Wacken Open Air 2023



Wacken Open Air 2023
Wacken - 02.08-05.08.2018 r.


Przygotowania do wyjazdu na Wacken Open Air 2023 odbyły się według sprawdzonej rutyny. Sprawdzenie i uzupełnienie ekwipunku, dzień wcześniej ogarnięte zakupy spożywcze i na spokojnie można z samego rana śmigać w kierunku Niemiec. Festiwal rozpoczynał się w środę, ale my wyruszyliśmy dzień wcześniej. Fajnie mieć ten jeden dzień luzu i totalnego relaksu przed koncertowymi szaleństwami. Sprawdza nam się to fajnie, więc się tego trzymamy. Na trasie spokój i sielanka, więc kilometry szybciutko spadały, humory dopisywały, ale nie do końca. Z tyłu głowy cały czas była czerwona lampka i lekki niepokój "co też tam na miejscu zastaniemy". No tak, od kilku dni organizatorzy imprezy informowali i ostrzegali o "heavy rain". Jest to nam doskonale znany temat (2015 pamiętamy!) i przyjemność z takiego festiwalu w deszczu i błocie spada drastycznie. Wiadomo, że człowiek nie ma na pogodę wpływu, więc nie ma co sobie dokładać nerwów. Prognozy też nie były optymistyczne, bo ciągły deszcz był przewidziany na kolejne 3 dni, więc zapowiadało się mega słabo. No ale "co pan zrobisz? Nic nie zrobisz...". Jedziemy i tyle. Marudzenie nikomu nic dobrego nie przyniesie.

O dziwo - na miejscu okazało się, że jest w miarę słonecznie i jedynie kałuże i namoknięte trawniki świadczą o tym co się działo. Znając specyfikę tego regionu (deszcze niespokojne) szybko uwijamy się z odbiorem akredytacji i pędzimy na pole prasowe. Tutaj trawka i rozjeżdżone ścieżki pomiędzy miejscami wyznaczonymi do rozbijania obozowiska. Szybki rekonesans, wybór miejsca i podjeżdżamy samochodem nie grzęznąć w błocie. Teraz szybka akcja z namiotami, żeby wykorzystać słoneczną pogodę... no bez przesady. Sporo błękitnego nieba widzimy, więc paniki nie ma. Można na spokojnie piwo wypić. Po zupełnym rozbiciu się na polu, odetchnięciu i posiłku zaczynamy odbierać informacje, że organizatorzy mają wielki problem z wpuszczaniem samochodów na pola namiotowe. Kilka dni przed imprezą sporo tego deszcze spadło (informowano o 40 litrach na metr kwadratowy!), więc sporo tej wody jest. Problemem jest to, że samochody grzęzną w tym błocie i trzeba je wyciągać traktorami. Co trwa oczywiście sporo czasu, kolejne samochody czekają do wjazdu i jeden za drugim w tym błocie lądują. To powoduje mega wielkie korki w całej miejscowości i drogi stają się totalnie nieprzejezdne. A trzeba sobie uświadomić, że Wacken to miejscowość w której mieszka na co dzień jakieś 2000 ludzi. Położona pośrodku niczego. Same pola i pastwiska wokół. A w środku urocze domki i wąskie uliczki. I to właśnie w tym roku się zemściło - brak infrastruktury. Totalne zakorkowanie tego wszystkiego nie pozwoliłoby na ogarnięcie tematów produkcyjnych tej wielkiej imprezy. Do tego nie chcę nawet myśleć, co by się działo w momencie gdyby na przykład służby medyczne musiałyby gdzieś się dostać. I organizatorzy w pewnym momencie podjęli dramatyczną decyzję, że więcej samochodów nie może przyjechać do Wacken. Wstrzymano ludzi jadących na festiwal i finalnie skończyło się na tym, że 25000 osób nie dostało się na festiwal.

Udaliśmy się na rekonesans i rzeczywiście na terenie festiwalowym błota było mnóstwo, pod scenami czarno i mokro. Kałuże w ogródku prasowym takie, że nie dało się przejść w niektórych miejscach. Nie wyglądało to dobrze, no ale jeszcze była doba do pierwszych koncertów. Wieczór spędzamy na pełnej integracji, bo dojechała do nas kolejna delegacja znajomych. Przyjemną imprezkę kończymy koło północy, bo i zmęczenie jest spore (wyruszyliśmy z Wrocławia o 4 rano), a i od dobrych dwóch godzin konkretnie leje deszcz i robi się ciut chłodno. Szybka ewakuacja do namiotu i można zapaść się w błogi sen. W nocy przebudza mnie kolejne dudnienie w namiot, czyli pogoda nie odpuszcza. Ranek wita nas jednak słonecznie, ale co w nocy dopadało, to nawet nie chcę myśleć. Na szczęście czarne prognozy pogody się nie sprawdzają i zamiast ciągłych opadów mamy sporo słońca. Deszcz się pojawia, ale dosyć sporadycznie i przelotnie. Koniec końców pod tym względem jest jak na prawie każdym Wacken. No przecież "Rain or Shine", prawda? Jedynie denerwujące było brodzenie w niektórych miejscach pod głównymi scenami i drogach pomiędzy nimi. Większym problemem był chaos informacyjny tego pierwszego dnia. Mniejsza scena z głównych (Louder) miała w zasadzie grać od rana, a główne (Harder i Faster) pod wieczór. Pierwszy zaplanowany koncert mieliśmy o 14 i wtedy miała zagrać Nervosa. Od rana natomiast były informacje od organizatorów, że nic nie wiadomo. Wackeńska aplikacja padła, komunikaty o godzinie otwarcia scen potrafiły po kwadransie być nieaktualne. Cyrk na kółkach. Pojechaliśmy na 14 pod scenę, a tam sporo ludzi, jakieś graty stoją, ale wywieszony banner innej kapeli, która miała grać przed Nervosą. Pokręciliśmy się po kawałku udostępnionego terenu i nic się nie zmieniało. No to czekać "niewiadomonaco" w nieskończoność nie będziemy, więc wróciliśmy na pole. I sprawdzamy co jakiś czas kiedy coś się wyklaruje. Pojawia się jedno info, później kolejne, a następnie jeszcze inne, które po kilku minutach jest już nieaktualne. Normalnie jak w "Seksmisji": "ja tu widzę niezły burdel!". Niestety tak to wyglądało. Wreszcie wyszedł jakiś konkret i okazało się, że główne sceny wieczorem zagrają. Nie pozostało nic innego, niż rozpocząć festiwalową zabawę. Ruszamy na teren festiwalu i w pierwszej kolejności meldujemy się w okolicy pobocznych scen (Wackinger, Headbangers) i tutaj Michał opowie co się działo:

