Vltima Ratio Fest Paradise Lost, Primordial, Harakiri for the Sky, Omnium Gatherum Klub A2, Wrocław - 10.10.2023 r.
Impreza pod szyldem Vltima Ratio Fest po raz drugi zagościła we Wrocławiu. Rok temu zagrały zespoły Moonspell, Insomnium, Borknagar, Wolfheart i Hinayana. A w tym postawiono na Paradise Lost, Primordial, Harakiri for the Sky i Omnium Gatherum. We wrocławskim klubie A2 zameldowałem się na jakieś 20 minut przed początkiem imprezy i na szczęście udało mi się "zalogować" przy barierce. Godzina dosyć wczesna jak na metalowe koncerty, do tego wtorek, więc wiadomo, że sporo ludzi leci do klubu prosto z pracy. Podobnie było u mnie, no ale udało się zająć "moje ulubione miejsce" i pozostałem tam do końca koncertów.
Punktualnie o godzinie 18:20 na scenę wyszedł zespół Omnium Gatherum i impreza rozpoczęła się na dobre. Chłopaków już kiedyś widziałem i wiedziałem czego się spodziewać. Melodyjny death metal, rozbudowane kompozycje i zaangażowany wokalista. I dokładnie tak było. Od pierwszych dźwięków do ostatniej nutki. Wokalista Jukka Pelkonen od początku rozkręcał lekko senną jeszcze publikę i zaangażowania trudno mu odmówić. Zresztą ludzie pod sceną szybko to kupili i zespół miał bardzo fajne przyjęcie. Omnium Gatherum promuje swój ostatni album "Origin", z którego zagrali trzy kompozycje (na dziewięć w sumie): "Paragon", "Reckoning" i "Solemn". Był też nowy numer ("Slasher") z EP'ki o takim samym tytule wydanej w czerwcu tego roku. A pozostałe przekrojowo z wcześniejszych wydawnictw. Nie jestem fanem tego zespołu i ten nasz drugi kontakt niewiele w tym temacie zmieni. Muzyka tego zespołu jest poprawna, przyzwoita i nawet ma "momenty". Jednak jakoś nie wzbudza we mnie większych emocji. Jest ok i tyle. Nóżką czasami potupię sobie, główką czasami polata góra-dół, ale zachwytów brak. No co pan zrobisz, jak nic nie zrobisz? Ten koncert też tak oceniam. Było ok i tylko okej.
Drugim aktem było Harakiri for the Sky. Formacja istnieje od 2011 roku, a ja wcześniej nie miałem z nią styczności. Fakt, że post-black metalu to ja zbytnio nie słucham i to nie jest mój krąg zainteresowania. Ale właśnie po to są występy suportów, żeby sobie sprawdzić i doświadczyć czegoś nieznanego. Od razu powiem, że muzycznie HFTS nie trafiło w mój gust i nie zapałałem wielkim uczuciem do tego grania. Muzycznie oczywiście były momenty i interesujące chwile. Jednak gdy tylko "wchodził" wokal, to cały czar pryskał. Nie powiem złego słowa o wokaliście, bo J.J. to kawał energii i mnóstwo zaangażowania na scenie. Facet mocno przeżywa sceniczny występ i daje z siebie 100%. Angażuje się do tego stopnia, że potrafi paść na glebę i z pozycji horyzontalnej kończyć numer. No i na sam finał zeskoczył do fosy przed sceną i tam kończył cały koncert. Jednak jego wrzaski w połączeniu z muzyką nie trafiają do mnie. Po prostu taka forma ekspresji i muzycznej wizji zupełnie do mnie nie trafia. Wiele osób pod sceną dobrze się bawiło, więc fani na pewno byli zadowoleni.
Kolejnym zespołem, który zaprezentował się na deskach sceny był Primordial. Irlandczyków widziałem kilka lat wcześniej (również we Wrocławiu) i tamten koncert jakiegoś większego wrażenia na mnie nie zrobił. Teraz czekałem na spokojnie i zastanawiałem się czy tym razem coś pomiędzy nami zaiskrzy. Ascetyczna scena, z ledwo widoczną płachtą z tyłu i muzycy na scenie rozpoczynający od "As Rome Burns". Na scenie pełny ogień, a w głównej roli oczywiście wokalista Alan. Gość na scenie to istny wulkan energii. Z wielką przyjemnością obserwowałem jego sceniczne zachowanie. Jedyny problem, to trochę zbyt wysoki poziom dźwięku pod barierką (i to pomimo zatyczek). Na szczęście szybko z tym się uporano i od drugiego numeru już było w porządku. Tym drugim kawałkiem był "How It Ends" z najnowszej płyty o takim samym tytule. Dosyć spokojny (jak na Primordial) numer i taki zostający w głowie. Ale to nie jest esencja tego zespołu, bo jeśli po nim jest odpalony "To Hell or the Hangman" to różnica poziomów jest mocno widoczna. Dla mnie to był najlepszy numer z tego występu. Świetny też był zamykający występ "Empire Falls". Podobnie jak i "Lain With the Wolf" i "The Coffin Ships". Długaśne kompozycje, ale nudy nie ma ani przez chwilę. Za to mamy moc i pełno energii. Alan z obowiązkowym sznurem na szyi dwoi się i troi na całej scenie. Reszta muzyków równie zaangażowana i to lubię podczas koncertów. Musze przyznać, iż tym razem Primordial pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie i szczerze mówiąc chętnie zobaczę ich ponownie na żywo.
