Materiafest XIII Wieża Bismarcka, Szczecinek - 29-30.08.2025 r.
To już taka moja mała tradycja, że wakacje kończę w Szczecinku nad malowniczym jeziorem Trzesiecko. Materiafest to impreza, której rozwój obserwowałem najpierw w mediach, a następnie aktywnie w niej uczestnicząc. Byłem na darmowych edycjach, gdy jeszcze headlinerami były polskie zespoły. Byłem również obecny, gdy do tego urokliwego miasteczka zaczęły przyjeżdżać międzynarodowe gwiazdy. Trzynasta edycja tej imprezy była już moją siódmą. Dostanie się na nią wymagało małej ekwilibrystki, no ale czego się nie robi dla Metalu, co nie?
29.08.2025 - Septicflesh, Patriarkh, The Intersphere, Dopelord, Neon Müd
Na teren imprezy przybywamy we dwójkę akurat po potężnej ulewie która przetoczyła się przez całe środkowe Pomorze. Krótkie załatwienie formalności, odebranie akredytacji i już stoję pod sceną odhaczając warszawski Neon Müd. Trochę brudnego, bagnistego rock'n'rolla, szczypta stonera, a do tego basista wyglądający jakby go wyrwano z Turbonegro. Słowem: nie moje klimaty, no ale chociaż poobserwowałem z czystej ciekawości. Pod koniec seta postanowiłem rzucić okiem na stanowiska z merchem, wpadając przy okazji na Barta z Patriarkh. Troszkę sobie żeśmy pogadali, wymienili uprzejmościami, no i dokonaliśmy małej wymiany przez którą musieliśmy wrócić do auta - ciężko się bowiem bawić z m.in. winylem pod pachą, co nie? Bez spóźnienia pojawiamy się jednak na występie naszej stoner/doom metalowej chluby: Dopelord. Wiadomo, był klimat i smoła sącząca się z głośników, były powolne, kołyszące numery, ale trochę zabrakło większej ilości gruzu. To już jednak bardziej wynikło ze specyfiki Forest Stage - o ile stojąc blisko sceny brzmienie wysysało powietrze z płuc, tak nieco dalej gubiło się moc i ciężar.
Po szybkiej kolacji udajemy się na Main, by w spokoju sprawdzić co ma nam muzycznie do powiedzenia niemiecka grupa The Intersphere. Przyznaję, iż pomimo faktu, że jest to kapela całkiem doświadczona, to nie miałem wcześniej styczności z jej twórczością. Okazało się, że formacja miesza dwa światy: alternatywny i przebojowy z tym mocnym, połamanym, fragmentami wręcz djentowym. Na porządku dziennym były więc sytuacje, że po jakimś wpadającym w ucho fragmencie dostawaliśmy coś, co budziło skojarzenia z Born of Osiris. Przyjemne zaskoczenie. Zaskoczenia nie było z kolei na grupie Proletaryat. Widziałem nie raz, a przez to i wiedziałem, że ci starsi panowie wiedzą jak dać w zęby. Pod małą sceną nie taki mały tłum, w błocie szybko zrobił się młyn godny Pol'and'Rocka, a z głośników leciały zarówno te bardziej chamskie, punkowe kawałki, jak i takie ocierające się o grunge czy metal. Kapela była w znakomitej formie (konia z rzędem temu kto dałby Olejnikowi 60 lat), a przygotowana setlista... ciekawa. Grupa zagrała mocno przekrojowy set w którym "starocie" przeplatały się z nowszymi kawałkami. Niby poświęcono po drodze parę żelaznych klasyków, no ale ostatecznie chyba jednak nikt nie mógł narzekać.
Po świetnym "Prorok Ilja" ostrzyłem sobie ząbki na stare/nowe muzyczne oblicze Barta Krysiuka. To właśnie Patriarkh był dla mnie głównym punktem programu i muszę stwierdzić, że się nie zawiodłem. To było prawdziwe misterium! Przepięknie wystrojona scena (palące się świece robiły klimat!), muzycy w bogato zdobionych szatach, a do tego pląsająca niczym jakaś południca wokalistka. Mega klimat. Oczywiście żelazną częścią setlisty były kompozycje z tegorocznego krążka. I spora część publiczności wiedziała o co chodzi: dało się słyszeć nawet chóralne krzyki towarzyszące wstępom Proroka - materiał był im doskonale znany. Do tego mieliśmy również i powrót do przeszłości, w tym kontrowersyjnego (ale lubianego przeze mnie) "Hospodi". Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to chyba tylko do ciut za cichych wokali Patriarchy oraz... części fanów którzy w spokojniejszych, klimatycznych fragmentach głośno domagali się "napierdalania". W klubie na headlinerskim występie człowiek z pewnością mocniej zanurzyłby się w ten świat, no ale cóż zrobić? Taki chyba urok festiwali. Ogólnie jednak: świetny koncert do którego z pewnością będę wracał pamięcią.