Z powodu dość dużej dezorganizacji związanej z potopem błota czasówka pierwszych koncertów traktowana była dość... nazwijmy to elastycznie. Oczywiście o problemach festiwalu napisano już chyba wszystko, a robili to głównie Ci, którzy nie byli na miejscu. Sytuacja była trudna, ale czy to pierwszy raz gdy na Wacken jest błoto? No właśnie. Wróćmy jednak do koncertów. Fintroll wystąpić miał na scenie w Wackinger Village, więc udaliśmy się tam ekipą redakcyjną żwawo. Na miejscu okazało się, że na koncert Finów będziemy musieli troszkę poczekać, gdyż na scenie rządzili właśnie piraci z Ye Banished Privateers. Znacie? No ja też nie. Przez chwilę miało to nawet swój urok - jakieś dwanaście osób na scenie, typowo folkowe instrumentarium i klimat jak z jakiejś tawerny na Tortudze. Muzycznie był to folk pomieszany z szantowymi motywami - w sam raz do skakania, tańczenia i picia rumu. Pozytywnie, jednak wytrzymaliśmy dwie piosenki i poszliśmy zwiedzać wioskę wikingów. Tutaj z kolei można było poczuć się nie jak na festiwalu lecz na festynie. Cała masa grup rekonstrukcyjnych, kramy z biżuterią i akcesoriami z różnych epok, możliwość strzelana z łuku czy innej kuszy, a jakby dobrze poszukać, to pewnie kobietę z brodą i karła też można by gdzieś za drobną opłatą obejrzeć. Ehhh... sam nie wiem co o tym myśleć. Przemierzając teren wioski wikingów trafiliśmy pod małą scenę, gdzie swoje show zaczynał niemiecki zespół, którego nazwy nie pomnę. Tutaj wytrzymałem jakieś 30 sekund - uciekłem, gdy usłyszałem riff i brzmienie gitar żywo zerżnięte z Rammsteina. Ja wiem, że naśladownictwo jest największa formą uznania, ale sorry chłopaki. Żeby było ciekawiej, na głównej scenie dało się dostrzec i usłyszeć lokalną niemiecką gwiazdę czyli The Broilers (zaiste jestem bardzo ciekaw kto wpadł na to, aby nazwać zespół od gatunku kurczaków, ale okeeej), którzy zebrali całkiem spory tłum pod sceną. W pewnym momencie zorientowałem się, że stanąwszy w odpowiednim miejscu z prawej strony słyszę piratów, z lewej kopię Rammsteina a z przodu niemieckiego rocka... tego było za dużo. Poszliśmy na piwo.



Na szczęście czas minął szybko i już niebawem staliśmy pod sceną, na której zainstalował się Finntroll. Zespół znałem wcześniej raczej z nazwy, może kiedyś coś tam podsłuchałem, ale prawda jest taka, że szedłem na ten koncert raczej z ciekawości niźli z jakimiś oczekiwaniami. No i panowie wyszli i zrobili swoje. Fajny death/folk metal, doprawiony syntezatorowymi melodyjkami, które czasem ładnie uzupełniały utwory a czasem - były po prostu przaśne. Gdybym nie wiedział skąd muzycy pochodzą, to po pierwszych nutkach trafiłbym w punkt - jakiś fiński feeling unosił się nad tą muzyką. Najbardziej oczywiście podobały mi się te momenty, w których wjeżdżały blasty a gitary piłowały aż miło. Dobry koncert na rozpoczęcie festiwalu.

Jak widać całkiem ciekawe rzeczy się działy na tych mniejszych scenach. Dla mnie bardzo fajnie jest to, że tam jest całkiem sporo ludzi i całkiem fajnie się bawią. Mając gdzieś wielkie gwiazdy na tych największych scenach. A właśnie - my już maszerujemy na główne danie pierwszego dnia festiwalu, czyli Doro świętującą swoje 40-lecie na scenie. Kilka już takich jubileuszy na Wacken widziałem i wiem, że będzie się działo się. I dokładnie tak było. Fantastyczna oprawa wizualna, światła, wystrój sceny, pirotechnika - na bogato jednym słowem. A do tego zaproszeni goście, mnóstwo zaproszonych gości (między innymi Hansi Kürsch, Chris Caffery, Joey Belladonna, Uli Jon Roth, Udo Dirkschneider, Mikkey Dee, czy Phil Campbell), którzy zmieniali się jak w kalejdoskopie. Sama Dorotka nie ogarniała kto za chwilę na scenę wejdzie... serio. Na szczęście przed każdym kolejnym numerem techniczny wyklejał kartkę ze ściągawką i Doro zerkała na nią i dopiero zapowiadała kolejnego gościa. Były numery z repertuaru Warlock, były z solowej twórczości i nie zabrakło coverów. Wśród nich na przykład "Antisocial" i Joey Belladona na scenie. Albo "Ace of Spades" w którym za bębny usiadł Mikkey Dee, a na gitarze zagrał Phil Campell. Piękny wyszedł w takim samym składzie zagrany "Love Me Forever" z cudownym wspomnieniem Lemmy'ego... Łezkę można było uronić. Fajnie wypadł "Burning the Witches", czy "Metal Racer". Na koniec zasadniczego seta na scenie pojawili się wszyscy goście, żeby wspólnie odśpiewać nieśmiertelny "All We Are". Świetnie to wyglądało i zabrzmiało. Efektowne i bardzo przyjemne było to świętowanie przez Doro swojej scenicznej "czterdziestki". Lubię takie nieoczywiste koncerty i niespodzianki. A jeśli chodzi o niespodzianki i przyjemności to nie był to koniec jeśli chodzi o Doro. Bo dwa dni później była jej konferencja prasowa, ale to w dalszej części tekstu, żeby nie psuć chronologii wydarzeń.

Zadowoleni z faktu, że wreszcie festiwal ruszył z kopyta i pogoda nie daje popalić, wracamy na nasze pole namiotowe. A tam kolejne przyjemności i atrakcje, ale to wiadomy temat i nie ma co o tym pisać.

Dzień drugi zaczynamy od leniwego śniadania i kilka "chwil później" udajemy się do namiotu prasowego, bo tutaj swój kameralny koncert ma zagrać formacja Rage. Organizatorzy przyszykowali taką niespodziankę dla prasy. Rage został w ostatniej chwili dołożony do składu imprezy i swój regularny koncert ma zagrać w wackeńskim klubie LGH. Nigdy tam nie byłem i sobie wyszukałem to miejsce w sieci - to klub w centrum miejscowości. Nie to, żebym się tam wybierał. W namiocie prasowym jest rozstawiona mini scena na której odbywają się konferencje prasowe. Tym razem wyniesiono wszystkie ławki i siedziska, więc normalne warunki do zabawy są. Z tym, że tam nikogo nie ma, oprócz muzyków (gitarzysta i perkusista) krzątających się przy sprzęcie. No nic, podchodzimy pod samą scenkę (barierki nie ma) i czekamy cierpliwie co się wydarzy. Po chwili z zaplecza wyłania się kierownik Peavy, bierze swój bas i zespół odpala "Ressurection Day". Ludzie pomału się schodzą, a ja stoję pół metra od Wagnera. W zasadzie to muszę uważać, bo jakby się gwałtownie obrócił w swoją prawą stronę, to oberwałbym w łeb gryfem jego basu. Serio. Mega kameralny koncert i muzycy na wyciągnięcie ręki. Nie ma mowy o jakimś graniu na pół gwizdka. Zespół ciśnie ostro i nie ma odpuszczania. Wiadomo było, że to będzie mini koncert i krótka impreza, ale i tak super było usłyszeć "Great Old Ones", "Higher", czy obowiązkowo śpiewany przez publikę "Don't Fear the Winter". Dla mnie mega. Rage zagrało w sumie siedem numerów i ja byłem z tego mega zadowolony, bo obstawiałem tego seta na max 5 kawałków.


