|
 Pitfest Emmen, Holandia - 10-12.07.2025 r.
Niezwykłą muzyczną podróż zafundował wszystkim tegoroczny Pitfest. To wydarzenie, które co roku gromadzi pasjonatów mocnych brzmień i niezapomnianych emocji, zapewnia niespotykaną atmosferę i wyjątkowe przeżycia dla każdego miłośnika punka, hardcore'u i metalu. Festiwalowe dni stanowiły prawdziwą ucztę dla ducha i ciała - pełne moshpitów, headbangingu i niezapomnianej energii, która rozgrzała serca obecnych i stworzyła niepowtarzalny klimat pełen energii, pasji oraz poczucia wspólnoty. W niniejszej relacji przybliżymy najważniejsze momenty tego muzycznego wydarzenia, które właśnie przyczyniły się do tego, że festiwal ten był niezapomnianym przeżyciem dla wszystkich obecnych. Pitfest organizowany jest od 2016 roku na terenie stadionu rugby w holenderskim mieście Emmen. Już w czwartek wielu uczestników festiwalu przybyło do Emmen, aby zakwaterować się i rozpocząć festiwalowe szaleństwo. Właśnie tego dnia miało miejsce otwarcie wraz z wieczornym party które wprawiło wszystkich w wspaniały nastrój. Jednak prawdziwe emocje miały miejsce dopiero w kolejnych dniach, kiedy na scenie pojawiły się najbardziej wyczekiwane zespoły. Warto zauważyć, że w tym roku organizatorzy postawili na zadaszone sceny, co choć miało swoje plusy - zapewniało ochronę przed ewentualnymi kaprysami pogody - niestety wpłynęło także negatywnie na odbiór koncertów i osłabiało niejako entuzjazm fanów, gdyż zadaszona duża scena odbierała tę wspaniałą "open airową" aurę, jaka towarzyszyła festiwalowi w poprzednim roku.
Moja festiwalowa przygoda z Pitfestem rozpoczęła się od występu na małej scenie "Brammert Stage" zespołu z Malezji - Humiliation. Zespołowi trzeba oddać techniczną sprawność muzyków i fakt, że energia jaka biła ze sceny podczas tego występu, nie mogła zostawić nikogo obojętnym. Ich potężne death metalowe brzmienie wywoływało szaleńcze tańce wśród publiczności, rozkręcając atmosferę do maksimum. Warto również zaznaczyć, że Pitfest to wydarzenie skupiające kilka tysięcy uczestników, z których każdy jest niezwykle zaangażowany i aktywnie uczestniczy w rozwoju wydarzenia. Taka atmosfera gwarantuje brak nudy – ciągle coś się dzieje, a profesjonalna organizacja występów umożliwia płynne przechodzenie z jednej sceny pod drugą. Dzięki temu emocje utrzymują się na wysokim poziomie przez cały czas trwania festiwalu, tworząc niezapomnianą atmosferę pełną pasji i zaangażowania. Doskonałym tego przykładem był występ niemieckiej formacji Downfall of Gaia, której muzyka oscylowała w rejonach sludge-crustcore-post-metal. Publiczność błyskawicznie i sprawnie przemieściła się więc pod główną scenę (znaną jako "Ellert Stage") a następnie kontynuowała swoją muzyczną ucztę z jeszcze większym zaangażowaniem i entuzjazmem. Ten występ pokazał, że członkowie Downfall of Gaia, to muzycy potrafiący wyczarować atmosferę z niczego i w każdych warunkach. W tej roli niezastąpiony prym wiódł frontman formacji który spontanicznie wchodził w interakcję z publiką. Dawał z siebie nie tylko wszystko, ale i zarażał ludzi swoim zapałem. Wypadli naprawdę przekonywująco. Temperatura nie mogła nawet opaść, gdyż od razu na "Brammert Stage" wtargnęli hardcore'owcy z USA - All Out War. W ich muzycy każda nuta ukierunkowana jest na maksymalną brutalność, co naturalnie nie pozbawia ich pewnego uroku. Wokalista Mike Score nie oszczędzał się ani przez chwilę, a jego głos zabrzmiał potężnie, co naturalnie przykuwało uwagę publiczności.
