubię tak pościelowego grania. Większości na Stadionie Śląskim się podobało, o czym świadczyła ilość zapalniczek i telefonów komórkowych rozświetlających publiczność. Mam czas, żeby zapisać wcześniejsze kawałki (moja pamięć potrafi być zawodna w takich przypadkach). Chwilę rozmawiam z Pawłem i stwierdzam, że chciałbym jeszcze usłyszeć "Sad But True", a Black Demon obstaje przy "One". Kończy się "biały walczyk", znaczy nasza wspaniała ballada... i mięsisty riff oznacza tylko jedno. Za chwilę wszyscy zaśpiewamy "Hey... I'm Your Life", czyli "Sad But True" jak się patrzy. Echh... nie wiedziałem, że to tak działa. Wystarczy pomyśleć i już kawałek zostaje zagrany. Potężny riff wwierca się w czaszkę, walcowatość tego utworu potęguje się na żywo. To standard, w tym temacie nic się nie zmieniło. Wcześniej był walczyk (hehe - tak jakoś mi się powiedziało na koncercie do Pawła), a teraz mamy konkretny walec. Świetny utwór na koncert. Po tym kawałku muzycy zeszli ze sceny, ale to jeszcze nie przerwa przed bisami. Scenę zalega ciemność, ale z głośników zaczynają dochodzić wojenne odgłosy. Wiadomo już, że to będzie "One". Tym razem to Black Demon "dostał lizaka"... Dosyć długo trwają eksplozje, błyski i fajerwerki wystrzeliwana nad sceną. Rzeczywiście można poczuć się jak w okopie. Do tego jeszcze czuć spaleniznę z fajerwerków... tylko brać bagnet i "bić Niemca, czy też Moskala". Wreszcie spod tych wszystkich efektów wydobywają się dźwięki rozpoczynające utwór. Efektowna oprawa wizualna tego kawałka wciąż trwa i robi to piorunujące wrażenie. Szybsza część tego utworu to ponownie szalona jazda bez trzymanki. Nie mam pojęcia co wstąpiło w muzyków. Dali takiego ognia, że aż miło. Sam nie potrafię spokojnie "przetrawić" tego. Po prostu z nadmiaru wrażeń nie potrafię całości ogarnąć. Efektowny wybuch i słupy ognia na scenie i już wszyscy śpiewają:
"Landmine Has Taken My Sight Taken My Speech Taken My Hearing Taken My Arms Taken My Legs Taken My Soul Left Me With Life In Hell"
Kapitalny jest ten kawałek. Nie mam pytań. Kolejny klasyk bez którego koncert Metallicy byłby niepełny. Pod koniec myślę sobie, że fajnie jakby zagrali teraz "Enter Sandman". Heh... szkoda, że tego dnia nie zagrałem w Lotto, bo co najmniej 4 byłaby pewna. Oczywiście... poleciał właśnie ten kawałek. Tradycyjnie refreny odśpiewane z Hetfieldem, zresztą ten utwór większość wykrzyczała w całości. Przecież to jest jeden z bardziej znanych utworów tego zespołu.
Zespół skończył grać i zaczyna się "przedstawienie" pod tytułem "To już jest koniec, nie ma już nic...". Muzycy wyrzucają w publiczność sporo gadżetów, ukłony, podziękowania i "do zobaczenia następnym razem". Oczywiście wiadomo, że będą bisy. Ja w tym czasie uzupełniam setlistę w telefonie i zerkam na czas. Wow... 1:50 od początku koncertu. Srogo... a przypomnijmy, że Metallica zagrała kilka długaśnych kolosów. Lekko nie było. Chwilę zastanawiam się co dostaniemy na bis. Oprócz jednego kawałka z pierwszej płyty, który na 100% zakończy koncert nic mi do głowy nie przychodzi. No zobaczymy... jak do tej pory było praktycznie genialnie, to raczej na bis nie zagrają byle co. Wreszcie Czterej Jeźdźcy zlitowali się nad nami i pozwolili zakończyć gromkie "METALLICA!!! METALLICA!!!" które grzmi od kilku minut.