Po tym występie muzycy zostają w namiocie i spokojnie można było z nimi pogadać, dać rzeczy do podpisu czy cyknąć fotkę. Ja mam wywołane zdjęcia z Peavym i perkusistą Vassiliosem. Więc daje je do podpisu i przy okazji robię sobie nowe "na kolejny raz". Gitarzysta Jean kręci się obok to też cykam i z nim. Przy okazji podpisywania naszej foty perkusista patrzy tak jakoś podejrzliwie i śmiejąc się stwierdza "ale ja tu młody byłem". Rezolutnie odpowiadam "no że ja też"... Vassilios dopytuje skąd to zdjęcie jest, no to odpowiadam, że też tutaj z Wacken 2019... na co słyszę: "a ja pamiętam Ciebie, ty jesteś z Polski"... Powiem Wam, że szczena opadłą mi do kolan i mój mózg próbuje ogarnąć sytuację. Jak gość może mnie pamiętać? Przecież to była konferencja prasowa, po której muzycy zostali z nami dłuższą chwilę i tam każdy robi foty przecież. A Vassilios najwyraźniej rozbawiony i widzący moje nieogarnięcie przypomina mi "rozmawialiśmy przecież, pamiętasz? Mieszkałem na Słowacji jakiś czas"... uff... łuski z mózgu mi odpadły i wspomnienia się odblokowały. Rzeczywiście śmieliśmy się, że zna podstawowe polskie zwroty którymi się wtedy chwalił ("kurwa, pierogi" itp.). Chwilkę powspominaliśmy, pogadaliśmy i nawet dostałem cynk o trasie zespołu w przyszłym roku. Będą dwie daty w Polsce, ale pozwólcie, że nie będę wychodził przed szereg i zdradzał konkrety. Niech zrobi to organizator. Ja już z perkusistą jestem umówiony na spotkanie i piwko!

Tymczasem Michał uciekł na koncerty Riot City i Immolation:

Był to jeden z koncertów, na który czekałem dość mocno. Pamiętam, że gdy Strati i Marcin z zaprzyjaźnionej redakcji HMP, podrzucili tę nazwę podczas jednej pandemicznych nasiadówek skypowych, byłem ciekaw jaka muzyka kryje się za okładkami z motywami zerżniętymi od Judas Priest. Okazało się, że chłopaki z Kanady, nie mają ochoty wynajdować prochu na nowo - po prostu ładują klasycznym heavy metalem, skrzącym się od świetnych riffów i napędzanych kanonadą perkusyjną. Tego właśnie spodziewałem się po koncercie i dość powiedzieć, że nie zawiodłem się ani trochę. Nie mam prawa pamiętać, jak wyglądały koncerty w latach osiemdziesiątych, ale śmiem twierdzić, że Kanadyjczycy rekonstruują je w pełnej krasie. Muzycznie otrzymaliśmy klasyczny heavy metal, bardzo mocno inspirowany Priestami, ale jednak brzmiący nowocześnie (w dobrym tego słowa znaczeniu!) i z pomysłem. Mogły irytować ciągłe górki wokalisty, ale - to ginęło w ogólnym odbiorze. Nie raz i nie dwa, pisałem i mówiłem, że uwielbiam, gdy zespół bawi się na scenie, gdy dla nich to też jest impreza. I tak właśnie było w tym przypadku. Pojenie piwem muzyków przez wokalistę, szczere uśmiechy i rock'n'roll na całego. Ciekawym dla mnie momentem koncertu, była solówka perkusyjna. Mimo, że sam gram na tym instrumencie, to jednak 90% takich popisów jest po prostu nudna, wtórna, niepotrzebna. Nie inaczej było teraz - no fajnie gdyby to trwało minutę, ale nie pięć. Niemniej, pod koniec perkusista postanowił rozstać się z pałeczkami, rzucając je w tłum. Jedna dosłownie wylądowała pod moją nogą - żal było nie skorzystać. I tak oto, odkryłem kolejną zaletę kaloszy wackeńskich - były piękną skrytką na moje koncertowe trofeum. Wracając do koncertu - piękna to była heavy metalowa jazda bez trzymanki. Koncert - jak to bywa z dobrymi sztukami - zleciał w mgnieniu oka i już trzeba było lecieć dalej, dać się ponieść festiwalowej karuzeli. Fajną sytuacją było spotkanie w strefie prasowej perkusisty i basisty Riot City, jakiś czas po koncercie. Krótka rozmowa, wspólna fotka, wymiana uprzejmości i pochwalenie się moim trofeum na dowód tego, że rzeczywiście tam byłem, wywołało uśmiech na mojej twarzy. Przesympatyczni młodzi ludzie!

Niesiony heavy metalową energią Riot City, postanowiłem sprawdzić, jak mają się amerykanie z Immolation, którzy w międzyczasie rozpoczęli swoje show. Przystanąłem na chwilę, posłuchałem. No cóż - w tym ich death metalu dzieje się naprawdę dużo. Nie byłem jednak gotowy na aż taką zmianę stylistyczną. Zadziałała klątwa festiwali - zespół, na którego koncert pewnie bym się wybrał do klubu, tutaj mnie po prostu zmęczył. Za dużo wrażeń, za duża intensywność sprawiła, że death metal był tym, czego chciałem teraz najmniej. Nie zmienia to faktu, że te kilka kawałków usłyszanych od Immolation jawiło się jako solidny kawał śmierć metalowej sztuki, która - patrząc po liczbie ludzie pod sceną - wciąż ma szerokie grono wyznawców.

A ja wędruję pod główną scenę gdzie zagra HammerFall. Ten "najbardziej niemiecki zespół ze Szwecji" widuję na żywo dosyć regularnie i muszę przyznać, że te koncerty zawsze mają taką jakąś "nutkę" przyjemności. Klasycznie grany heavy metal, nośne refreny i zaśpiewy Cansa - to zawsze się sprawdza na żywo. Do tego sporo interakcji z publiką i mocno dopracowane show. No właśnie... Niby wszystko się zgadza, ale gdzieś pomału trochę ta schematyczność zaczyna mnie uwierać. Fakt, że wcześniej widziałem już ten zespół 11 razy (poprzednio przed Helloween w Katowicach) i pomału mam lekki przesyt. Na Wacken HammerFall zagrał po prostu poprawnie, czy też raczej "swoje". Nie porwał mnie ten koncert i jednym z powodów było to, że to była "kalka" tego katowickiego. Dosłownie kopiuj-wklej. Ta sama setlista, te sama gadki wokalisty (nawet tak samo był ubrany), te same zachowania muzyków. Nie nudziłem się, ale też nie padłem z zachwytu. A jeśli chodzi o seta, to oczywiście największą przyjemność mi zrobiły: "(We Make) Sweden Rock", "Renegade", "Let the Hammer Fall" i "Glory to the Brave"... heh... czyli dokładnie te same numery co w Katowicach.


