Tangerine Dream Filharmonia, Szczecin - 07.12.2024 r.
Na koncert zespołu Tangerine Dream mocno ostrzyłem sobie ząbki nawet pomimo tego, że teoretycznie leży on daleko od kręgu naszych muzycznych zainteresowań. To w końcu legenda, ale jednak bardziej kosmicznych, elektronicznych dźwięków. Co prawda zaczynała w 1967 roku od gitarowej psychodelii, jednak jej lider - Edgar Froese - szybko pokochał nowinki techniczne w postaci chociażby sekwencerów. Poszedł w tym kierunku i reszta jest już historią. Ponad 100 wydawnictw, liczne ścieżki dźwiękowe (w tym m.in. "Legenda" Ridley'a Scotta, "Cena strachu" Williama Friedkina, "Złodziej" Michaela Manna, czy też... "GTA 5" od Rockstar Games), występy, o których mówiło się na całym świecie. Po śmierci Edgara rolę dyrektora muzycznego przejął Thorsten Quaeschning, który postanowił wrócić do korzeni - pozbywając się new-age'owych elementów, dominujących w tych ostatnich latach z Froesem. W Polsce postanowił on złożyć hołd tej stricte elektronicznej twórczości Tangerine Dream trasą "From Virgin to Quantum Years".
Dzięki Kuźni Bydgoszcz oraz Art-Muza niemiecka legenda pojawiła się w grudniu w czterech polskich miastach. Mi organizatorzy trasy sprezentowali wejściówkę na wyprzedany występ w przepięknej Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie. Po dotarciu na miejsce i wpadnięciu na Susła (ex-J.D. Overdrive, Las Trumien) w holu, szybko melduję się w głównej sali, by przy dźwiękach sztormu oczekiwać na start show. Krótko po godz. 20 na scenie pojawiają się Thorsten, Hoshiko Yamane oraz Paul Frick by udowodnić, że najnowsze wcielenie Tangerine Dream to nie pusta wydmuszka odcinająca kupony od dawnej sławy. To ciągle żywy, potrafiący zaskoczyć słuchacza muzyczny organizm. Bazujący na brzmieniu wypracowanym w latach 70. i 80., ale jednocześnie nie bojący się zabaw z tym niejednokrotnie owianym kultem materiałem źródłowym. Bo to nie są numery odgrywane 1:1 - to znane kawałki, ale podane w innej formie. Niekiedy bardziej rozbudowane, z dodanymi np. partiami skrzypiec Hoshiko, innym razem skondensowane, zintensyfikowane jak chociażby legendarna "Phaedra". Niby klimat ten sam, niby te same melodie, ale mamy jednocześnie tyle nowych elementów, że człowiek siedzi i słucha, odkrywając to wszystko jakby za pierwszym razem.
A człowiek siedzi bo raz, że Filharmonia, a dwa: Tangerine Dream nie gra muzyki elektronicznej do potańczenia. Jasne, kończący podstawowy set "No Happy Endings" z "Grand Theft Auto 5" to przebojowy, dyskotekowy wręcz numer, ale pozostałe kompozycje to już dźwięki bardziej kosmiczne, hipnotyzujące, nierzadko progresywne w swej naturze. Trio przygotowało ciekawą setlistę, różniącą się pomiędzy poszczególnymi przystankami trasy. W jej ramach poznawaliśmy zarówno nowsze propozycje, jak np. "You're Always on Time", "Raum" czy "Portico", ale też i cofaliśmy się daleko w przeszłość. I to nie tylko do takich krążków jak (a jakże!) "Poland", "White Eagle" oraz "Phaedra", ale i również do kultowych ścieżek dźwiękowych. Ozdobą występu było bowiem długie, wciągające podejście do motywu z "Ryzykownego interesu". I choć brakło mi np. "Sorcerer" lub "Dolphin Dance", to jednocześnie nie mogłem narzekać na nudę. Te dźwięki wciągały bez reszty, a oprawa show w postaci ledowych słupów oraz fenomenalnych, przepięknie zgranych z muzyką wizualizacji dodatkowo oddziaływała na zmysły. Fascynująca była również obserwacja samych muzyków: ich gry, komunikacji, szykowania się do zloopowania jakiegoś fragmentu, czy po prostu dających się ponieść energii.
Już podstawowy, trwający około 110 minut set w pełni mnie usatysfakcjonował, a tu przecież jeszcze dostaliśmy bis. I to jaki! Już w wywiadzie z nami Thorsten zapowiadał, że polskie koncerty "From Virgin to Quantum Years" kończyć się będą improwizowaną sesją. I powiem szczerze: nie wiedziałem czego się po czymś takim spodziewać. Muzyka elektroniczna tworzona całkowicie "w locie"? W głowie pojawiły mi się rozciągnięte, drone'owe dźwięki. I tak, początek rzeczywiście był spokojny - zupełnie jakby muzycy badali grunt. Szybko jednak zaczęli się rozpędzać: zmiany tempa, wpadające w ucho melodie - aż trudno było uwierzyć, że nic z tego nie zostało wcześniej przygotowane. To nie był naprędce tworzony chaos: dało się zauważyć jak muzycy komunikowali się ze sobą, słychać było, gdy wpadli na pomysł warty dalszego eksplorowania. Szczególnie podobał mi się fragment, w którym Hoshiko wsłuchana w rytm zaczęła wygrywać jeden, krótki dźwięk - zgrany z resztą instrumentów brzmiał niemal jak loop. Fascynująca była obserwacja tego procesu twórczego, choć już samo jego zakończenie (mimo wyraźnego sygnalizowania przez Thorstena) wyszło troszkę nierówne. No ale to właśnie uroki muzy na żywo: nie zawsze wszystko wychodzi na 100%. I chwała za to.
Całe "Sessions" trwało niemal 25 minut i było cudownym zwieńczeniem fantastycznego wieczoru. Zespół regularnie wydaje niektóre improwizacje w formie specjalnych wydawnictw i mam nadzieję, że i to ze szczecińskiej Filharmonii doczeka się swojego miejsca w oficjalnej dyskografii. Szkoda byłoby odłożyć taki kawał muzy do szuflady. No ale też i trzeba powiedzieć jasno i wyraźnie, że ogólnie cały koncert był niemal bezbłędny. Oczywiście zabrakło mi paru kawałków w setliście, no ale z tak pokaźną dyskografią nie da się zadowolić każdego w 100%. Dlatego też wiem od organizatorów, że najwięksi maniacy obskoczyli... wszystkie przystanki trasy - co bardzo szanuję. Trio zasłużenie zebrało głośną, długą owację i po wspólnej "samojebce" pożegnało się z polską publicznością. Mi nie pozostało nic innego jak wsiąść do auta i ruszyć w rodzinne strony - a czekało mnie nieco ponad dwie godziny ciągłej jazdy. Wycieczki do Szczecina żałować jednak nie mogę. Widziałem na żywo Kraftwerk, teraz do listy dodać mogę pionierów z Tangerine Dream. Co dalej?