28-29 czerwiec 2008 - Szczytno - Plaża Miejska Testament, Death Angel, Moonspell, Paul Di'Anno, Katatonia, Arakain, Hunter i inni...
Tegoroczny HunterFest miał odpowiedzieć na jedno zasadnicze pytanie - czy organizatorzy są w stanie po raz kolejny zorganizować festiwal bez wpadek związanych z brakiem zapowiedzianych wcześniej kapel? Ubiegłoroczna edycja, mimo kilku kłód rzuconych przez pewnego rysia, odbyła się bez żadnych kwasów, więcej, zdecydowanie przebiła edycję wcześniejszą. Tegoroczna miała więc udowodnić, że HunterFest to już sprawdzony, dobry, letni festiwal, który na stałe wszedł do kalendarza imprez polskiego fana ciężkiej muzyki. Czy tak się stało? Myślę, że po lekturze poniższego tekstu każdy będzie mógł wyrobić sobie swoją opinię. No to lecimy...
Już na początku czerwca dowiedziałem się, że tegoroczny HunterFest i ja to dwie różne bajki. Dlaczego? Niestety stało się to, o czym spora część studentów pisała po ogłoszeniu terminu festiwalu... sesja i czas obron. Pech chciał, że dwa ostatnie egzaminy na uczelni miałem właśnie 28 i... oczywiście 29 czerwca. Cóż, musiałem to jakoś pogodzić, bo ani z jednego, ani z drugiego zrezygnować nie mogłem. Nie można mieć przecież wszystkiego.
W sobotę rano załatwiłem wszystkie formalności z odbiorem akredytacji, rozejrzałem się po terenie festu i przy wejściu ujrzałem tak wyczekiwaną przez wielu... rozpiskę godzinową kapel. To pierwszy i w zasadzie jedyny, acz potężny burak. Rozumiem, że temat jest dość ciężki do ogarnięcia, szczególnie wtedy, gdy do ostatniego dnia dogrywana jest lista kapel, które dojadą ale sprawa ta wymaga jednak poprawy i to zdecydowanej. Ludzie jadą na fest nie wiedząc, o której wszystko się zacznie i skończy. No, pomarudził... jedziemy dalej. Akredytacja odebrana, a więc na pierwszy... no właśnie, nie koncert a egzamin. Szybka wycieczka do Olsztyna, nieco dłuższy egzamin i szybki powrót do Szczytna. Na miejscu czekał na mnie znajomy, którzy przyjechał aż z Wrocławia, błyskawiczny obiad i ruszam na teren festiwalu. Od kumpli dowiaduje się, że akurat zdążę na Frontside. Taki był plan, tę kapelę bardzo lubię. Nim Sosnowiczanie zainstalowali się na scenie wypytałem o poprzednie kapele, podobno Rootwater po raz kolejny dał dobry koncert. No ale ekipa Taffa i spółki raczej fuszerki nie robi. Wracając do Frontside, panowie skupili się raczej na numerach z ostatnich dwóch płyt, poleciały więc takie wałki jak "Droga Krzyżowa" (z obowiązkową ścianą śmierci - tym razem jednak o wiele mniej efektowną niż rok temu), było, "Martwe Serca", "Mały Sekret", obowiązkowo jeden z największych hitów formacji czyli "Naszym przeznaczeniem jest płonąć". Co ciekawe, muzycy zagrali jeszcze numer zatytułowany "1902", który był dla mnie (i chyba nie tylko) dość sporym zaskoczeniem. Miło było jednak usłyszeć coś naprawdę starszego. Na koniec Frontside zaserwowało "Moje ostatnie tchnienie", na sam koniec Auman ściągnął koszulkę, po czym zaczął namawiać do tego samego publikę zgromadzoną pod sceną... niektórzy oczywiście dali się przekonać, wyglądało to przezabawnie. Tak oto minął mój pierwszy (sic!) koncert HunterFestu. Skoro pierwszy to słów kilka o samej otoczce. Brzmienie bardzo dobre, zaplecze gastronomiczne równie udane co w zeszłym roku, piwo może ciut słabsze ale kto by tam wnikał, spragnieni ludzie i tak wszystko wypiją. Gdyby nie ta feralna rozpiska byłoby idealnie. Jeżeli jesteśmy już przy rozkładzie jazdy, wszystko do godzin wieczornych szło według planu co było bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Uczmy się od Niemców i Czechów, że 18:20 to nie 18:50, nie 19:10 a właśnie 18:20. Zespoły nie muszą ciąć setów, ludzie mogą wyjść i przyjść na interesującą ich kapelę. Tak trzymać! Oczywiście później nieco wszystko się rozjeżdżało ale i tak poprawa jest kolosalna, zresztą da się ja odczuć nie tylko na HunterFeście, na innych polskich koncertach także. Po Frontside na scenie zameldowali się panowie z Coma, cóż zupełnie nie moja muzyka (z tego co widziałem nie tylko ja miałem podobne odczucia). Organizatorzy jednak z uporem maniaka zapraszają tę formacje do Szczytna. Mam nadzieję, że teraz kilka lat od nich odpoczniemy. Jeżeli nie, zawsze przecież musi być przerwa na piwko ze znajomymi prawda?