Na bis otrzymaliśmy trzy utwory, a muzycy podeszli do tego tematu dosyć "lekko". O co chodzi? A proszę popatrzeć co zostało zagrane: "Last Caress", "So What!" i "Seek And Destroy". Jak widać Metallica postawiła na zabawę. Widocznie uznali, że co najważniejsze, to już zagrali. I racja, przecież tak było. "Seek and Destroy" oczywiście został przedłużony do granic możliwości, no ale wiadomo, że tutaj to chodzi o zabawę publiczności. Nic nie trwa wiecznie i ten utwór dobiegł końca. Teraz już zostały tylko pożegnania muzyków z nami. Śmiesznie wyglądało jak podczas przemowy końcowej Hetfielda za nim ustawiła się reszta muzyków i później każdy coś mówił do mikrofonu. Koniec, końców rozbłysły jupitery na Stadionie Śląskim i koncert przeszedł do historii. To był wspaniały koncert z genialną setlistą. Świetne nagłośnienie na płycie pozwoliło w pełni delektować się tą sztuką. Wspaniałym pomysłem było umiejscowienie telebimu z tyłu sceny. Po prostu tył sceny to był jeden wielki ekran. Świetna rzecz. Muzycy w niezłej formie, było sporo ruchu na scenie i panowie nie oszczędzali się. Niejednokrotnie robili sobie wycieczki na sam koniec długich wybiegów na bokach sceny. Hetfield sporo rozmawiający z publiką, do tego genialne światła i dosyć sporo pirotechniki. No i oczywiście największym plusem tego koncertu był setlista. Bez dwóch zdań to najlepszy zestaw utworów z tych 3 moich koncertów Metallicy. Osobiście nie mam najmniejszych zastrzeżeń do tego gigu.
Po koncercie dosyć długo trwało opuszczenie płyty, no ale byliśmy praktycznie na samym środku, więc wychodziliśmy jako jedni z ostatnich. Rozstajemy się z Pawłem przy wyjściu i do samochodu docieram sam. MariAno jeszcze nie dotarł. Zgodnie z moim przewidywaniem korek już jest potężny. Niestety jest większy problem (nie no, samochód stoi na swoim miejscu ;))... Auto stoi jakieś 200 metrów od drogi wylotowej, ale niestety pojechać tam nie można. Ruch został zorganizowany w drugą stronę i pozamiatane. Na władzę nic nie poradzę i grzecznie czekam w samochodzie. Po chwili zjawił się kolega i czekamy razem. Pierwsze komentarze o koncercie, zjedzona kolacja (dobrze, że zrobiliśmy sobie zakupy przed koncertem) i muza w magnetofonie. Wszystkie samochody stoją potulnie w korku i przez 40 minut kolejka przesunęła się o jedna auto. Szok. A my dalej w samochodzie, którego nawet nie odpaliliśmy... Po kolejnych 20 minutach coś się ruszyło i kawalkada powoli jedzie do przodu. Włączamy się do ruchu i za zdumieniem stwierdzam, że jedziemy bez żadnego zatrzymywania się. Okazało się, że policja poszła po rozum do głowy i obstawili wszystkie skrzyżowania na długości kilkunastu kilometrów. Jedyne, co możemy zrobić to jechać według zaleceń. Na skrzyżowaniach mamy wszędzie pierwszeństwo, a policja energicznymi ruchami pokazuje, żeby jechać szybciej niż przepisowe 60 km/h. Nikt nie skręca, nikt nie błądzi, nikt nie musi zatrzymywać się na skrzyżowaniach. To było dobre pociągnięcie organizacyjne. Brawo! Oczywiście według naszego GPSa jedziemy "w drugą stronę" niż powinniśmy, ale przemieszczamy się. Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do drogi przelotowej i ruszamy w kierunku Wrocławia Po chwili znajduję drogowskaz na autostradę A4 i ruszamy z kopyta. Teraz to już chwila moment i jesteśmy w domu.
Pozdrowienia dla MariAno, Black Demon, Krzysiek, CzarOgr, Stranger (znowu "przypadkiem" się spotykamy) i sympatycznych Czechów poznanych przed koncertem (hehe) No i Lux, szkoda, że nie spotkaliśmy się.
|