Po HammerFall szybka eksmisja na sąsiednią scenę, bo tutaj swoim występem uraczy nas Kreator. Jak Szwedów widziałem 12 razy, tak z Kreatorem to było moje 14 spotkanie. Co ciekawe również chwilę wcześniej widziałem ich w... Katowicach. No taki wieczorek wspominkowy (nie ostatni na tym festiwalu) mi się zrobił. Ale nie marudzę i nie narzekam, bo niemieccy weterani to załoga, która lipy nie odstawia. Jasne, można marudzić na ich ostatnie studyjne płyty (ja nie), można tęsknie spoglądać do lat osiemdziesiątych i żyć tamtymi wspomnieniami. Ale to już było i nie wróci. Kreator obecnych czasów na żywo to doskonale naoliwiona maszyna i to co wyprawiają podczas koncertów, to ja bierę w ciemno. W Katowicach byłem mega zadowolony i tak samo było po wackeńskim występie. Pierwsze pięć numerów takie same jak w Kato. Jednak po "Betrayer" na scenie zameldowała się Sofia Portanet z którą zespół wykonał utwór "Midnight Sun" z ostatniej płyty, a z seta wypadła... "Phobia". No takiej zamiany to ja "nie lubię!". Na pocieszenie dodatkowo pojawił się numer "Hail to the Hordes", a jakby komu było mało to wleciał jeszcze "Extreme Aggressions" którego u nas nie było. Dzięki temu końcówka tego seta wyglądała tak: "Extreme Aggressions", "Violent Revolution", "Flag of Hate" i "Pleasure to Kill". Całkiem zacnie, prawda? To był kolejny bardzo fajny i energetyczny koncert Kreatora. Muzycy w fajnym gazie, ("cioteczka") Mille rozgadany, no bardzo przyjemna dla oka produkcja sceniczna. Było bardzo przyjemnie.

Kwadrans przerwy, szybkie przemieszczenie się na sąsiednią scenę, bo tutaj za chwilkę swoje show odstawi Helloween. Tym razem swoje wrażenia i wspomnienia opisze Michał:

Pamiętam moją ekscytację, gdy Hello miało zagrać na Wacken po raz pierwszy po Reunionie. Tamten koncert wspominał będę długo - pewne marzenia spełniły się wtedy z nawiązką. Czegóż mogłem oczekiwać teraz? Wiadomo, pojawiła się w międzyczasie nowa płyta, więc logicznym było, że setlista ulegnie zmianie. Zastanawiałem się jednak, czym zaskoczy mnie zespół, którego wiernie słucham od lat.

Rozpoczęli od zamykającego ostatni album "Skyfall". Bardzo dobry wybór! Tym bardziej, że jest to jednej z najjaśniejszych punktów całego albumu. Oczywiście od razu okazało się, że produkcja będzie potężna - ognie, dymy, muzycy dynamicznie przemieszczający się po scenie. Oczywiście w centrum uwagi dwóch wodzirejów - pan Deris z panem Kiske. Obaj w świetnej formie wokalnej. Piękny to był moment. Nie spodziewałem się jednak, że już za chwilę przywalą tak, że mi niemal kalosze spadną. Bo oto postanowili od razu zagrać "Eagles Fly Free". Jest to dla mnie bardzo ważny kawałek. Niesie ze sobą sporo ważnych wspomnień i dobrych emocji. Odegrany został bardzo dobrze a i wokalowi Kiske nie można było tym razem niczego zarzucić. Tym bardziej szkoda, że kolejnym na liście był "Mass Polution" - moim zdaniem jeden z najsłabszych utworów ostatniej płyty Niemców. Tak świetnie rozbudzona energia gdzieś uleciała. Za to dostaliśmy kolejną porcję ohydnych animacji. Naprawdę - albo nie kumam tak bardzo niemieckiego poczucia humoru, albo ktoś chce zdyskredytować zespół, wmawiając im, że wyświetlanie tych brzydkich i bezsensownych grafik jest fajne. Nie jest. Zresztą - przez cały koncert towarzyszyła nam ta, wątpliwej wartości, "sztuka".

Wracając do muzyki - kolejne kąski w setliście to przeplatane ze sobą klasyki w postaci choćby "Future World", "Save Us" (!) czy "Dr Stein" z nowszymi rzeczami - zarówno z czasów Derisa jak i z ostatniego albumu. Wśród tych drugich najlepiej w mojej ocenie wypadł "Best Time" - no lubię ten kawałek. Wstępem do niego była solówka pana Saschy - nudna jak flaki z olejem i - moim zdaniem - wrzucona tutaj na siłę, chyba tylko po to, aby pozostali mogli skoczyć do toalety. Zdecydowanie jasnym punktem koncertu był medley, w którym za mikrofonem stanął Kai Hansen śpiewając niemal jednym ciągiem: Metal Invaders/Victim of Fate/Gorgar/Ride the Sky. Piękna podróż w przeszłość. Oczywiście nie mogło zabraknąć na bis "Keepera..." oraz na definitywny koniec "I Want Out". Jeszcze dostaliśmy piękny pokaz dronów, które układały się nad sceną to w logo zespołu, to w jego nazwę. Niestety stanie dość blisko sceny uniemożliwiło obejrzenie podniebnego show w pełnej skali, ale to co widziałem - i tak robiło wrażenie.



No dobra, ale czas włożyć łyżkę dziegciu w tę beczkę miodu. Poza wspomnianymi grafikami przeszkadzała pewna schematyczność polegająca na tym, że po każdym numerze gasły światła, wchodził jeden wokalista, schodził poprzedni i tak cały czas. Ja wiem, że zespoły tego formatu grają koncerty według ściśle zaplanowanego scenariusza i wszystko musi być na tip-top, ale mam wrażenie, że zabrakło w tym wszystkim pewnej dzikości, spontaniczności a może szczerości? Poważny zarzut wiem - dlatego tylko rozważam, zastanawiając się głośno, co było tym czynnikiem, który spowodował, że nie mogę napisać o koncercie wybitnym. Nie. A jednak był to bardzo dobry koncert legendy niemieckiego power metalu. A może wymagam zbyt dużo? Tak czy inaczej - dobrze było ich znowu. zobaczyć.
PS. Podobno podczas jednego z kawałków, Deris wywinął - nomen omen - orła na scenie. Niestety nie widziałem - byłem chyba zbyt zajęty chłonięciem całości.

I to był ostatni akcent tego dnia na Wacken Open Air 2023. Po tym mocno wspominkowym dla mnie wieczorze udajemy się w wiadome miejsce w wiadomym celu. Piątek zapowiada się bardzo lajtowo, więc można przeprowadzić rozmowy Polaków przeróżne i tego typu sprawy.

