Thunder Fest vol.X Venom Inc., Wolfbrigade, The Black Thunder, Angrrsth, Las Trumien Zamek Krzyżacki w Bytowie - 02.09.2023 r.
Czasami są takie dni, że jak nie idzie, to nie idzie. Jednym z nich była pierwsza sobota września. Na spokojnie, bez zbędnej spiny miałem wybrać się do Bytowa na jubileuszową edycję Thunder Fest, a tu pod nogami kłoda za kłodą. A to zostałem na ostatnią chwilę ściągnięty do pracy, a to się ekipa wysypała... Był dzień na wariackich papierach, ale jak powtarza wujek Gumbyy: "metal to nie rurki z kremem". Zagryzłem więc zęby i ruszyłem w trasę, zerkając w słoneczne niebo i myśląc sobie: "przynajmniej nie zmarznę jak na edycji z Mentor i Vader, nie?". Nie?!
Na zamku zameldowałem się tuż przed startem zespołu Las Trumien, w składzie którego znajdziemy m.in. muzyków Sicphorm i wokalistę Mentor (którego miałem też okazję zobaczyć z J.D. Overdrive). Jako że kapelę odhaczyłem podczas jej headlinerskiej trasy, to wiedziałem, że można się spodziewać soczystej dawki sludge/doom metalu. No i rzeczywiście zespół gniótł jak trzeba, a Wojtek Kałuża przez cały koncert nie wychodził z roli niepokojącego, zafascynowanego śmiercią gawędziarza. Jako że w tym roku dostaliśmy nowy album, to oczywiście grupa snuła opowieści z "Głodu zabijania", no ale nie zabrakło także starszego materiału z "Synodem trupim" na czele. Nawet w pełnym słońcu miało to wszystko swój klimat. Klimatu nie zabrakło również podczas występu Angrrsth. Muza już zupełnie inna, gdyż ekipa z Torunia lubuje się w dźwiękach spod znaku black metalu. Dodaje jednak do tego złowieszczego kotła sporo własnych pomysłów, dzięki czemu kwartet nie brzmi jak kolejna podróbka Mayhem czy innego Burzum. Dodatkowo fajnie się chłopaki prezentują na scenie, choć wiadomo, że częściowo zasłonięte twarze muszą budzić skojarzenia z Mgłą. O ile jednak na Mystic ta bardziej znana kapela trochę mnie zmęczyła, tak w Bytowie na Angrrsth całkiem zacnie bawiłem się w pierwszym rzędzie przez cały czas trwania występu.
Krótka przerwa i na scenie pojawiają się gospodarze imprezy w postaci The Black Thunder. I choć lwia część muzyków bardziej lub mniej związana z deathowym Calm Hatchery, to jednak w ramach Grzmotu bawią się dźwiękami bardziej stonerowymi. Widziałem ich na żywo zarówno w klubie, jak i w festiwalowych warunkach, więc znów: zaskoczenia dla mnie nie było. Grupa solidnie daje na pieca i nie inaczej było tym razem. Były fajne solówki, bujające riffy, były kawałki z poprzednich płyt, jak i (bardzo dobre zresztą) dwie zupełnie nowe kompozycje. No i był też tradycyjny dla Thunder Festu "skok wiary" wokalisty ze sceny na ręce fanów. Przyjemnie spędzona godzina. Niezbyt przyjemne było z kolei oczekiwanie na opóźniający się koncert Wolfbrigade - temperatura zaczęła bowiem spadać w zastraszającym tempie, przypominając mi o tygodniowym L4 po występie Vader. W końcu Szwedzi mieli wszystko poustawiane jak trzeba i mając godzinę do wykorzystania jebli tak, że nie było czego zbierać. I żeby nie było: pomimo poślizgu zdążyli machnąć wszystkie kawałki z setlisty. Nie było zbędnego pitolenia pomiędzy poszczególnymi numerami - było ciśnięcie do przodu aż się kurzyło tym ich... punk rockiem? No właśnie, niby klasyfikuje się ich muzę jako hardcore punk, no ale nie brakowało w niej blackowej wściekłości czy deathowego szaleństwa. Podczas kawałków pokroju "From Beyond" w głowie pojawiał mi się nawet Marduk z "Viktorią". Sztos.
Po Wolfbrigade przyszło nam oczekiwać na gwiazdę wieczoru i znów przedłużało się w nieskończoność. Serio, co chwilę coś się psuło. Zespół cierpliwie czeka, ekipa się uwija i zamienia kable, w końcu ktoś z obsługi nie wytrzymuje i rzuca, że zaraz zostanie mniej niż godzina grania. Bo pamiętajmy, że festiwal odbywa się w środku miasta, więc to nie jest tak, że można sobie grać do woli. Trzęsę się z zimna, w głowie pojawia się głos, by uciekać do cieplutkiego auta, no ale drugi głos krzyczy: "no ale to Venom!". I to na ostatnim koncercie z Mantasem - muzyk zapowiedział bowiem dłuższą przerwę! Czekam więc i w końcu około godziny 23:10 słyszymy intro, spada płachta zakrywająca scenę, a Demolition Man, Mantas i War Machine zaczynają swoje szalone show. A jeśli jednym z pierwszych zagranych kawałków jest ikoniczny "Black Metal", to wiesz, że nie będzie tutaj zmiłuj się. I ten mieszający heavy, speed, black metalowy walec rozjeżdżał wszystko i wszystkich nie tylko autorskimi kompozycjami (jak chociażby "Metal We Bleed"), ale przede wszystkimi kultowymi klasykami, pokroju "Don't Burn the Witch" czy "The Seven Gates of Hell". Mantas jakby zapomniał o kłopotach w domu, Demolition Man wykręcał twarz jak jakiś szaleniec, a fani pod sceną nie potrafili przerwać piekielnego kręgu wciągającego do środka wszystko i wszystkich. O wpół do pierwszej (!) w nocy zrobiło się delikatne zamieszanie i muzycy wesoło oznajmili, że muszą się spieszyć, bo ktoś w końcu wezwał policję. Czy wyrzucono coś z setu? Nie wiem. Wiem natomiast, że "Countess Bathory" w wielkim finale to było coś cudownego.
Cóż mogę powiedzieć o jubileuszowej edycji Thunder Fest? Znów zmarzłem, znów byłem w domu w środku nocy, znów się nie wyspałem i znów będę wyglądał wieści o kolejnym wydarzeniu. To bardzo fajna, stworzona przez prawdziwych pasjonatów impreza, odbywająca się dodatkowo w niezwykłej scenerii. Mam nadzieję, że "delikatny" poślizg w koncertach nie wpłynie na organizację kolejnej edycji i za rok znów zobaczymy się na dziedzińcu Zamku Krzyżackiego w Bytowie. Tylko jak teraz przebić Venom Inc.?