Następny w rozkładzie jazdy był Jelonek, na którego fani Hunter z pewnością czekali tego dnia najbardziej. Ja osobiście nie przepadam zbytnio za takimi dźwiękami (dość powiedzieć, że kilka razy na różnych festiwalach opuściłem Apocalypticę co dla wielu byłoby wręcz przestępstwem) ale show Jelonka mógł się podobać. Fakt, że po kilku numerach można było zaobserwować u mnie lekkie "zmęczenie materiału" podobnymi dźwiękami, które sączyły się ze sceny, ale marudził nie będę. Ludziom się podobało, ja dostałem mój ulubiony numer - "Akka" więc show zaliczam do udanych. Warto jeszcze wspomnieć, iż gościnnie na scenie pojawił się Paweł Grzegorczyk, który jak nie trudno się domyśleć, kupił fanów pierwszym dźwiękiem swojego sola. Po Jelonku miało być jednak to, na co czekałem najbardziej - stary, dobry Paul Di'Anno.
Spędziłem z tym facetem i jego muzykami sześć wspaniałych dni podczas trasy Metal Maraton II. Do końca miałem nadzieję, że to właśnie oni przyjadą do Szczytna. Tak się jednak nie stało i Paul zamienił szwedzkich muzyków na włoskich. Może to i lepiej, bo gdyby przyjechali jednak Szwedzi, mój niedzielny egzamin wyglądałby dość słabo. Gdy tylko Paul pojawił się na scenie momentalnie odżyły wspomnienia. Trasy z takim gościem się nie zapomina. Dodatkowo gdy facet, który śpiewał w największym metalowym zespole świata, przez cały tydzień był dla mnie jak najlepszy kumpel, miałem praktycznie łzy w oczach, widząc go w moim rodzinnym mieście. No ale wracamy do koncertu, nie pora tutaj na rozczulanie. Formacja Di'Anno zaczęła bezlitośnie, od razu z grubej rury, no bo czy może być coś lepszego na otwarcie niż "Wrathchild"? Nieee, nie może być! Obserwowałem Paula, nic się przez te niecałe dwa lata nie zmienił. Nadal ten sam humor, te same zagadywanie publiki po każdym numerze, tylko jego muzycy jakby ciut mniej ruchliwi niż wspomniani już Szwedzi. Inna sprawa, że profesjonalizmu odmówić im nie można, a o to przecież w całej tej zabawie chodzi. Paul lutował publikę kolejnymi klasykami - było "Killers", był niesamowity "Remember Tomorrow", który Paul zadedykował byłemu perkusiście Maiden - Clive'owi Burrowi choremu na stwardnienie rozsiane. Była jeszcze jedna dedykacja, standardowo dla Johna Busha zagrano "Prowler". Nie mogło zabraknąć "Phantom Of The Opera" z pierwszej płyty Iron Maiden. Świetnie wypadł "Murders In The Rue Morgue". Z solowej kariery Di'Anno dostaliśmy standardowy zestaw: "Impaler", "The Beast Arises" oraz świetny "Marshall Lockjaw", który podczas wspomnianej wyżej trasy powalał mnie za każdym razem. Tym razem nie było inaczej. Ogólnie koncert mógł się podobać, Paul co prawda wokalnie to już nie ten sam facet co 25 lat temu, ale energią i scenicznym zachowaniem nadrabia wszystko. Nieco szkoda, że publika nieco zawiodła znajomością materiału wokalisty. Rozumiem, że dla wielu Iron Maiden zaczął się na "Brave New World" ale klasyki wypada chyba znać...
