 Iron Maiden, Halestorm Letiště Letňany, Praga - 31.05.2025 r.
Obecna trasa zespołu Iron Maiden pod szyldem "Run for Your Lives World Tour 2025-26" ma dosyć proste założenie: zespół skupił się na pierwszych dziewięciu swoich płytach. Od "Iron Maiden" do "Fear of the Dark". Kawał historii i trzeba przyznać, że spore pole do popisu jeśli chodzi o setlistę. No ale znamy ten zespół i ich niechęć do poszukiwań nieoczywistych kawałków, które mogłyby ubarwić koncertowego seta. Mają swój zbiór ogranych kompozycji i w większości z niego korzystają. Fakt - ostatnio jakby doświadczyliśmy małego przełomu w tym procederze, bo na poprzedniej trasie ("The Future Past") usłyszeliśmy nigdy wcześniej niegranego (!) "Alexandra", "Caught Somewhere in Time" wykopane z 1987, czy "Stranger in a Strange Land" z 1999. A podczas "Legacy of the Beast" wygrzebano za to "Flight of Icarus" z 1986 roku. Teraz zapowiedziano brak nowszych numerów, więc furtka do "ogródka archeologa" została nieźle uchylona. A jak finalnie wyszło? No i tutaj jak zwykle zdania są podzielone i sporo zależy od oczekiwań i tego ile razy widziało się już ten zespół na żywo. W skrócie - Maiden nie zagrali żadnego numeru, którego by nie grali po powrocie Dickinsona i Smitha w 1999 roku. Ale setlistę omówimy sobie w dalszej części tej relacji.
Teraz skupmy się na... zmianach. A tutaj mamy w sumie dwie: jedna dosyć "drastyczna", a druga związana z samym widowiskiem. Co do pierwszej: po ponad 4 dekadach koncertowej służby ku chwale Żelaznej Dziewicy Nicko McBrain opuścił swój posterunek za bębnami. Jego koncertowym zastępcą został Simon Dawson, czyli znajomy Steve'a Harrisa z British Lion. Nie da się ukryć, że ta zmiana była spowodowana problemami zdrowotnymi. Przypomnijmy, iż przed startem poprzedniej trasy McBrain doznał rozległego udaru i tak naprawdę od początku uczył się grać na perkusji. Sprawa była tak poważna, że Nicko nie był w stanie na początku używać sztućców, o czym opowiadał Bruce Dickinson. Tutaj naprawdę wielki szacun, że Nicko miał na tyle silnej woli i serducha, że wrócił do formy która pozwoliła mu zagrać te wszystkie koncerty i na swoich warunkach pożegnać się z fanami. Natomiast jeśli chodzi o drugą zmianę, to zespół zrezygnował z tych swoich zmiennych płacht (backdropów) na scenie kosztem wielkiego ekranu. Z jednej strony całkiem nowe możliwości dzięki animowanym grafikom, czy wyświetlaniu animacji, a z drugiej - to był taki charakterystyczny element koncertowego show od Iron Maiden. Trudno po pierwszym razie ocenić czy ta zmiana jest na plus, czy jednak "nostalgia bardzo". Ale to detal małego kalibru.