Wreszcie przyszedł czas na występ gwiazdy wieczoru. Paradise Lost w naszym kraju grają bardzo regularnie i od dawna. Znałem setlistę przed koncertem i przyznam, że nie była specjalnie skrojona pod moje gusta. No ale z drugiej strony kilka kompozycji które lubię do niej wpadły, więc tylko troszkę marudziłem. Wystartowaliśmy z małym poślizgiem, bo kilkanaście minut po czasie. Niby wszystko było już gotowe do koncertu, a technicy coś zaczęli grzebać przy laptopach. No i jakoś to tak się przeciągało i złapaliśmy mały poślizg. Wreszcie wszystko udało się ogarnąć i poszło świetlne info do akustyka, że intro można odpalić. Klimatyczne światła na scenie i zaczynamy od "Enchantment" i to lubię! Mega numer i aż szkoda, że wjechał jako pierwszy. No ale przyjemności sprawił mi mnóstwo. Poprawka "Forsaken" z płyty "Obsidian" i ten początek jest całkiem fajny. Tym bardziej, że jedziemy dalej z "Faith Divides Us - Death Unites Us", który przyjemnie mi wszedł. No cóż... może jednak niepotrzebne było to moje marudzonko na setlistę? Z zainteresowaniem czekam na kolejny numer, którym jest "Requiem". Podczas niego dochodzi do niezłej draki. Tuż przed solówką wysiada caluteńkie nagłośnienie. Nie słychać basu, gitar, ani wokalisty. Perkusji również nie słyszymy w głośnikach. Zespól dzielnie kończy numer "na głucho", a po nim techniczni szybciutko biorą się do roboty.
Chwilkę to trwa, ale wreszcie nagłośnienie wraca do normy i to już koniec problemów podczas tego występu. Muzycy niezrażeni serwują "One Second". Dla mnie moment nudy, ale sporo ludzi nieźle się bawi podczas tej kompozycji. Ja mam swoją chwilę podczas "Hallowed Land"... no cóż - dla każdego coś dobrego. Kolejny "The Enemy" nie robi na mnie większego wrażenia, ale też nie wadzi. Wreszcie przechodzimy do finałowej trójki podstawowej części seta: "As I Die", "No Hope in Sight" i "Embers Fire". Pierwszy to staroć nad starocie, bo z płyty "Shades of God" wydanej w 1992 roku. Pamiętam jak w MTV śmigał klip do tej kompozycji. Stare dobre czasy. Drugi to nowsza historia, ale i moc podobna. Konkretna luta z płyty "The Plague Within", na której Paradise Lost dołożyli ciężarów. No i "Embers Fire" z albumu "Icon", który niebawem poznamy w nowej odsłonie. Przypomnijmy, że zespół z okazji 30 rocznicy premiery tej płyty postanowił ją nagrać ponownie. Premiera "Icon 30" ustalona została na 1 grudnia tego roku. I to był koniec podstawowego seta. Zespół znika ze sceny i chwilkę czekamy na jego powrót. Bisy już obserwuję na spokojnie, bo "Say Just Words" i "Ghosts" wielkich rumieńców na mojej buzi nie wywołują.
Muzycy kończą swoją robotę, a gitarzysta Aaron zeskakuje do fosy żeby przekazać swoją kostkę małoletniemu chłopakowi, który bawił się z rodzicami przy barierce. W fosie jeszcze są osoby na wózkach inwalidzkich i oni mają swoją chwilę z idolem: przybite piątki, autografy to na pewno kapitalna sprawa. Super zachowanie i brawa za wrażliwość dla gitarzysty Paradise Lost. Pozostali muzycy kłaniają się na scenie, kilka gadżetów ląduje w publice i to już wszystko. Mój ósmy raz z Paradise Lost dobiegł końca. Nie był to ten najbardziej pamiętny, ale jeśli chodzi o ten zespół to zawsze coś fajnego dla siebie znajdę. Do tego bardzo dobry występ Primordial, więc zadowolony jestem jak najbardziej. No i przyzwoity koncert Omnium Gatherum i spotkanie z Harakiri for the Sky. Przed koncertem miałem umiarkowane nastawienie co do niego, ale po imprezie zadowolenie jest na wyższym poziomie. A to oznacza, że to był w miarę dobrze spędzony czas w klubie A2.