Headlinerem pierwszego dnia była z kolei grecka legenda ekstremalnego grania: założona w 1990 roku formacja Septicflesh. Co niektórzy troszkę narzekali, że spodziewali się czegoś innego, "większego", ale dla mnie był to strzał w dziesiątkę - w końcu zespołu braci Antoniou jeszcze nie miałem okazji na żywo zobaczyć. Na scenie klimatyczne grafiki w stylu H. R. Gigera i... tyle. Żadnych dodatkowych bajerów - po prostu na scenie zameldowała się czwórka (bo wiadomo: bez Sotirisa) muzyków, by lać na nasze uszy miód symfonicznego death metalu z pewną domieszką gothica. Dinos nakręcony jakby wziął jakieś wspomagacze, Krimh precyzyjny niczym maszyna, Sotiris robił co do niego należało, a Spiros przykuwał wzrok i zachwycał mocarnym wokalem. Do tego soczyste, selektywne brzmienie - nic tylko stać i machać głową! O ile oczywiście lubicie przede wszystkim materiał z tej nowszej (tj. po reaktywacji) historii grupy. Kapela postawiła bowiem głównie na kawałki powstałe po 2008 roku, z "The Vampire of Nazareth", "Pyramid God", czy "Neuromancer" na czele. Ja nie narzekałem. Druga osoba z ekipy też nie - w końcu udało jej się nawet złapać pałeczkę Kerima na pamiątkę.
30.08.2025 - Tides from Nebula, Turbo, The Materia, Caliban
Drugiego dnia przyjeżdżamy o nieco późniejszej godzinie, no bo niestety: pracować też od czasu do czasu trzeba. Przy wejściu czeka nas niemiła niespodzianka w postaci kontroli. Okazało się, że jeden z dziennikarzy wykorzystał zaufanie organizatorów i ci wzięli sobie do serca powiedzenie, że "swojej żonie trzeba ufać, ale trzeba sprawdzać czy jest wierna". Żalu do nich nie mam, ale tego "kolegę" po fachu kopnąłbym w kolano. Na szczęście poszło szybko, gładko, kulturalnie i zaraz meldujemy się w pierwszym rzędzie, by podziwiać Tides from Nebula. Trio promuje obecnie swój najnowszy krążek zatytułowany "Instant Rewards". Nic więc dziwnego, że to właśnie on stanowił podstawę setlisty. A że to płyta bardzo dobra, to o marudzeniu nie mogło być mowy. Do tego dorzucono parę kawałków z poprzednich płyt, w tym mocnego, ciągniętego przez kapitalną elektronikę "Ghost Horses" - ja byłem kupiony. Energia, klimat - nie można się było do niczego przyczepić. Po występie miałem okazję zamienić parę słów z Maćkiem Karbowskim, zobaczyć pocieszną scenę z Przemkiem i Stołkiem (musiałem pożyczyć pisaka i przyświecić latarką), no i oczywiście zebrać podpisy na moim prywatnym egzemplarzu najnowszej płytki. Fajnie.
Następnie udajemy się pod scenę parkową by świętować jubileusz Turbo. Albo inaczej: by świętować mój jubileusz z Turbo - to był w końcu mój dziesiąty koncert tej legendy heavy metalu. Kapelę widziałem wcześniej w styczniu tego roku, tak więc o formę byłem spokojny - to setlista budziła moją ciekawość. Za zespołem logo najnowszej studyjnej propozycji, tak więc usłyszeliśmy przede wszystkim kawałki z albumu "Blizny". I ponownie: bardzo dobry krążek, dlatego też zgrzytania zębami być nie mogło. Dynamiczny "Nowy rozdział", melodyjne "Na dno" i "Zwyczajnie nie", fantastyczny, śpiewany w całości przez Struszczyka "W.W.W.W", no i... najmniej lubiany przeze mnie "Łotr". Byłem w stanie go jednak przegryźć. Tym bardziej, że znalazł się w towarzystwie "Ostatniego wojownika" i "Kawalerii Szatana". Publiczność bawiła się znakomicie, choć oczywiście musiał się znaleźć jakiś pijany menel, który zamiast pląsać w młynie jak Bozia przykazała, to postanowił... wbiegać z impetem w losowych ludzi, wbijając ich boleśnie w barierki. Oczywiście po (żeby nie było: kulturalnym!) zwróceniu uwagi uznał, że on jest wielki i odważny Metal i on będzie się bił, więc ostatecznie trzeba było wskazać go ochronie - bo był tak napruty, że prędzej sam sobie krzywdę by zrobił. Skąd się tacy idioci biorą? Nie wiem - to jakaś tajemnica wszechświata. Koncert Turbo był więc udany, ale towarzyszył mu mały (niezwiązany z samą grupą) zgrzyt.