Mój wyjazd do Pragi zaczął się mega wcześnie rano i dzięki temu na miejscu byliśmy przed południem, co pozwoliło troszkę poszwędać się po mieście. Wpadliśmy do "Eddie's Dive Bar" (nic specjalnego, ale lokalny Trooper akurat dobry), zjedliśmy przyjemny obiad ze znajomymi z Wrocławia (z obowiązkowym czeskim piwkiem) w milutkiej knajpce. Na teren imprezy przybyliśmy na półtorej godziny przed startem supportu. Ludzi sporo, bo finalnie odliczono coś koło 60000 sztuk, więc nielicho. Zorientowaliśmy się wcześniej (na mapce wyświetlanej na telebimie), że płyta jest podzielona na dwa sektory ("A" i "B") i ten bliżej sceny jest oznaczony fioletowym kolorem. Moje doświadczenie koncertowe od razu odpaliło mi lampkę, że pewno pod sceną coś wydzielili i tam będzie limitacja ludzi do wejścia. Przy bramce zauważyłem, że jedna z dziewczyn trzyma w ręku fioletowe opaski, więc dokonałem wytężonej analizy i po połączeniu wszelkich kropek... dobra, bez przesady - to było oczywiste. Fioletowa opaska = sektor "A" pod sceną. Dzięki temu na spokojnie meldujemy się dosyć blisko sceny i oczekujemy na start imprezy. Do supportu (formacja Halestorm) została godzinka. A sam ich występ bez większych emocji. Wyszli, zagrali, gitarzystka/wokalistka Elizabeth "Lzzy" Hale błyszczała, ale za wiele więcej z tego występu nie zapamiętam. Przyjemny do posłuchania rock. I tyle.
Wreszcie, nareszcie kilka chwil po dwudziestej z głośników poleciało długo wyczekiwane "Doctor, Doctor" zespołu UFO (fajne połączenie miałem, bo 16 kwietnia Michael Schenker zagrał to na żywo) i to oznaczało jedno - zaczynamy imprezę! Właściwe intro to "The Ides of March" z kapitalną animacją nawiązującą do najwcześniejszych lat zespołu. Chwilkę później przeciągamy emocje początkiem "Murders in the Rue Morgue" (rozbieg tego numeru to w sumie też intro) i wreszcie muzycy wysypują się na scenę! Się dzieje się! Szybka poprawka "Wrathchild" (ależ mi ten numer siadł!) i przechodzimy do "Killers" (a na scenie melduje się "tytułowy" Eddie). I to jest dla mnie "michałek" tego koncertu, bo to jedyny numer którego nie słyszałem wcześniej. Zarazem i największe "wykopalisko", bo poprzednio grany w 1999 roku. Ale co tam, jedziemy dalej i zapraszamy do tańca wraz z "Phantom of the Opera". Pięknie! Poczułem się jak w 2005 roku na Stadionie Śląskim podczas koncertu w ramach trasy "The Early Days". Wspominek nie ma za dużo, bo Maiden odpala swój pierwszy klasyk w postaci "The Number of the Beast", tym samym niejako kończąc erę Paula Di'Anno (R.I.P.). Szkoda, że nie wykorzystano tego momentu na jakąś delikatne wspomnienie no ale możemy przyjąć, że Eddie na scenie podczas "Killers" to reinkarnacja Paula.
 Kolejna pozycja to "The Clairvoyant" który wrócił do seta po "Maiden England World Tour" z 2013 roku. Bardzo fajny numer i spora radość dla mnie. No i ponownie nie ma za bardzo czasu na rozkminki, bo zespół odpala "tryb World Slavery Tour". Zaczynamy potężnym "Powerslave" (Bruce w masce jak za dawnych lat) z cudowną animacją okładki: motyw zmieniającej się pory dnia dzień/noc wspaniały! Poprawka niezniszczalnym "2 Minutes to Midnight" i na pierwszy deser "Rime of the Ancient Mariner". Łoo Panie, ależ to jest koncertowa petarda. Bez dwóch zdań wspaniały numer, opatrzony dodatkowo animacją która opowiada historię zawartą w tekście. No palce lizać! Fragment instrumentalny to oczywiście ciarrry.... Piękna sprawa! Jak ktoś nie widział Iron Maiden na trasie "Somewhere Back in Time World Tour" to miał tutaj elegancką pigułę, a dla mnie przyjemna dawka przypominająca. Ledwo to człowiek wszystko sobie układa w głowie, a już lecimy z kolejną "pozycją obowiązkową": "Run to the Hills", czyli taki trochę hymn tej trasy. Fajnie pośpiewany przez publikę, a zespół nie daje chwili do odsapnięcia i odpala... "Seventh Son of a Seventh Son". Kolejna petarda! Ten numer to instrumentalny majstersztyk i ponowne wysłuchanie go na żywo to czysta przyjemność!
