Pantera - Kraków



Pantera, Power Trip, Child Bite
Tauron Arena, Kraków - 04.02.2025 r.


Niewątpliwe, niewiele jest osób, które na początku swojej ścieżki z muzyką metalową nie zderzyły się z zespołem Pantera. Niemal każdy zna nieśmiertelne hity zespołu takie jak "Walk" czy też "Cowboys from Hell", które niektórzy może nawet próbowali odgrywać na gitarze podczas początków z instrumentem. Moje pokolenie nie mogło nawet pomarzyć o zobaczeniu Pantery w oryginalnym składzie, w końcu Dimebag tragicznie zginął już w 2004 roku, a jego brat Vince zmarł w 2018 w wieku zaledwie 54 lat. Jeszcze za życia Vinnie zdecydowanie mówił "NIE" pomysłom dotyczącym reaktywacji zespołu z Zakkiem Wyldem. Ciekawą koincydencją jest, że 4 lata po śmierci drugiego z braci-założycieli zespołu, Phil Anselmo wraz z Rexem Brownem ogłosił powrót do grania z innymi muzykami pod szyldem, który według Vince'a powinien pozostać nienaruszalną świętością. Już każdy o tym słyszał, ale przypominam ten jakże ważny kontekst, aby być z czytelnikami uczciwym - bo wpłynął on na to, co przeżyłem 4 lutego 2025 w krakowskiej Tauron Arenie podczas drugiego koncertu Pantery w Polsce. Podczas podróży na największą arenę w Polsce mojej głowy nie opuszczały pytania na temat tego, dla kogo w zasadzie jest ten projekt? Czy tylko dla osób wiedzionych nostalgią, dla których muzyka oryginalnej Pantery była ważnym elementem rozwoju muzycznego i młodości? Czy może dla młodzieży, która nie mogąc w inny sposób wcześniej posłuchać na żywo muzyki amerykańskiej legendy, chce przeżyć choćby namiastkę tego doświadczenia? Oczywiście odpowiedzi nie są trywialne ani, jak to często bywa, czarno-białe i jednowymiarowe. Ciągle kołatało mi w głowie pytanie "ale co ze słowami Vince'a", czy naprawdę wszyscy już zapomnieli jaki miał stosunek do grania pod tym szyldem bez jego brata?

W Tauron Arenie miały zagrać trzy amerykańskie zespoły. Poza główną gwiazdą wystąpił supportujący Child Bite oraz Power Trip jako gość specjalny. Ci pierwsi zaserwowali zwięzły, trzydziestominutowy występ wypełniony energicznymi kawałkami łączącymi w sobie noisowe wariacje z punkowymi naleciałościami. Jest to już doświadczona ekipa, która grywała na trasach z większymi zawodnikami, jak Lamb of God czy Voivod. Co było widać szczególnie po performensie wokalisty - Shawna Knighta, który próbował wypełnić swoją obecnością całą wielką scenę, ciągle zmieniając swoją pozycję i starając się interaktować z publiką, która już w tym momencie była całkiem spora. Był to poprawny koncert, choć ciągle miałem poczucie, że jakoś nie potrafię wczuć się w energię płynącą z estrady. Zdecydowanie Child Bite jest zespołem, który mógłby porwać mnie w dużo bardziej kameralnych warunkach klubowych, gdzie bliskość wariującego Shawna oddziaływałaby dużo silniej na ludzi zgromadzonych pod sceną. Po punkowcach z Michigan nastąpiła krótka przerwa na zmianę wystroju sceny, na której punktualnie o 19:50 pojawił się Power Trip, który już od lat nie jest ekipą anonimową. Muzycy zaserwowali ok. czterdziestominutowy set złożony głównie z kompozycji ze swojego drugiego długograja - "Nightmare Logic". No tutaj zawodostwo było czuć i słychać już od samego początku gniotącego otwieracza - "Soul Sacrifice", podczas którego Seth Gilmore zaczął zachęcać publikę do rozkręcenia mosh pitów, zresztą on jak i jego koledzy z zespołu robili to niemal przez cały swój koncert. Nie musieli prosić długo, bo towarzystwo zebrane na płycie było chętne, a tworzeniu się młynów sprzyjały niszczące dźwięki dochodzące ze sceny. Panowie się nie zatrzymywali, zaraz potem zaserwowali kolejny szybki cios w postaci "Executioner's Tax (Swing of the Axe)", po którym myślałem, że z Taurona nie zostanie już nic.