Szczególnym zainteresowaniem cieszył się Carnivore A.D. Pierwotna nazwa zespołu to Carnivore, a jego założycielem był nie kto inny jak Peter Steele (Type O Negative). Działalność zespołu została zawieszona ze względu na śmierć lidera, a reaktywacja grupy nastąpiła w 2017 r. z nowym wokalistą i basistą Baronem Misuraca. A jaki był ich występ w Emmen? Widać, że panowie wkładają dużo serca w to, co robią i właśnie dzięki temu potrafili sobie zjednać fanów, a także wzbudzić zainteresowanie. W ich występie było dużo energii i zadziorności gdyż Carnivore A.D wiernie odtwarzał oryginalny, brutalny, szybki i agresywny styl, podkreślany gestami pięści i mocnymi wyrazistymi ruchami. Co było z jednej strony dość prowokujące, ale z drugiej pobudzało fanów do moshpitów. Ogólnie to cały występ był na najwyższych obrotach - kilkadziesiąt minut solidnego skakania przy chwilami nawet bardzo ostrej jeździe. W międzyczasie na małej scenie do występu przygotowywał się kolejny zespół, również z USA - Nashville Pussy. Zespół ten powstał w 1996 roku w Atlancie z inicjatywy Blaine'a Cartwrighta i jego żony, gitarzystki Ruyter Suys. Skład zespołu wielokrotnie się zmieniał, obecnie wraz ze stałym trzonem założycieli zespół tworzą basistka Bonnie Buitrago i perkusista Ben Thomas. Nashville Pussy szerokie uznanie zdobyli singlem "Fried Chicken and Coffee", który został nominowany do nagrody Grammy. Widać, że każdy z członków zespołu wkłada w muzykę dużo serca i to właśnie podoba się fanom najbardziej. Powiedzenie "sex, drugs & rock'n'roll" w pełni oddaje to, co działo się na scenie. Whisky lała się strumieniami, Blaine dzielił się nią także z publicznością. Podczas tego występu nikt się nie nudził - zabawa była przednia zarówno na scenie, jak i pod nią.
Tegoroczna edycja festiwalu przebiegała w wyjątkowo sprzyjających warunkach pogodowych, które uczestnicy chętnie wykorzystywali, wygrzewając się na trawie i chłonąc letnią atmosferę. Jednak następny występ, był nieco odmienny od tej letniej sielanki. Conan, brytyjski zespół o doom-sludge'owym stylu, swoim wolnym, masywnym rytmem wprowadził przytłaczającą, niemal mroczną atmosferę. Połączenie powolnego tempa, potężnych riffów, surowego brzmienia oraz głębokich, często ponurych brzmień stworzyło klimatyczną aurę, która mimo to nie zraziła publiczności. Wręcz przeciwnie - entuzjastyczne oklaski świadczyły o dużym uznaniu dla artystów. Pod sceną zgromadziły się setki ludzi, kiwających głowami w rytm muzyki, a brytyjscy muzycy, z jeszcze większą gorliwością, dolewali przysłowiowej oliwy do ognia, podkreślając wyjątkową atmosferę tego festiwalu. Z kolei na małej scenie skoczny występ zaserwowali hardcorowcy z Wisdom in Chains. Pod sceną rozgrywały się niemal dantejskie sceny, podczas gdy wokalista Frankie szalał na scenie i dopingował publiczność do jeszcze bardziej energicznych moshpitów. Co było później? Dödsrit ze Szwecji zagrali naprawdę dobry gig, od samego początku tworząc żywiołowy występ. Celnie odwoływali się do black metalowych tradycji, co podkreślał piskliwy wokal Christoffera Östera, dodając całości charakterystycznego, surowego brzmienia. Utwory wykonywali z impetem, a cechowały się one intensywnym dźwiękiem i dynamicznymi partiami gitar, które kończyły się wspaniałymi solówkami. Cały występ był pełen energii, na pełnych obrotach, co stworzyło niepowtarzalną więź między muzykami a publicznością – prawdziwa eksplozja emocji. W międzyczasie na "Brammert Stage" trwały intensywne przygotowania belgijskiej ekipy Nasty, która miała niebawem pojawić się na scenie. Miłośnicy mocnego grania z niecierpliwością wyczekiwali kolejnej dawki hardcorowej energii. Gdy tylko zespół wkroczył na scenę, rozpoczęła się prawdziwa uczta - wokalista, pełen charyzmy i energii, zachwycał swoją kondycją i nieustannym zaangażowaniem. Nie dawał publiczności chwili wytchnienia, wręcz prowokował ją do coraz odważniejszych i bardziej agresywnych moshpitów. Stage diving i crowd surfing stały się codziennością tego występu, tak więc, tutaj nikt nie mógł narzekać na nudę.