"The Trooper" to oczywista oczywistość, podobnie jak bardzo lubiany przeze mnie "Hallowed Be Thy Name". Podczas tego kawałka bardzo kreatywnie wykorzystano ekran i nawet dałem się zaskoczyć tym, co wymyślono. Nie będę spojlerował detali, żeby nie zepsuć komuś ewentualnej niespodzianki w Warszawie. Ten numer trochę "nie pasował" w tym miejscu seta, bo po nim zespół odpalił "Iron Maiden" jako zakończenie części zasadniczej koncertu. Od lat był układ "Fear of the Dark"/"IM", no ale tak to sobie chłopaki obmyślili tym razem. Zastanawiałem się jaki Eddie pojawi się w tym numerze i ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie było tradycyjnego "dmuchańca". No wiecie, tej wielkiej dmuchanej kukły za perkusją. Za to z ekranu wyskoczył wielki Eddie 3D, który podejrzliwie spoglądał na wszystkich i najwyraźniej szukał swojej ofiary. Nikogo na szczęście nie wypatrzył, więc... przegryzł jakieś kable. Taka to z niego menda! Część zasadnicza dobiegła końca, a ja jestem pod wrażeniem dynamiki tego koncertu. Większych przerw nie ma, Dickinson tradycyjnie ma dwa sloty na gadanie, ale te przemowy były dosyć krótkie. Na zegarze jakaś 1:45 grania, a tu jeszcze trzy bisy przed nami. Krótka przerwa i cytując "klasyka" motorki robią "pyr, pyr, pyyyrrr!", czyli będziemy latali samolotami. Jeśli ktoś miał jeszcze nadzieję na "Tailgunner", to Sir Winston Churchill szybciutko wyprowadził go z błędu. Odpalamy "Aces High" i tutaj od razu mówię, że to był jedyny zgrzyt na tym koncercie. Nie oszukujmy się, ale Bruce (pomimo świetnej formy) nie jest w stanie udźwignąć tych wokali. W dodatku na bisach. No po prostu nie. Drugi bis to obowiązkowy "Fear of the Dark" jak zwykle wspaniale pociśnięty przez publikę. Animacja w tym numerze to jakiś majstersztyk - mój błędnik momentami szalał i miałem niezłe "o co tutaj chodzi". No i Bruce na tle księżyca w pełni - sztosik! Bisy kończymy "Wasted Years" - no cóż... mega uwielbiam ten numer, ten jego melancholijny wydźwięk gdzieś mega mocno trąca sentymentalną strunę mojej duszy, że tak górnolotnie sobie pojadę. A bardziej przyziemnie - ten tekst ma po prostu w sobie coś, co mnie kiedyś mocno ustawiło do pionu.
 I tym sposobem mój koncert Iron Maiden w ramach "Run For Your Lives World Tour 2025-26" dobiegł końca. Było to dla mnie dwudzieste spotkanie z tym zespołem, na ich dwunastej trasie. Od 1995 roku nie uczestniczyłem tylko w dwóch trasach (1999 i 2006), a ogólnie do Iron Maiden mam mega słabość. Koncertowo wielbię, kolekcjonersko też mam zajawkę, no i po prostu to mój ukochany zespół. Ale też gdzieś w tym wszystkim jest rozsądek i brak fanbojowania co daje mi (chyba) w miarę zdrowe podejście do tego, co ten zespół daje swoim fanom. Na przykład w temacie koncertowych setlist - i teraz możemy się pochylić nad wybranymi do grania na tej trasie numerami. Z jednej strony mamy kilka naprawdę mocnych momentów ("Rime...", "Seventh...", "Killers", "Phantom...", "Powerslave"), a z drugiej zabrakło jakiejś wisienki na torcie. Czegoś niegranego od kilku dekad, czy nawet jakiejś totalnej perełki. Ponadto totalne olanie płyty "No Prayer for the Dying" (serio - tytułowy, "Tailgunner", czy "Bring Your Doughter..." zrobiłby robotę), czy tylko jeden numer z albumu "Fear of the Dark" to trochę słabość tego seta. Podobnie jak jedna kompozycja z "Piece of Mind", czyli "The Trooper" - oczywista oczywistość. Oczywiście rozumiem, że zespół chciał się pochwalić swoimi "hitami" i trochę tych "kotletów" musi być, ale na litość boską - w secie mamy 12 (z 16) numerów, które trafiły na koncertówkę "Flight 666". No i tutaj wracamy do stwierdzenia, że zdania co do seta będą podzielone - ktoś kto Maiden zobaczy na 3-4 trasie będzie zachwycony. Dla "weterana" to dobry set, no ale to Iron Maiden przecież. Skoro te numery lubię i bardzo lubię to przecież nie będę narzekał, że mi je zespół gra na żywo, prawda? Zdecydowanie można było znacznie więcej wycisnąć z tych albumów.