Żegnani ikonicznymi "Dorosłymi dziećmi" udajemy się w okolice Main Stage, by po raz dziewiąty odhaczyć (The) Materię. Widziałem ją na mniejszej i większej scenie, z gośćmi i bez. W nowszym i starszym składzie, skupiającą się na tym czy innym krążku. Wydawać by się mogło, że kogoś takiego jak ja nie da się już niczym zaskoczyć. Chłopaki mieli jednak pewnego asa w rękawie: Rhythm Rebels ze Szczecina. Początek koncertu jeszcze standardowy, tj. kwartet ze Szczecinka cisnął te swoje połamane, djentowo/core'owe kawałki, ale po krótkiej przerwie na scenie pojawiła się orkiestra marszowa złożona głównie z nastolatków, by wzbogacić jego brzmienie. I muszę przyznać, że żarło to przepięknie! To było niczym wersja na żywo "Kaiowas" Sepultury, ale podniesiona do potęgi n-tej. Ludzi na scenie tyle, że nie wiadomo jak oni się tam wszyscy zmieścili, przemyślana choreografia grupy perkusyjnej - cudo. Na koniec powróciliśmy do klasycznego składu Materii, by odhaczyć kilka ostatnich hitów. Tutaj miała miejsce rozkoszna scena, gdy córeczka gitarzysty usilnie próbowała ściągnąć grającego ojca ze sceny by w końcu mogła iść do domu. Jako że sam mam dwie małe pociechy to w ogóle nie zdziwiło mnie, że ostatecznie się poddał.
Troszkę zmęczeni dwudniową zabawą/pracą czekamy na finałowy występ Materiafest 2025. Powoli szykuję się pod sceną by cyknąć parę fotek na zakończenie imprezy, a tu jakiś młodociany fan tej działającej od 1997 roku formacji wulgarnie czepia się, że zasłaniam mu pustą scenę... Zaśmiałem się, przewróciłem oczami i wróciłem do pracy, cierpliwie czekając na rozpoczęcie show. Po pierwszych dwóch kawałkach bez problemu znalazłem miejsce w pierwszym rzędzie, by już resztę występu przeżywać wśród publiki. Tej bardziej kulturalnej. Czy mi się podobało? Z pewnością nie były to moje klimaty. Nigdy jakoś specjalnie do metalcore'a mnie nie ciągnęło i Caliban tego stanu rzeczy nie zmieni. Z pewnością pochwalić należy utrzymującego świetny kontakt z publiką Andreasa Dörnera - frontman wiedział jak oddziaływać na ludzi. Świetny był także Marc Görtz na gitarze oraz Iain Duncan na basie, który w pewnym momencie pochwalić się mógł również znakomitym głosem. Nie zachwyciły mnie z kolei chórki drugiego gitarzysty - chyba lepiej by za ten element odpowiadał ten najnowszy nabytek. Ogólnie koncert minął szybko i bezboleśnie, nie rzucając mnie jednak na kolana. Było... poprawnie.
Jakie wspomnienia zostaną po trzynastej edycji Materiafest? No właśnie... różne. Niby pogoda nie rozpieszczała, ale na szczęście udało się uniknąć deszczu na samych koncertach. Które zresztą były całkiem w porządku. I tak, może i na poprzednich edycjach miałem bardziej pasujące w moje prywatne gusta składy, no ale hej: czasami warto wyjść z własnej strefy komfortu. Do tego przemiłe spotkania ze starymi znajomymi oraz z samymi muzykami. I tylko zawiodła mnie ta publiczność: frekwencja na kolana nie rzuciła, a do tego niektórzy fani ewidentnie wstali lewą nogą. Mam nadzieję, że w przyszłym roku nie będę musiał na nich narzekać. Bo kolejna wizyta w Szczecinku jest bardziej niż pewna!