Dzień trzeci festiwalu rozpoczynamy jak zwykle od piwa, znaczy śniadania i piwa, a później udaliśmy się do namiotu prasowego, bo tutaj odbędzie się konferencja prasowa z udziałem Doro. Oczywiście głównym tematem jest promocja nowego albumu Królowej Heavy Metalu, czyli "Conqueress - Forever Strong and Proud". Premiera 8 października nakładem Nuclear Blast Records. Oczywiście mieliśmy okazję przesłuchać kilka nowych numerów. Na wstępie Dorotka wszystkich elegancko przywitała i zapowiedziała premierę płyty, oraz zdradziała nam, że posłuchamy nowe utwory. Na pytanie prowadzącego ile tych numerów dostaniemy odpowiedziała bez zastanowienia "trzy!". Po czym patrząc na jakiegoś "managera", czy innej szychy z wytwórni dodała zawieszając głos... "trzy, znaczy cztery... pięć... sześć... no chyba tyle". Już na samym początku pokazała, że to jej specyficzne "zakręcenie" jest prawdziwe i mega fajne. Bo wiecie, inny zespół/muzyk to sztywno odparłby te "trzy!" co były ustalone, a Doro odpowiadając na to pytanie "licytowała" ile tych numerów można nam przedstawić. No i poszły trzy pierwsze. Jak to u Doro - heavy metal w 100%. Były też numery z Halfordem (w tym jeden cover "Living After Midnight") i przyznam, że ten materiał zapowiada się całkiem fajnie. Doro oczywiście tak się wkręciła podczas odsłuchu, że na początku sobie śpiewała pod nosem, później dośpiewywała w refrenach, a na końcu to już jechała całe zwrotki, czy refreny. Mega fajne to było. Później sesja pytań od dziennikarzy, ale tutaj już bez większych konkretów, bo wokalistka to straszna gaduła i mocno odjeżdżała w swoich odpowiedziach. Cóż mogę powiedzieć - mega sympatyczna i bardzo szczera jest ta Doro. Po zakończeniu chciała wyjść do nas, ale została dosyć stanowczo wyprowadzona na zaplecze. Dosłownie, za rączkę i sio za drzwi. Widać było, że chciała zostać, no ale nie pozwolono jej na to. No nic, nie będzie fotki. Hmm... a może jednak? Nie wszystko stracone? Na niejednej konferencji tam byłem i wiem, że z tego "zaplecza" nie ma wyjścia innego niż na otwarty ogródek prasowy. Są dwie opcje wyjścia i ustawiam się przy tej bardziej (dla mnie oczywistej), nikogo w zasadzie nie ma, bo wszyscy robią sobie fotki z ekipą "Wasteland", która towarzyszyła wokalistce podczas konferencji. Ja od razu załapałem, że to jest podpucha i odciągnięcie ludzi od wyjścia z namiotu. I wtem, drzwi się otwierają i wychodzi Doro ze swoim przewodnikiem. I akurat idealnie idą w moją stronę, więc grzecznie podchodzę, pytam o fotkę, Doro nie ma z tym problemu i kolejna pamiątka wpada do mojego albumu. Sprytnie to rozegrali, bo mało kto zauważył to wyjście. Tym lepiej dla mnie, bo jakby był tłumek to na pewno by nas rozgonili...


Na godzinę dziewiętnastą udajemy się pod główne sceny, bo tutaj za chwilę rozpocznie się kolejny wieczorek wspomnień. Megadeth i Iron Maiden przecież widziałem wręcz przed chwilą w Katowicach i Krakowie. Zaczynamy od tych pierwszych i po świetnym występie w naszym kraju spodziewałem się powtórki na niemieckiej ziemi. A nawet czegoś więcej, gdyż liczyłem na gościa specjalnego podczas tego koncertu. Zresztą zacytuję to co napisałem w relacji ze Spodka: "za chwilę zobaczę ich ponownie na Wacken. A no właśnie... taka "nieuczesana" myśl mi wpadła do głowy w tej chwili. Na tym festiwalu zagra też Marty Friedman i jakże pięknie byłoby zobaczyć jeszcze raz tego gitarzystę z Megadeth na scenie. A jak już mam taki prywatny koncert życzeń, to oczywiści poproszę o solóweczkę w "Tornado of Souls", a co!".

Zaczęli tak samo jak u nas i to jest piorunujący start: "Hangar 18", " Wake Up Dead " i "In My Darkest Hour" (wielbię!). Sztos... Troszkę pożonglowano setem, dodano "Conquer or Die!", a ja straciłem rachubę kiedy to mój ukochane "Tornado" nadejdzie. Zastanawiałem się, czy jak będzie Marty to ten numer odegrają na bis, czy jak? Tym bardziej, że Megadeth ma dwie przerwy. Wiadomo, że na sam koniec dopieprzą "Holy Wars... The Punishment Due", no ale może na tym wcześniejszym slocie? Te wszystkie moje rozkminy zakończyły się szybciej niż się spodziewałem. Charakterystyczne intro i już wiadomo, że poleci "Trust" i MEGA niespodzianka, bo na scenę wyskoczył oczywiście Marty Friedman!!! ŁOOO KUURŁAAA! A jednak mój nos mnie nie zawiódł i doskonale to sobie wykombinowałem! Zresztą nie pierwszy raz... Po "Trust" oczywiście moje ukochane "Tornado of Souls", a moje myśli od razy przeskoczyły do Spodka i koncertu z 1997 roku. To wtedy widziałem Megadeth po raz pierwszy na żywo i po raz ostatni z Martym... i wiece co? Wtedy nie zagrali "Tornado"! Nie ma sprawy, teraz Panie Friedman i Panie Mustaine jesteśmy kwita! Była solóweczka i byłem mega wzruszony. Tutaj przyznam, że solo z tego kawałka to jedno z moich ulubionych ever. W sumie mam takie dwa, ale to drugie to w kolejnym zespole będzie.

Marty z Megadeth odegrał jeszcze "Symphony of Destruction" i opuścił scenę. Poleciały jeszcze "Mechanix" i "Peace Sells" i to był koniec zasadniczej części tego koncertu. Na bis pozostały już "Święte Wojny" i WTEM! Na scenie ponownie melduje się Marty. No Panie i Panowie - to już było dla mnie Mega święto i przyjemności. Cóż mogę dodać... Dla samego Megadeth & MF pojechałbym na ten festiwal. Jeszcze raz zobaczyć ten zestaw na scenie - dla mnie bezcenne!


Ale niewiele czasu było na przetwarzanie tych emocji, bo za kwadrans na sąsiedniej scenie zagra najważniejszy zespół mojego życia. No tak, po prostu Iron Maiden...