No właśnie - jeśli chodzi o zespół i muzyków, to super było zobaczyć ich w tak dobrej formie. Bruce fajnie rozśpiewany (z wyjątkiem "Aces High"), Adrian jak zwykle szykowny i z tą swoją gracją. Dave (wreszcie bez kabla) dobrze wygląda, sporo uśmiechów i radości podczas grania. Harris jak zwykle, a jedynie Janick odstawiony na boczny tor. Serio, przez cały koncert chyba ze trzy solówki zagrał, a reszta to zwykłe "bycie" na scenie. No i zostało nam omówienie tematu nowego perkusisty. Cóż Simon to inna bajka niż Nicko gdyż gra w zupełnie innym stylu. Bardziej siłowo, bardziej "upraszcza" niektóre partie i momentami brakowało tych smaczków od Nicko. Ale to nie jest jakiś wielki "problem" i pewno po prostu potrzeba czasu, żeby się przyzwyczaić do tego innego stylu. Muzycy, jak napisałem wcześniej, w mega formie i widać sporo frajdy z grania tych numerów. Ekran robi fajną robotę i to jest nowa jakość w Iron Maiden. Fakt, że te płachty były mega klimatyczne i to było też mega. No ale idzie nowe i super było zobaczyć taką "nowszą" koncertową Żelazną Dziewicę. Jedynie czego mi brak... to tego "dmuchańca" i sam nie wierzę, że to napisałem... ale gdzieś tam w serduszku malutka zadra jest, że on się nie pojawia podczas tego cudownego zwolnienia w "Iron Maiden" i dickinsonowego "Scream for me... Scream for me...". No takie tam moje własne "chciejstwo" i sentyment.
 To był bardzo fajny wyjazd i bardzo przyjemny dzień w Pradze. Miłe spotkania (te planowane i nieplanowane), oraz oczywiście super koncert Iron Maiden. Wiadomo, że troszkę "marudzonko" na setlistę jest, ale kurna z drugiej strony jak zespół odpala kolejny numer (nawet tego przysłowiowego kotleta) to i tak mi się gęba cieszy. No cóż poradzić, taka to jest fanowska miłość i spory margines do wybaczania tych drobnych "braków". Z drugiej strony też przecież są fani, którzy widzą ten zespół po raz drugi, czy trzeci na żywo i dla nich te osłuchane przeze mnie klasyki są "wielką sprawą", więc tu też trzeba trochę empatii. A tak po prawdzie zamiast rozkminiać i zastanawiać się czego nie ma wystarczy cieszyć się tym, co jest. I cyk! nagle świat staje się fajniejszy, prawda? A ja tradycyjnie podczas ostatniego bisu (jakże idealnie pasuje tutaj "Wasted Years"!) życzyłem sobie, żeby zobaczyć Iron Maiden na kolejnej trasie. I niech grają nawet same "kotlety"! A co mi tam, niech "stracę". Wiadomo... Up the Irons!
 
|