Od pierwszego spojrzenia na tych panów było widać, że doskonale wiedzą co robią, porywając ze sobą tysiące zgromadzone w arenie do szalonego tańca. Power Trip nie wzięli jeńców i zaproponowali genialną mieszankę riffów szybkich i morderczych niczym strzały karabinu maszynowego z momentami, które swoim groovem zmuszały wszystkich zgromadzonych do machania łbami i wymachiwania zaciśniętymi pięściami w geście triumfu i aprobaty dla sztuki, którą serwowali im Amerykanie. Pomimo że thrash metal w naszym kraju nie cieszy się już takim uwielbieniem jak choćby 12-13 lat temu, nie było chyba osoby, której Power Trip nie zachwycił swoim fantastycznym koncertem. Najlepszym tego dowodem niech będą dzikie i żywe reakcje publiki oraz młyny, które kręciły się przez ponad pół godziny niemal bez wytchnienia porywając w swój wir co nieuważniejsze dusze, które nieostrożnie zbliżyły się do cyklonu za bardzo. Po przedostatnim "Waiting Around to Die" panowie zapowiedzieli swój ostatni cios zaplanowany na ten wieczór, ale zanim zaczęli grać zachęcili zebranych na płycie do stworzenia ściany śmierci - takowe powstały dwie i gdyby nie ciemność zobaczylibyśmy zwały kurzu, które musiały wystrzelić przy zwarciu nacierających na siebie z prędkością ludzi, gdy szybki riff z zamykającego występ "Manifest Decimation" zaczął ciąć niczym nóż. Teksańczycy zdecydowanie pozostawili we mnie pewien niedosyt, który chciałbym w dającej się przewidzieć przyszłości wypełnić uczestnicząc w ich koncercie klubowym z pełnym setem.

Pozamiatane, bez problemu można było opuścić Taurona, który jakimś cudem przetrwał thrashową anihilację. Jednak tysiące osób zgromadzonych w arenie i rozgrzanych już do czerwoności czekały na jeszcze jeden zespół mający się pojawić na scenie. Kurtyna zasłaniająca teraz estradę mówiła, że chyba będzie to Pantera, choć ciężko było w to uwierzyć, w końcu Dime'a i Vinnie'go już nie ma z nami na tym świecie. Światła zgasły, na ekranach po bokach scen pojawił się filmik przedstawiający przebitki z dawnych lat, oczywiście nie zabrakło wielu ujęć Abbottów. Podczas materiału filmowego z głośników mogliśmy usłyszeć kawałek znany z "Vulgar Display of Power" - "Regular People (Conceit)". Po tym krótkim intrze na kurtynie rozbłysły światła w kształcie liści, które spokojnie tańczyły po czarnej tkaninie do dźwięków "In Heaven (Lady in the Radiator Song)" z kultowego filmu zmarłego niedawno Davida Lyncha "Głowa do wycierania". Następnie usłyszeliśmy dźwięk gitary i bębnów, kurtyna poszła w górę i rozbrzmiał potężny riff z "A New Level". Oczom publiki ukazała się raczej skromna scenografia złożona z dwóch standów z logo, perkusji na delikatnym podwyższeniu znajdującym się pomiędzy dwiema ścianami kolumn gitarowych. Po prawej stronie sceny w ogromnym rozkroku bujał się z gitarą człowiek z twarzą całkowicie zasłoniętą długimi włosami - Zakk Wylde, którego podczas znacznej części koncertu można było zaobserwować w tej pozie, rzadko pokazującego swoją facjatę. Na perkusji znany wszystkim głównie z Anthrax Charlie Benante. Sekcję rytmiczną dopełnia Rex Brown, który w faktycznej Panterze spędził niemal 20 lat. Pośrodku sceny na wielkim czarnym dywanie stał boso Phil Anselmo próbujący przekonać, że jeszcze potrafi warknąć i bez wstydu wykonywać swoje stare kawałki. Niestety, z formą Anselmo jest różnie. Numery, które wymagały większej agresji i ryknięcia wyższym dźwiękiem można uznać za zaśpiewane słabo. Temu wrażeniu nie pomagał fakt, że Phil oddawał sporo trudniejszych refrenów publice. Było jasnym, że zwyczajnie nie dałby rady ich dobrze zaśpiewać. Podczas całego koncertu sporo sobie upraszczał i starał się odpocząć od śpiewania kiedy tylko mógł. Po otwieraczu Anselmo wspomniał i złożył dedykację Dime'owi i Vinniemu, a następnie zespół przeszedł do wykonania "Mouth of War".