Po części byłem bardzo "nasycony" po dwóch koncertach na których byłem w Krakowie, no ale wiadomo, że dobroci nigdy za wiele. Zajmujemy bardzo dobrą pozycję przed sceną, bo jednak tych ludzi jest zdecydowanie mniej niż na poprzednich edycjach. Spokojnie do tego 8-10 rzędu sobie podchodzimy i stoimy tak, że idealnie można ogarnąć całość sceny i wszystkich muzyków jednym spojrzeniem. A sam koncert? Oczywiście jak to w przypadku tego zespołu - niespodzianek nie ma. Koncert odegrany książkowo, te same zachowania muzyków itp. itd. Wiadoma sprawa. Mój odbiór w zasadzie taki sam jak po Krakowie - początek to cudowny majstersztyk. Intro z filmu "Blade Runner", "Caught Somewhere in Time" i "Stranger in a Strange Land" - klękajcie narody! Ponownie z wielką przyjemnością oglądam i słucham jak Adrian Smith odgrywa swoje solo w tym ostatnim. Stoję oczywiście na wprost tego gitarzysty, bo jednak wolę bezpośredni widok na tę część sceny. Kolejne trzy utwory z najnowszej płyty odbieram bez zmian. "Days of Future Past" - jest ok, podobnie jak "TWOTW", a "The Time Machine" niezmiennie do zapomnienia. Do wspomnienia obowiązkowo majestatyczny "Alexander the Great", że też tyle lat czekaliśmy aż zagości w secie.

Pośpiewany przez publikę "Fear of the Dark" i efektownie oprawiony pirotechniką "Hell on Earth". No i na koniec ukochany przeze mnie "Wasted Years" z ukochaną solówką Adriana. I jak wspominałem przy Megadeth - tu mam dublet moich ulubionych solówek, gdyż obie ("Tornado of Souls" i "WY") właśnie takimi są. I usłyszeć je na żywo w ciągu kilku godzin w oryginalnym wykonaniu - takie przyjemności tylko na Wacken Open Air. To był ostatni koncert Iron Maiden na tej części trasy, ale zupełnie nie było tego widać po muzykach. Energia była na poziomie 100% i tutaj czapki z głów dla Żelaznej Dziewicy. Co ciekawe - był zaplanowany stream z tego koncertu, ale w ostatniej chwili został on odwołany. Hmm... czyżby szykowało się jakieś wydawnictwo koncertowe?

Po dwóch tak wspaniałych koncertach w głowie pozostaje mnóstwo emocji i endorfiny buzują ostro. Ale to nie koniec przyjemności tego wieczora. Michał opowie o występach zespołów Wardruna i Bloodbath.

Miałem okazję widzieć fragment występu zespołu parę lat temu na bolkowskim Castle Party. Wówczas jednak okoliczności towarzyskie i ogólnie klimat niekoniecznie sprzyjał temu, aby się zagłębić w tę muzę - dość szybko zrezygnowałem z koncertu na rzecz zabawy w klubach festiwalowych. Postanowiłem więc, że w tym roku na Wacken dam im kolejną szansę. Inna sprawa - byłem bardzo ciekaw, jak zespół, grający skądinąd muzykę wymagającą skupienia, sprawdzi się na dużej scenie akurat tego festiwalu. Smaczku całości dodawał fakt, że grali tuż po zakończonym koncercie Iron Maiden. Nie mieli więc łatwego zadania. Koncert postanowiłem oglądać z dość dużej odległości, chłonąc po swojemu dźwięki i - jak się okazało - dając się ponieść niesamowitemu klimatowi, jaki zespół wytworzył. To co na pierwszy rzut oka zwracało uwagę to niesamowita scenografia. Bardzo oszczędna, składająca się z ciekawych, ogromnych kawałków materiału, na których odbijały się znacznie powiększone cienie muzyków. Ależ to robiło wrażenie! Druga sprawa - nie każdy koncert na Wacken jest dobrze nagłośniony. Tutaj okazało się, że doskonale słychać każde uderzenie o drewienka, szum grzechotek czy inne folkowe, akustyczne instrumenty. Świetny balans w brzmieniu powodował, że słuchało się tego koncertu po prostu dobrze.
Ciekawym momentem był ten, gdy nagle - wszystko ucichło! Wywaliło przody, co nie przeszkodziło muzykom wciąż grać i śpiewać na scenie. Domyślam się, że miks dźwięku do streamingu na żywo był niezależny od przodów, więc po prostu - grano dalej, aby nie robić przerw. Na szczęście sytuację szybko opanowano i po kilkudziesięciu sekundach wszystko wróciło do porządku. Zabrał mnie ten koncert emocjonalnie gdzieś daleko. Piękne było to ukojenie, podróż, uciszenie emocji. Wardruna pokazała, że na metalowym festiwalu wcale nie trzeba grać metalu, aby mieć uważność publiczności i zaprezentować jej coś nietuzinkowego. Wartym odnotowania był moment, gdy wokalistka pląsała na scenie, będąc niejako w transie. Podobała mi się też bardzo mroczna atmosfera tego występu - ten ich folk miał w sobie coś niebezpiecznego, coś granicznego a jednocześnie - pięknego. Jak dla mnie - zdecydowanie jeden z koncertów festiwalu!


Po bardzo uspokajającej Wardrunie nie miałem jednak dość. Czułem, jakbym dostał nowy zastrzyk energii i postanowiłem zobaczyć jak radzi sobie szwedzka ekipa Bloodbath z panem z raju utraconego na wokalu. Jestem dużym fanem wokalu Holmesa, więc nie mogłem odpuścić okazji zobaczenia tego występu. I to był bardzo dobry pomysł! Oszczędna scenografia, a w zasadzie jej brak - ot tylko wzmacniacze na scenie i szmata z logo z tyłu, kazały przypuszczać, że skupimy się za chwile tylko i wyłącznie na muzyce. A jakże by inaczej? To był cios! Szwedzki death metal w bardzo dobrym wydaniu. Nie potrzebowałem niczego więcej tego wieczoru! Ja wiem, że to nie jest muzyka wybitna, zachęcająca do rozmyślań czy kontemplacji ale cholera jasna - chciałem dostać cios w nery i dokładnie to się wydarzyło. Stałem machając tym swoim łysym łbem jak głupi przez cały koncert i wyrzucając z siebie wszystkie złe emocje nagromadzone przez ostatni rok. Tak! Po to się jeździ na Wacken, aby przy śmierć metalu po prostu się oczyścić - choćby przy rzezi.

Ciężko mi napisać coś więcej o akurat tym koncercie. Zabrał mnie w inne rejony świadomości - ot co. To był w ogóle piękny wieczór, pełen kontrastów i smaków wszelakich. Począwszy od Megadeth z gościnnym udziałem Friedmana, przez absolutnie zjawiskowy i energetyczny show Iron Maiden, wyciszającą lecz mroczną Wardrunę aż po Bloodbath, który nie brał jeńców a mi pozwolił wyrzucić wiele z tego co złe z głowy. Wracałem na pole namiotowe z jedną myślą - ok być może wiele osób narzeka na Wacken, że to festyn, że coraz więcej jest tu muzyki sformatowanej pod konkretne gusta, że komercja ale wiecie co? Dla takich dni festiwalowych jak ten i takich emocji - przyjeżdżam tu od 2011 r. i mam nadzieję, wracać tu co roku!