Również ochroniarze mieli pełne ręce roboty podczas występu kolejnego zespołu - Benediction. To był występ wyjątkowy pod wieloma względami. Benediction istnieje już od 1989 r. i do dziś wzorcowo kultywuje death metal. Do Emmen przybyli z imponującym bagażem doświadczenia które z ogromną wprawą potrafili wykorzystać na scenie. W ich wykonaniu dominowały intensywne, ciężkie partie gitar, wspierane przez znakomitą technikę bębniarza. Ale Benediction ma też znakomitego frontmana który wciąż jest pełen młodzieńczej werwy. Dave Ingram, bo o nim mowa, tego wieczoru dokonał czegoś niezwykłego - na oczach swoich fanów poprosił swoją partnerkę o rękę. W uroczystej atmosferze, klęcząc, włożył jej pierścionek na palec, a ona odpowiedziała zgodnie z oczekiwaniami - "tak". Publiczność obdarzyła ten moment salwą oklasków. Zakończeniem pierwszego dnia festiwalu zajęła się ukraińska formacja - 1914. Od pierwszych taktów ich muzyki rozpoczęła się prawdziwa fiesta, gdyż zespół nawiązał znakomity kontakt z publiką. Ich występ był nie tylko koncertem, ale prawdziwym wydarzeniem, które porwało zgromadzonych od samego początku. 1914 zagrali z niespotykaną energią, finezją i luzem które od razu wyczuli wszyscy obecni. W ich muzyce słychać wyraźne wpływy death metalu, black metalu i doom metalu, co tworzy niezwykle interesującą i oryginalną mieszankę. Ta unikalna kombinacja sprawia, że trudno ich zaszufladkować jako typowych przedstawicieli jednego gatunku - ich brzmienie jest pełne niuansów i zaskakujących przejść, co wyróżnia ich spośród innych wykonawców pokrewnej sceny. Ciekawym aspektem ich twórczości jest tematyka tekstów które krążą głównie wokół I Wojny Światowej. To właśnie te historyczne wydarzenia stanowią główny motyw, a ich interpretacja i przekaz dodają całości głębi i powagi. Publiczność była pod ogromnym wrażeniem, gdyż napięcie nie spadało ani na chwilę - od początku do końca koncertu panowała atmosfera pełna emocji, zaangażowania i autentycznego przekazu. Ich występ nie tylko rozgrzał publikę, ale także zostawił trwałe wrażenie, pokazując, że muzyka jest także nośnikiem ważnych treści i refleksji. To był naprawdę niezapomniany finał pierwszego dnia festiwalu.
 A jaki był drugi dzień imprezy, czy spełnił oczekiwania publiczności? Na sam początek załapałem się na hiszpański, thrash metalowy zespół Angelus Apatrida. Mimo, że ich występ zaczął się już wczesnym popołudniem, pod "Ellert Stage" zgromadziła się liczna grupa publiczności, która z zainteresowaniem śledziła każdy ich ruch. Udało im się zafascynować słuchaczy, gdyż w ich muzyce było coś, co wciąga i porywa. Wszystko było rzetelnie dopracowane i zagrane na wysokim poziomie. Co ważne, każdy z muzyków zdawał się być w pełni zaangażowany. Dokładano wszelkich starań, aby ich występ był nie tylko technicznie perfekcyjny, lecz także pełen emocji i autentyczności. Widać było, że mają na swoim koncie ponad 25 lat doświadczenia, ich zgranie, płynność gry oraz pewność na scenie świadczyły o solidnym, długotrwałym treningu i pasji. Drugiego dnia festiwalu wystąpił ponownie Wisdom in Chains, tym razem z wyjątkowym setem "Blood for Blood". Mała scena była tak przepełniona, że trudno było się wcisnąć do namiotu. W związku z tym ich występ musiałem wysłuchać z oddali. Po nich na dużej scenie zagrali Bütcher. Ten występ pokazał nam Belgów w najlepszej formie, takich na jakich czekaliśmy. Dostarczyli takiej dawki energii w stylu speed-thrash-black metal, że podczas ich występu można by eksplodować. Bütcher mają znakomitego wokalistę który był w brawurowej, wokalnej formie, na do dodatek nie brakuje mu charyzmy i polotu. Niewiele można też zresztą zarzucić towarzyszącym mu kompanom. Frontman Ruben "R Hellshrieker" Luts wie, jak podejść publiczność, jak ją wciągnąć do zabawy. Najlepiej chyba bawił się pierwszy rząd kiedy to Ruben polewał whiskey, by potem całkiem przekazać butelkę tłumowi. Rozumie się, że zdobyli sobie sympatię widowni, ale muzycznie też było na medal.