Mówiąc szczerze, wraz z końcem koncertu Di'Anno skończył się dla mnie pierwszy dzień festiwalu. Katatonia to zupełnie nie moje granie, Moonspell widziałem już kilka razy i za każdym razem było tak samo, po kilku numerach zawijałem się spod sceny. Tym razem było podobnie, Katatonię przegadałem ze znajomymi, pstryknąłem kilka fotek, poczekaliśmy do Moonspell, 2-3 numery i udałem się na zasłużony odpoczynek. Zapewne gdyby nie egzamin, który czekał mnie za 10 godzin zostałbym do końca, niestety, są pewne priorytety.
W niedzielę wróciłem z Olsztyna strasznie zadowolony. Egzaminy zaliczone, można było oddać się tylko muzyce. Pod sceną zameldowałem się na Arakain. Było to już moje 5 lub 6 spotkanie z tą kapelą i za każdym razem Czesi prezentowali się bardzo fajnie. Nie ważne czy grają na dużym feście w Czechach, czy u nas w Szczytnie. Tym razem nie było inaczej, setlista sprawdzona idealnie, same hiciory, muzycy z precyzją odgrywają swoje numery, młodziutki Honza po każdym kawałku chwali polską publiczność. Ci faceci ewidentnie cieszą się byciem na scenie. Duże brawa!
Kolejne dwie kapele postanowiłem odpuścić, hardcore nigdy nie był moim ulubionym gatunkiem. Wyskoczyłem więc na piwko ze znajomymi z Bydgoszczy. Wróciliśmy chwilę przed Death Angel. Przyznam się w tym miejscu, że nie spodziewałem się rewelacji, widziałem ten band kilka lat temu na Wacken i jakoś specjalnie mnie nie ruszyli. To co jednak zrobili na scenie HunterFestu przeszło moje najśmielsze oczekiwania!. Pełen luz, radość z grania, werwa, energia, agresja, w tym koncercie było wszystko. Nie ważne czy grali coś z nowej płyty ("Buried Alive", "Dethroned", "Sonic Beatdown" czy rewelacyjny wręcz "Soulless") czy coś starszego ("The Devil Incarnate", "A Room With A View", "Stagnant"). Wszystko brzmiało rewelacyjnie, do tego było zagrane z takim luzem, że czapki z głów! Nie skłamię jeżeli powiem, że większość ludzi Death Angel wyrwało po prostu z kapci. Po takim koncercie nie spodziewałem się, że jakaś kapela może ich przebić. Poprzeczka była postawiona zbyt wysoko. Jeżeli miałbym zrobić jakieś podsumowanie HunterFestowych koncertów, to moim skromnym zdaniem, jedynie zeszłoroczny show Kreator i koncert Fear Factory mogą się równać z tym co zrobił Death Angel. Nie wiem czy muzycy specjalnie zmobilizowali się na pierwszy koncert w Polsce, czy po prostu są w takiej formie. No ale o czym się tutaj rozwodzić, wystarczy posłuchać nowej płyty formacji, "Killing Season" przecież zabija, zabija na śmierć :)
Po Death Angel dostaliśmy najlepsze "wejście" festiwalu. Hunter pojawił się na scenie z naprawdę wielka pompą, kto był ten wie, kogo nie było... niech pyta znajomych. Mi wypada tylko pogratulować pomysłu, bo czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Sam koncert zgromadził chyba największą publikę podczas piątej edycji HunterFestu. No ale dziwić się raczej nie można było, wszak gospodarz ma zawsze z górki. Cały czas nie było jednak sielanki. Hunter musiał uwijać się w czasie, bo Testament zapewne zażyczył sobie "odrobiny" więcej czasu na przygotowanie koncertu. Drak i spółka zatem bez zbędnych ceregieli grali kolejne numery, przechodząc praktycznie z jednego w drugi. Co najbardziej mnie poruszyło to setlista, dawno nie słyszałem tylu starych numerów. Panowie zagrali "Żniwiarzy umysłów", było "Freedom", dostaliśmy nawet "Mazury", opps "Misery" oczywiście. Było kilka nowych numerów, które brzmiały całkiem fajnie, mam nadzieję, że nowe dziecko formacji będzie dużo, dużo lepsze, albo inaczej, dużo, dużo cięższe od poprzedniego. Trzymam kciuki! Z nowszych rzeczy było "NieRaj", "BiałoCzerw", "$$$$$$$$" i dość lubiany przede mnie "Wyznawcy". Na koniec Hunter zaserwował "Kiedy umieram" i... muszę to napisać, automatycznie wróciłem myślami kilka lat wstecz, gdy w szczycieńskim MDK'u zespół nagrywał teledysk do tego kawałka. Bez skrzypiec, bez otoczki, tam był tylko metal z krwi i kości. Teraz co prawda źle nie było, ale jednak ciut inaczej.