Ostatni dzień festiwalu zaczynam wycieczką na małe sceny, gdzie szykują się trzy koncerty z rzędu na sąsiednich scenach. "Imprezkę" zaczyna Marty Friedman, który zaprosił nas na zapoznanie się z jego solową twórczością. Przyznam szczerze, że tej nie znam zupełnie. Znam w zasadzie album "Loudspeaker", który gdzieś, kiedyś miałem okazję posłuchać. A i kojarzę kilka kompozycji z debiutu "Dragon's Kiss". Zasadniczo to przepadam za takim wirtuozerskim graniem, ale na koncert wybrałem się chętnie. A co tutaj dostaliśmy? Kilka numerów zupełnie dla mnie nieznanych, było "Forbidden City" z debiutu, było "Tornado of Souls" (!), więc zadowolony jestem w pełni. Podczas ostatniego numeru zerkam na sąsiednią scenę, a tam dosyć pustawo przed nią. Więc szybciutko się ewakuuję i zajmuję miejsce przy barierce. A na scenie już w komplecie Jag Panzer!

Muzycy bardzo wyluzowani na scenie i przyglądają się z lekkim niepokojem na pustki przed nią. Zaglądają też na sąsiednią popatrzeć co tam Marty wycina na gitarze. Kwadrans później z głośników leci intro i zespół zaczyna od "Bound As One" z najnowszej płyty "The Hallowed". Z tego albumu dostaliśmy aż cztery numery (na 9 granych), bo poleciały jeszcze: "Onward We Toil", "Prey!" i "Stronger Than You Know". Nowej płyty jeszcze nie słyszałem, więc dla mnie super okazja zapoznać się z tym materiałem. Całkiem przyjemne te kawałki i nie mogę się doczekać aż usłyszę całość. Pod sceną zaludniło się przyjemnie, więc muzycy są mocno wyluzowani i spokojnie grają swoje. To moja pierwsza styczność z Jag Panzer i jestem po prostu zachwycony. Wokalista Harry Conklin pełen energii i z głosem jak dzwon. To jest dla mnie sztos niesamowity, że w wieku 60+ tak doskonale radzi sobie ze swoimi partiami. Pozostali muzycy - kapitalne. Gitarzyści Mark Briody i Ken Rodarte, oraz basista John Tetley - pełna energia i bardzo fajny ruch na scenie. Z wielką przyjemnością patrzęna to wszystko co się dzieje przede mną. Przed ostatnim numerem ("Generally Hostile") Mark Briody coś tylko rzucił do Conklina i... opuścił scenę. Wyglądało to jakby zgłosił jakąś awarię sprzętową, ale zespół niewzruszony rozpoczął swój numer i o dziwo obie gitary było słuchać. Co do cholery? No nic, nie ogarniam chwilowo, więc się tym nie przejmuję. Po chwili Mark melduje się... w fosie przed sceną. Aaaa... gitarzysta postanowił sobie, że ten numer zagra tuż przed nami. Mało tego, co chwilę wspinał się na schodki dla ochrony, żeby być jeszcze bliżej. No i za którymś razem wlazł na te tuż przede mną. A ja już na to czekałem i szybka selfiakowa fotka zaliczona. So sweet! To już drugi raz taka akcja mi się przytrafia (pierwszy podczas HammerFall, gdy Cans odwiedził mnie w Warszawie 2020 roku) i mega pamiątka wpada do albumu. Mało tego, bo na koniec Mark rzuca mi swoją frotkę z logo zespołu, a Ken Rodarte dokłada kostkę ze sceny. Piękne prezenty! Ślicznie dziękuję!

Cóż mogę dodać - Jag Panzer na żywo to kapitalna sprawa i mam nadzieję, że kolejny raz uda mi się jeszcze ich zobaczyć. Festiwalowe realia są jednak takie, że na wspominki i rozkminki nie ma zbytnio czasu i trzeba lecieć na kolejny koncert. I ja dokładnie tak robię, gdyż na scenie obok za chwilkę zagrają dziewczyny z Burning Witches. Od razu się przyznaję, że muzyki tego zespołu nie znałem wcześniej, ale właśnie po to są festiwale i pomniejsze sceny, żeby sobie sprawdzić co w trawie piszczy. Przyznam, że zostałem zaczarowany tym występem. Może i jakaś czarna magia się zadziała, może jakiś urok został rzucony, ale muzycznie to się obroniło bez dwóch zdań. Mnóstwo energii i tutaj pierwsze skrzypce gra wokalistka Laura Guldemond, która non stop nakręca ludzi do jeszcze większej zabawy. Pozostałe dziewczyny też na pełnej "agresji" i całkiem fajnie to wszystko się zgrało. W składzie ku mojemu zaskoczeniu Courtney Cox, znana z The Iron Maidens. 8 numerów, soczysty heavy metal, na scenie mnóstwo dobrej zabawy i kawał dobrej muzy. Zdecydowanie występ na plus i na pewno zapoznam się bliżej z twórczością Burning Witches. Bo to całkiem fajna muzyka jest.

Po małej przerwie wędrujemy pod scenę Faster, gdzie za chwilkę zagra Jinjer, ale o tym Michał:

Wszelkie moje dotychczasowe związki z zespołem ograniczały się raczej do podziwiania urody pani wokalistki. Ot wiedziałem, że taki zespół istnieje, nawet próbowałem podsłuchiwać parę razy, ale jakoś nigdy nie trafili w mój gust i chyba we właściwy czas. Ten, jak miało się okazać - przyszedł właśnie podczas Wacken. Na koncert szedłem niesiony jakimś wewnętrznym poczuciem chęci wpierdolu na wysokim poziomie i przewidywaniem, że właśnie tutaj mogę go dostać. Zupełnie za darmo! Nie pomyliłem się ani trochę. Od pierwszych nut ciężar był niesamowity. Gitarzysta świetnie odgrywał swoje cięte riffy, basista zwracał uwagę zarówno wyglądem jak i opanowaniem instrumentu. Perkusista zaskoczył konfigurację zestawu - z ogromnymi talerzami ride na czele oraz - dodatkowym niziutkim hi-hatem. No i ona - królowa Tatiana! Ta babeczka jest niesamowita! I mam teraz na myśli jej zdolności wokalne - przechodzenie z soulowego śpiewu do głębokiego growlu nie stanowi dla niej najmniejszego problemu. Z takim głosem i taką umiejętnością panowania nad nim, mogłaby spokojnie zostać gwiazdą mainstreamu. Na szczęście wybrała nieco trudniejszą, ale jakże dobrą dla nas - słuchaczy - drogę grania metalu. Byłem pod ogromnym wrażeniem, jak ta dobrze naoliwiona maszyna pod nazwą Jinjer rozpędza się z każdym kawałkiem serwując nam coraz to bardziej smakowite kąski. Swoja drogą zastanawiałem się, czy zespół wykorzysta okazję do zamanifestowania w jakiś sposób jedności ze swoimi rodakami na froncie. Nie żebym oczekiwał jakiś politycznych deklaracji, ale po prostu byłem tego ciekaw. Okazało się, że sprawę załatwił prosty tekst ze sceny o wzajemnej miłości oraz płachta z ogromną, zadziorną pacyfką w ukraińskich barwach, zainstalowana w miejsce tradycyjnej płachty z logo zespołu. I wystarczyło, było to wymowne - myślę, że każdy kto oglądał ten koncert doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że trzeba J#$%@ PUTINA!