Chciałbym się tu zatrzymać na moment przy wspomnieniu założycieli Pantery. Pamiętając to co mówił Vince, kim trzeba być żeby mówić, że to co obecnie robi pół-Pantera jest dla nich? Niedyplomatycznym językiem powiedziałbym, że to zwyczajne wycieranie sobie mordy nazwiskiem Abbottów, jednak nie chcąc używać takich słów powiem tylko, że Anselmo sprawił, że już na początku zrobiło mi się bardzo niesmacznie. Po odegraniu dwóch klasyków z "Vulgar Diplay of Power" panowie zdecydowali się na absolutną przemoc. Cztery kawałki z mojego ulubionego "Far Beyond Driven" przełożone kipiącym agresją "Suicide Note, Pt. 2" mogły zrobić wrażenie. "Strength Beyond Strength" powaliło swoją szybkością, "Becoming" ze swoim riffem który zawsze sprawia, że mam wrażenie iż dzieje się ze mną to co na okładce "Far Beyond Driven" wypadło bardzo solidnie, poza naprawdę przeciętnym wykonaniem Anselmo. Dzięki "I'm Broken" przypomniałem sobie siebie samego tłukącego ten kawałek w "Guitar Hero: Warriors of Rock" w wieku 14 lat, co było naprawdę przyjemną sentymentalną podróżą. Na koniec tego bloku zabrzmiało "5 Minutes Alone", który swoim ciężarem mógł naprawdę przygnieść, choć muszę przyznać, że tego wieczoru nagłośnienie na Tauron Arenie było jednym z najgorszych jakie dane było doświadczyć w tej hali. Po kilkunastu minutach jazdy bez trzymanki, należało trochę ochłonąć. Zabrzmiał niesamowicie posępny i przygnębiający riff "This Love". Niestety obniżenie tonacji nie pomogło Anselmo, który nie wypadł najlepiej w tym kawałku. Mimo to, był to moment koncertu, który zrobił na mnie największe wrażenie wraz z kolejnym "Floods", z którego solo jest jednym z moich ulubionych w metalu, a może i w ogóle. Trzeba oddać Wylde'owi, że odegrał je bardzo wiernie. W ogóle muszę go pochwalić, bo Zakk raczej mało "zakłajldował", dzięki czemu riffy i solówki Dimebaga mogły wybrzmieć niemal w oryginalnej formie. Podczas "Floods" na dużym ekranie w głębi sceny leciały przebitki z nagraniami braci Abbottów. Co do tego ekranu mam jedno wielkie zastrzeżenie. To nie tylko grzech pół-Pantery, ale wielu innych zespołów. Zamiast wrzucać tam nic nieznaczące animacje, miło by było zobaczyć tam jakieś historyczne przebitki lub po prostu transmisję z innej kamery, niż ta wyświetlana na bocznych monitorach. Przecież każdy wie, że przyszedł na koncert zespołu sygnującego się brandem Pantera, nie trzeba tego ludziom pokazywać przez bite półtorej godziny. Chyba że to próba zakłamania rzeczywistości i przekonania publiczności, że to jest TA Pantera - nie, nie jest.

Po zwolnieniu nadszedł moment na największy hit zespołu w postaci "Walk". Nie jestem fanem tego kawałka, ale widać było, że publika bardzo żywo go podłapała i ochoczo wyręczała Anselmo w śpiewaniu refrenu, na czas którego na scenę dołączali panowie z Child Bite. I bardzo dobrze, bo chórki proponowane przez cały koncert głównie przez Rexa pozostawiały wiele do życzenia. Trochę więcej mocy to nabierało, gdy czasem dołączał do niego Wylde. Medley "Domination" i "Hollow" przeszedł w ostatni kawałek podstawowego seta - nieśmiertelny "Cowboys from Hell", które mi przeminęło bez większego zachwytu. Zespół zszedł ze sceny aby pokazać, że teraz czas na bisy. "Fucking Hostile" sprawiło, że publiczność niemal zaczęła latać - nic dziwnego, bo ten kawałek to absolutny cios, a gorącą atmosferę podgrzewały kolumny ognia, które co jakiś czas wystrzeliwały zza pleców muzyków. Ciężko powiedzieć co skłoniło panów do pozostania niestandardowo długo jak na tą trasę na scenie? Może to doskonałe podjęcie przez publikę? Mianowicie zespół zagrał dotychczas najdłuższy set na obecnej trasie właśnie w Krakowie wydłużając standardowe 13 kawałków o jeszcze jeden - "Yesterday Don't Mean Shit", który w bardzo miły sposób wypełnił brak reprezentanta z ostatniego albumu w dorobku Pantery. Jako zamykacz zadziałało naprawdę dobrze. Po zagraniu tej kompozycji muzycy zeszli ze sceny, tym razem już na dobre.