Oczekiwanie na Testament mogło zmęczyć, ja rozumiem, że gwiazda festiwalu ma swoje prawa i trzeba dopieścić wszystko, sprawdzić każdy kabel pięć razy ale żeby stroić się godzinę? To było "delikatne" przegięcie, wybaczyłbym jeszcze coś takiego gdyby... no właśnie, gdyby to wszystko idealnie zabrzmiało, a zabrzmiało wręcz katastrofalnie! Powoli zaczynam się do tego przyzwyczajać, na jednej z poprzednich Metalmanii Testament zabrzmiał podobnie. Problem w tym, że teraz zespół wydał świetną płytę, był na trasie, grał w najlepszym składzie. Wydawać by się mogło, że wszystko powinno zagrać, szkoda, że tak nie było. Żałowałem tym bardziej, bo set zabijał, muzycy zagrali praktycznie wszystko to co chciałem (no może wszystko oprócz "Electric Crown"). Zresztą co ja tutaj będę czarował, wystarczy rzucić okiem na set:
01. Over The Wall 02. Into The Pit 03. Apocalyptic City 04. Practice What You Preach 05. The New Order 06. More Than Meets The Eye 07. Low 08. Trail Of Tears 09. Henchmen Ride 10. The Preacher 11. D.N.R. 12. Three Days In Darkness 13. Alone In The Dark 14. Disciples Of The Watch
Miazga prawda? Pod względem scenicznym było podobnie, Chuck jak zwykle "grał" na swoim statywie, Skolnick i Petersom wypluwali z siebie takie sola i riffy, że niejednemu gitarzyście zakręciło się w głowie. Do tego Bostaph, odpowiedni facet na odpowiednim miejscu! Ech, szkoda tylko tego cholernego brzmienia. Była szansa na koncert marzeń a wyszło tak, że po występie wiele osób kręciło głową pytając z niedowierzaniem - "To była ta gwiazda, ten Testament?". Cóż, Testament to jednak kawał historii metalu, przeszło 20 lat na scenie, kilka płyt, które u każdego fana thrashu powodują szybsze bicie serca. Niestety mogliśmy zaobserwować w Szczytnie, że koncert to nie tylko muzycy to również i chyba przede wszystkim akustycy, tych Testament powinien jak najszybciej pożegnać. A może już to zrobił? Miejmy nadzieję!
Po Testament zagrała jeszcze zasłużona dla polskiego metalu - formacja Ceti. Niestety ja zmuszony obowiązkami (praca, praca i jeszcze raz praca) udałem się na wypoczynek. Szkoda, bo podobno muzycy zagrali świetny koncert. Bardzo lubię Grześka Kupczyka, mam do niego ogromny szacunek ale nie można mieć wszystkiego. Z pewnością Ceti zobaczę jeszcze nie raz, może na przyszłej edycji festiwalu? Czemu nie...
HunterFest oznaczony cyferką "5" przeszedł do historii. Gdyby nie problem z rozpiską mógłbym tylko chwalić. Było co zjeść, wypić, organizatorzy trzymali się rozkładu jazdy, brzmienie (poza Testament oczywiście) było naprawdę świetne. Ja osobiście unikałbym jeszcze takiego rozrzutu gatunkowego, ale nie urodziłem się wczoraj, zdaję sobie sprawę, że festiwal musi przyciągnąć ludzi. Podsumowując więc, jeszcze tylko kilka drobnych poprawek, 2-3 światowe gwiazdy i miejmy nadzieję urośnie nam festiwal, którego nie będziemy się musieli wstydzić na zachodzie. A z czasem może i do nas będą przyjeżdżać ludzie z Litwy, Białorusi czy Ukrainy. To przecież chłonny rynek. Tego sobie, a przede wszystkim HunterFestowi życzę. Do zobaczenia za rok, mam nadzieję w większym gronie.
Fotki:
|