Bruce Dickinson - Berlin



Bruce Dickinson, Dominum
Huxley's Neue Welt, Berlin - 16.06.2024 r.


27 lat (!) czekałem, żeby ponownie zobaczyć solowy występ Bruce'a Dickinsona. Pamiętny koncert w ramach Metal Hammer Festival to było dla mnie mega przeżycie. Megadeth w składzie z Nickiem Menzą (RIP) plus Marty Friedman - sztos. Do tego Kreator, Acid Drinkers i Moonlight. No i oczywiście Dickinson z Adrianem Smithem (obaj wtedy byli poza Iron Maiden oczywiście) i Roy Z. Dwa lata wcześniej byłem na koncercie Iron Maiden w Warszawie i wtedy marzeniem było usłyszeć jakiś numer tego zespołu zaśpiewany przez Bruce'a. Wpadły wtedy trzy i to było coś niebywałego dla mnie. Dickinson był po wydaniu płyty "Accident of Birth" i tym samym zgłaszał gotowość do powrotu, który niebawem się wydarzył. No ale to nie miejsce i temat na te historyczne wykopki. Przeskakujemy do 2024 roku i obecnych czasów.

Do Berlina wyruszamy dosyć wcześnie, bo plan jest taki, żeby obejrzeć naszą reprezentację, która w tym dniu rozpoczęła swoje występy na Euro 2024. Po meczyku w strefie kibica jest czas na mały posiłek i wracamy do klubu. W środku melduję się na jakiś kwadrans przed supportem i bez problemu znajduję miejsce w drugim rzędzie. Przede mną na barierce dwie seniorki w wieku 60+ w obowiązkowych katanach z naszywkami. Bardzo stylowo to wyglądało! Klub bardzo obszerny, co ciekawe zlokalizowany w jakimś starym budynku i do sali koncertowej trzeba było wejść po schodach na pierwsze piętro. Tam już wielkie pomieszczenie z balkonem na końcu i mini trybunkami z boku. Dosyć wysoki lokal, jedynie problem z klimatyzacją, a raczej jej brakiem. Upał był nieznośny w środku. Scena spora, dźwięk bardzo dobry i tutaj wszystko się zgadzało. Moje przedkoncertowe rozkminki przerywa gasnące światło i intro puszczone z taśmy. No tak, mamy support w postaci zespołu Dominum. Szczerze - bardzo słabe to było. To jakaś początkująca kapele z Niemiec. Grają mieszankę heavy/power metalu z hard rockiem, muzycy poprzebierani za jakieś zombiaki/stwory i bardzo przeciętna muzyka. Zagrali 30 minut i jedynym w miarę spoko momentem był cover Scorpions "Rock You Like a Hurricane". Reszta do zapomnienia.

Oczekiwanie na Gwiazdę zeszło mi na wspominkach i innych takich przyjemnościach. Wreszcie grana muzyka się urywa i zaczynamy! Na początek opowiedziana z taśmy pogadanka "Invaders", podczas której na scenie pojawiają się muzycy. Szybko przechodzimy do "Toltec 7 Arrival" (też z taśmy) i zespół odpala na początek "Accident of Birth"! Ależ to ma moc i energię... A po chwili na scenę wpada Dickinson i impreza zaczyna się na całego! Powiem Wam, że w niemałym byłem szoku, bo przez bite półtorej godziny i zespół i wokalista cisnęli swoją robotę na pełnej energii i 100% zaangażowania. Nie było momentów przestoju i zagrania jakiegoś kawałka na pół gwizdka. Bruce jakby ze 27 lat młodszy brykał po całej scenie i nie oszczędzał się nie trochę. I to pomimo tego, że zdrowiem nie było tip-top. Co chwilę na tyle sceny korzystał z chusteczek, a całkiem niedawno odwołał jeden z koncertów na trasie z powodu choroby. No i gość ma swoje słuszne latka. A tu taka energia i radość z grania. No właśnie - to co najważniejsze. Widać było, że ta radocha jest przepotężna i nakręcająca. Mocno wyluzowany Bruce ze swoją muzyką na scenie. Brak przebieranek i schematów znanych z Iron Maiden zdecydowanie dodało mu skrzydeł. Do tego bardzo fajny i mocno zgrany zespół, który też angażował się w ten występ. Kapitalnie to wyglądało na dystansie całego koncertu. Wiadomo, że wokalista był głównym kierownikiem tego całego zamieszania, ale muzycy swoje też dokładali. Sporo ruchu na scenie, zachęcanie publiczności od jeszcze większej zabawy - no wszystko tutaj się zgadzało. Jeśli chodzi o zagrane numery, to przed koncertem niezbyt śledziłem grane sety, a swoich faworytów do usłyszenia oczywiście miałem. Najbardziej lubię płyty "Accident of Birth" i "The Chemical Wedding" - każdy numer z tej płyty to było dla mnie małe święto. Oczywiście w marcu wyszła najnowsza płyta "The Mandrake Project" i tu też trzeba było się liczyć z tym, że coś zostanie zagrane.