Zdarza mi się powtarzać, że dobra piosenka, to dobra piosenka i zawsze będzie sprawiała przyjemność (no chyba, że jest totalnie zmasakrowana), niezależnie od tego kto i gdzie ją wykonuje. Z tego powodu na koncercie projektu uparcie nazywającego się Panterą niejednokronie zdarzyło złapać mi się na graniu nieśmiertelnych riffów Dimebaga na powietrznej gitarze, czy po prostu machaniu łbem w rytm wściekłych uderzeń Benante. Nie mogę odmówić temu koncertowi, że były momenty, ale mimo nachalnym próbom przekonania, że jest inaczej - duch Abbottów nie unosił się nad sceną w Tauron Arenie. Była ich muzyka, były ich zdjęcia i wideo mające sprawić wrażenie celebracji dorobku braci, ale nic bardziej mylnego. Przynajmniej według mnie jest to zabieg mający na celu usprawiedliwienie dzikiej monetyzacji marki Pantera przez byłych kolegów Abbottów z zespołu. Uważam, że jest to wobec zmarłych po prostu nieuczciwe i nie ma nic związanego ze świętowaniem ich spuścizny. Mając to przez cały czas w głowie, nie mogłem zwyczajnie cieszyć się w pełni koncertem, który przynajmniej instrumentalnie był dobrym wykonaniem kawałków zespołu Pantera, który zakończył działanie na początku XXI wieku. Anselmo pozostawiał wiele do życzenia. I nie chodzi tu jedynie o formę wokalną, ale zwyczajne gadanie głupot w postaci wspominania koncertów Pantery w Polsce (których przecież nigdy nie było) w kontekście chwalenia polskiej publiki, która dopisała i frekwencyjnie, i jeśli chodzi o reakcje na wydarzenia na scenie. Dodatkowo miałem zwyczajnie wrażenie, że nie chce na tej scenie być, ale jakoś trzeba zdobyć środki na zapłacenie rachunków domowych. Zespół na pewno dostał dowód na to, że ma silny mandat od tysięcy fanów znad Wisły na kontynuowanie podróży w tym układzie.

Zastanawiałem się, że przy tych cenach i całym kontekście wokół tego projektu, przecież tak ogromna hala nie może się dobrze sprzedać. Nie doceniłem speców marketingowych z Live Nation, którzy wspierali sprzedaż tańszymi biletami w ostatnich dniach przed koncertem i wypełnili arenę naprawdę solidnie. Nie rzucały się w oczy większe wyspy pustych krzeseł czy też ogromne puste przestrzenie wśród fanów na płycie. Fani mieli prawo wyjść z Taurona zadowoleni, bo chcąc nie chcąc, nie są w stanie usłyszeć obecnie nic bardziej zbliżonego do oryginalnej Pantery. Szkoda, że wbrew woli Vinniego, będącego niegdyś sercem kapeli, wybijającym jej rytm wraz ze swoim bratem, którego pamięci nie chciał szargać odtwarzając zespół w składzie bez Dime'a. O ile lepiej wyglądałby projekt tribute bandu Pantery, ale takie rozwiązanie pozbawiłoby możliwości aż takiego wyciskania dolarów z tej marki. Mimo momentów nie mogłem wyzbyć się wrażenia, że to co dzieje się na scenie to wydmuszka i że (jeśli już mamy nazywać tak ten zespół) Pantera jest już tak naprawdę kociakiem bez pazurów, który woli bosymi łapami przespacerować się po miękkim dywanie z logo i nie próbuje już zadrapać czy ukąsić, tylko niskim kosztem być pogłaskanym i obrzuconym workiem forsy.



Autor: Blackcocker

Data dodania: 08.02.2025 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!