Chyba się starzeję, ale to był kolejny koncert, który emocjonalnie mną pozamiatał. A może po prostu muzycy potrafili za pomocą dźwięków przekazać swoje emocje? Jeśli tak - kapelusze z głów, wszak to domena największych. Bardzo dobry koncert Ukraińców! Dość powiedzieć, że po powrocie z festiwalu przesłuchałem sobie cała dyskografię zespołu. Kilka razy! Z pewnością wybiorę się na ich koncert klubowy, jeśli tylko będą gdzieś w pobliżu.

Przyjaciel od wielu miesięcy przekonywał mnie, że Evergrey trzeba słuchać i koniec. Szczerze mówiąc, miałem jakieś przeświadczenie, że będzie to progresywne pitu pitu i niekoniecznie trafi w moje gusta. Co więcej, nie zadałem sobie nawet trudu posłuchania zespołu, przed wydaniem opinii - wszak miałem na głowie tak dużo innych płyt i zespołów! Widząc jednak, że zespól pojawi się na Wacken, stwierdziłem, że na własne oczy i uszy sprawdzę, czym kolega aż tak się fascynuje. Podreptałem więc sobie pod mała scenę i zostałem zmiażdżony!

Nie znam dyskografii zespołu. Ba! Niekoniecznie znam ich pojedyncze utwory, więc poszedłem z czystą kartą na ten wytęp. To co zaskoczyło to pięknie tnące gitary, świetne podziały rytmiczne i absolutnie wyjątkowy głos Toma Englunda. Chłop jest ogromny a wydobywa z siebie tak delikatny momentami głos, operując nim tak umiejętnie, że pięknie dopełnia nim kompozycje pozostałych muzyków. Magia! Dodatkowym smaczkiem dla mnie był fakt, że basowym w zespole jest były członek Theriona - Johan Niemann, bardzo lubiany przeze mnie muzyk. Nie spodziewałem się, że pod koniec festiwalu - koncert odbywał się w ostatni jego dzień - coś może mnie jeszcze aż tak zaskoczyć! Dużo się dzieje w ich muzyce, ciężko to ogarnąć od razu. Tu trzeba przysiąść, wsłuchać się, podelektować się. Nie zmienia to jednak faktu, że na koncercie nie było nudy spod znaku np. Dream Theater (które przychodzi mi naturalnie do głowy, gdy słyszę "metal progresywny", a które jest moim zdaniem koszmarnym zespołem). Koncert, który był dla mnie w sumie zwieńczeniem tegorocznego Wacken, okazał się brzemienny w skutkach! Właśnie jestem w trakcie zaznajamiania się z dyskografią zespołu. Ach! No i gorąco polecam bardziej wyciszony projekt Englunda - Silent Skies - mimo, że obok metalu to nie leżało to - naprawdę warto!

Jeśli miałbym określić jednym słowem Possessed to byłoby to słowo PODZIW. Podziw za determinację, z jaką Jeff Beccera ciągnie ten death metalowy wózek, pomimo własnych słabości. Niesamowite, że ten człowiek, o którego życiu zdecydowało dosłownie znalezienie się w złym miejscu i złym czasie, znalazł w sobie siłę i chęci, aby wciąż być na deskach największych scen i krzewić gatunek, za który poniekąd odpowiada. No dobrze, ale skupmy się na muzyce. Nie było tu nic zaskakującego - wysokooktanowy, amerykański death metal podany w najlepszy możliwy sposób. Dość szybko udało się zdobyć barierkę, przejmując miejsce od uroczej koleżanki poznanej dzień wcześniej na koncercie Maiden i zaczęła się masakra. O ile wcześniej, na koncercie Bloodbath myślałem, że głowa mi odpadnie, tak teraz - ona po prostu żyła własnym życiem. Dałem się ponieść, co - stwierdzam z satysfakcją - zostało zauważone przez Mike'a oraz Jeffa, którzy kilka razy przybijali w moją stronę wirtualną "piątkę" czy też "szacunek" - mała sprawa a cieszy! Koncert minął mi migiem - nie pamiętam setlisty, nie pamiętam szczegółów bo byłem na jebanej death metalowej wojnie. To mój kolejny koncert Possessed na Wacken i kolejny, na którym dałem się totalnie ponieść dzikiej, bezkompromisowej muzyce. Mało brakowało, a po powrocie z festu wybrałbym się do Krakowa, gdzie amerykanie mieli grać sztukę, niestety jednak - zmęczenie zwyciężyło. Tak czy inaczej Possessed - idźcie i doświadczajcie obcowania z legendą, która ma się baaaardzo dobrze! Fajnym dopełnieniem tego koncertu było krótkie spotkanie basisty i drugiego gitarzysty w strefie prasowej - szybka fotka, kurtuazyjne kilka słów i festiwal dobiegał końca. To co organizatorzy Wacken - może w przyszłych latach postawicie jednak na więcej TAKICH koncertów granych przez TAKIE zespoły? Poproszę!


I to był ostatni akcent Wacken Open Air 2023. Niedziela to prysznic, śniadanie i spokojnie pakowanie się. Podróż powrotna bez większych historii i pod wieczór melduję się w domku z głową pełną wrażeń, wspomnień i kolejnych pięknych historii do wspominania.

To była moja 17 (!) wizyta na tym festiwalu, bo jeżdżę tam od 2005 roku (z pandemiczną przerwą) i swoje już tam widziałem. Czy to była udana impreza? Organizacyjnie nie, bo pogoda swoje zrobiła przed festiwalem, ale organizatorzy swoje za uszami też maja. Skład? Jak w ostatnich edycjach - bez większego szału. Koncerty - super, nie mam na co narzekać. Na dużych scenach i na tych mniejszych działo się bardzo fajnie. A towarzysko - petarda. Sprawdzona ekipa, świetni ludzie i bardzo miło spędzony czas. Dla mnie wyjazd na ten festiwal to jest część mojego "urlopu od życia". Wszelkie troski i zmartwienia odkładam na bok i stawiam na pełen relaks, dobrą zabawę i fajne koncerty. I to się sprawdza rok w rok i mam nadzieję, że za rok będzie tak samo. Pierwsze zespoły już ogłoszono (m.in. Scorpions, Amon Amarth, Blind Guardian, Flotsam and Jetsam, Mayhem, Vio-Lence, Watain, czy Wolf), sold out w kilka godzin, więc odliczanie do edycji AD 20224 czas zacząć. I tradycyjnie: "See you in Wacken - Rain or Shine!!!".

zdjęcia: Waldemar Golec



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 19.10.2023 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!