W międzyczasie na małej scenie zagrali Ramones Alive, a na dużej scenie black metalowcy z Wiegedood. Jednakże dopiero występ Holendrów z Skroetbalg sprawił, że mała scena po raz kolejny pękała w szwach. Powitanie było niezwykle gorące i burzliwe, a chemia między artystami na scenie udzielała się zgromadzonej publiczności. Rozpoczęły się wspólne tańce i śpiewy - niejednokrotnie refren odśpiewywany był pełną parą przez setkę natchnionych gardeł i tak, jak mogłoby się wydawać, taka publiczność dodaje skrzydeł. O czym świadczyła wspaniała atmosfera towarzysząca temu występowi. Również kolejny zespół postarał się o nie lada emocje i wspomnienia, które na długo zostaną w pamięci niejednego uczestnika Pitfestu. Mowa tu o legendzie, której historia sięga 1982 r. - D.R.I. (Dirty Rotten Imbeciles). Rozpoczęli z grubej rury szybkim tempem i agresywnymi riffami i potęgowali napięcie z kawałka na kawałek. Właściwie to D.R.I. nie zamierzali zwalniać ani przez moment i serwowali petardę za petardą. Frontman Kurt Brecht był w znakomitej formie, nie odpuszczał kondycyjnie swoim fanom. Wyśpiewywał i wykrzykiwał teksty utworów i porywał publikę do wspólnej zabawy. Nie trudno się domyślić, co działo się pod sceną. Tutaj w Emmen ochrona raczej to słowo nieznane. Można ją co prawda spotkać pod dużą sceną, ale do małej nie zaglądają. Tu można było robić w sumie wszystko, a więc stage diving było na porządku dziennym. Zdarzały się momenty, gdy na scenie było więcej chętnych do "nurkowania" niż samych muzyków. Nawet logo zespołu umieszczone na scenie, idealnie oddawało klimat – dziki i nieokiełzany. Pod sceną natomiast tlił się prawdziwy kociołek, moshpit rozkręcał się na całego. Czasami wyglądało to dość agresywnie, ale nikomu nic się nie stało, ponieważ wszyscy wzajemnie dbali o bezpieczeństwo. D.R.I. zostali gorąco przyjęci, a skandowanie nazwy zespołu wielokrotnie podkreślało, jak wielkie wrażenie wywarli na publiczności. To było niesamowite. Na "Ellert Stage" zagrał kolejny wykonawca Tribulation. W 2020 roku gitarzysta Jonathan Hultén opuścił szeregi zespołu, co wywołało pytania o przyszłość Tribulation. Na szczęście tu w Emmen pokazali, że mają się świetnie i że w głowach mają mnóstwo nowych pomysłów. Zagrali set będący interesującą mieszanką death metalu i gothicu. Ich wykonanie było absolutnie bez zarzutu – muzyka brzmiała świeżo, nie nużyła, a jednocześnie potrafiła przyciągnąć uwagę słuchaczy. Idealnie do tego pasował charakterystyczny wokal Johannesa Anderssona – głęboki, mroczny i przenikliwy. Tym razem nie było żadnych szaleństw pod sceną, jedynie swobodne poruszanie się w rytm muzyki. Publiczności podobał się ten występ, który na zakończenie nagrodzony był spontaniczną i zasłużoną owacją.
Kiedy na scenie pojawił się następny zespół, zapadł już zmrok. Taka aura znakomicie współgrała z wizerunkiem muzycznym Cradle of Filth. Na scenie kłębiła się mgła, występ lekko opóźniał się, tak jakby chciano potęgować napięcie. Wreszcie pojawili się: najpierw muzycy, na koniec mistrz ceremonii Dani Filth. Napięcie pod sceną rosło z minuty na minutę, bo niemal z każdego utworu czynili swoiste misterium inscenizacyjne. Wszystko było poukładane jak w puzzlach, każdy element tego muzycznego widowiska był dopasowany, każdy ruch sceniczny przemyślany. Nie było miejsca na oszczędzanie się, na chwilę odpoczynku. Może właśnie tu kryje się tajemnica popularności tej grupy. Warstwa wokalna Daniego była odpowiednio eksponowana, pełna ekspresji i żarliwości. Znakomicie uzupełniały ją chórki Zoe-Marie Federoff, która również grała na keyboardach. Cradle of Filth zaprezentowali set składający się ze starego i nowego materiału. W szczególności starsze kawałki takie jak "Nymphetamine (Fix)" sprawiały, że publiczność wspólnie z Danim śpiewała refreny. Cradle of Filth wypadli rewelacyjnie, ręce same składały się do oklasków.
 Tegoroczny Pitfest zapisał się w kartach historii. Tutaj każdy znalazł coś dla siebie: od mocnych, energetycznych występów po chwile pełne emocji i wspólnoty. Mimo pewnych zmian w organizacji, które negatywnie wpłynęły na charakter festiwalu, to atmosfera, pasja i zaangażowanie zarówno artystów, jak i fanów sprawiły, że wydarzenie to było prawdziwą muzyczną ucztą. Przyszłoroczna edycja odbędzie się w dniach 04-06.07.2026.
Więcej zdjęć znajduje się w w naszej galerii
|