Po kapitalnym otarciu w postaci "Accident of Birth" szybka poprawka "Abduction" z albumu "Tyranny of Souls" - no sztos początek. Dwie takie kosy na start zrobiły całkiem piorunujące wrażenie. Później "Laughing in the Hiding Bush", za którym specjalnie nie przepadam, ale pozwolił pozbierać się po wcześniejszych strzałach. No i czas na utwór z nowej płyty, czyli "Afterglow of Ragnarok" - na albumie mi siadł i na żywo bez problemu się obronił. Przed kolejnym punktem Bruce chwilkę się rozgadał i zapowiedział, że teraz czas na numer, który powinniśmy pamiętać. Okej, to coś starszego pewno, ciekawe co to może... bum! Odpalamy "Chemical Wedding"! Jeden z moich ukochanych numerów i oczywiście "pewniak" do usłyszenia go na żywo. Sama kompozycja i jej wykonanie - SZTOS! Bruce w mega formie, choć lekko się potknął, co wyszło na nagraniu - ale kto by się tym przejmował? Z wielkim uznaniem słuchałem jak on śpiewa i jak lekko mu to przychodzi. Szacun! Kolejna kompozycja to ponownie nowa płyta i tym razem wybór padł na "Resurrection Men" i przyznaję bez bicia - ten numer mi nie siedzi. No i nic z tym nie zrobię, więc lecimy dalej i tutaj mamy od razu "Rain on the Graves" i tym samym zamykamy temat płyty "The Mandrake Project". Tak, tylko trzy numery z niej poszły. A kolejnym jest... cover "Frankenstein" z dorobku The Edgar Winter Group. Szczerze - to dziwny wybór, bo wolałbym cokolwiek z solowego Dickinsona, no ale co pan zrobisz? To był taki moment, że trochę mi dynamika siadła, ale dalej już tylko same przyjemności i przysmaki.

A zaczynamy od pięknie zaśpiewanego "The Alchemist" i jeszcze wspanialszego "Book of Thel". Przy tym drugim ciary non-stop... Ależ to jest piękny numer i na żywo zrobił mega robotę. Cudownie było go usłyszeć. Przed kolejnym kawałkiem Bruce ponownie się rozgadał (ogólnie był mocno gadający) i na tle grającego sobie zespołu przedstawił po kolei swoich muzyków. Po chwili płynnie przeszliśmy do "The Tower", ale tu niespodzianka, bo po pierwszym refrenie i krótkiej solówce z marszu dostaliśmy "Road to Hell". Łoo Panie... co tu się odwaliło. W publikę jakby sam diabeł wstąpił i refreny tylko w uszach huczały. Piękna sprawa! Minęła równo godzina koncertu, a tu zespół żegna się z nami i opuszcza scenę. Dziwaczna zagrywka na tak wczesnym (mimo wszystko) etapie tej sztuki. Długo to nie trwało i wracamy do grania kolejnych szlagierów. Na scenie pojawia się gitara akustyczna, więc coś spokojniejszego jest przygotowane. No i dostaliśmy "Navigate the Seas of the Sun". Pięknie zagrany i równie pięknie zaśpiewany. Super to siadło. Kolejna pozycja to dla mnie najsłabszy moment tego koncertu. "Faith" nie zrobił na mnie jakiegokolwiek wrażenia. Po prostu "nie rozumiem" płyty "Skunkworks" i tyle.

Akustyczna gitara powraca i ja już wiem, co to będzie. Nie ma przecież opcji, że Bruce odpuści swój hit w postaci "Tears of the Dragon". Prawda? PRAWDA? No jasne, jedziemy z tym numerem przepięknie i refreny brzmią potężnie. Ależ to jest petarda. Po zakończeniu tego kawałka Bruce rozgadał się na dobre i zapowiedział, że to będzie ostatni już numer. Opowiedział, że napisał go wiele lat temu i niestety jak wspomniał - nie jest zadowolony z tego, że jego tekst okazał się tak proroczy. Ciężko było skojarzyć, o którym numerze mówi, więc sam zacytował fragment: "The fascist from the east is coming. Mothers, hide your sons" dodając wymownie "wiecie, o czym mówię, prawda?". No tak, zakończymy ten koncert numerem "Darkside of Aquarius"! A co się zadziało chwilę później? Istne szaleństwo i rozpierducha na maksa. Publika rozkręcona po poprzednim numerze tutaj jeszcze bardziej dołożyła do pieca. Ależ piękna chemia się wytworzyła między muzykami i publiką. W drugiej części basistka Tanya O'Callaghan dośpiewując chórki ("ooo... ooo...") miała oczy jak pięciozłotówki, bo totalnie nie mogła się przebić ze swoim głosem. Oczywiście przyjęła to wszystko z wielkim uśmiechem na buzi. Publika takiej korby dostała w tej szybszej części, że od podskakiwania podłoga w klubie zaczęła się delikatnie uginać. Szok! Powiem tak - lepiej tego koncertu nie dało się zakończyć!

To był wspaniały koncert, bez dwóch zdań. To nie tylko moje zdanie, ale i znajomych z którymi byliśmy, a także tych spotkanych na miejscu. Bruce w genialnej formie wokalnej i fizycznej. Szalał po scenie niczym młodzieniaszek. Zespół muzyków po prostu świetny. Sporo mieli zabawy i interakcji z publiką. Definitywnie to nie była ekipa wynajęta do odwalenia roboty. Sami doskonale się bawili tym granie m i mieli sporo frajdy. Setlista dla mnie bomba, bo "dostałem to com chciał". Było "Accident", było "Road...", było "Book...", było "Chemical...", było "Tears...", był genialny "Darkside..." i kilka innych smaczków. Definitywnie był to koncert, który zapamiętam do końca swojego życia. Tak jak pamiętam emocje z tego w 1997 roku!

Chemical Wedding:




Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 28.06.2024 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!