Materiafest XI Wieża Bismarcka, Szczecinek - 25/26.08.2023 r.
Odbywający się w malowniczym Szczecinku festiwal Materiafest to już (obok Festiwalu Legend Rocka) obowiązkowy punkt moich wakacji. Z roku na rok impreza robiła się coraz większa i po jubileuszowej edycji organizatorzy postanowili wykonać ten pierwszy krok, by wzbić się na jeszcze wyższy poziom. Wydarzenie stało się więc biletowane, ale przy ogłaszaniu tej wiadomości zaznaczono, że celem jest ściąganie nad jezioro Trzesiecko większych, zagranicznych gwiazd. I gdy gruchnęła wieść, że headlinerem będzie legendarna Sepultura, to chyba nie było osoby, która powiedziałaby, że obrano zły kierunek.
25.08.2023 roku: Krzta, Pull the Wire, Frontside, Flapjack, The Materia, Sepultura
Pierwszego dnia na teren festiwalowy dostaliśmy się w okolicy godziny 17 - mieliśmy więc trochę czasu, by ogarnąć zmiany organizacyjne. Tam, gdzie wcześniej było wyjście do parku ustawiono stanowiska z gastro i merchem, a w miejscu dawnego pola namiotowego pojawiła się druga, mniejsza scena. Tę główną delikatnie przesunięto do przodu, co z jednej strony zmniejszało miejsce na młyn, ale z drugiej: zwiększało przestrzeń na backstage'u dla samych zespołów. Pierwszą kapelą, którą zobaczyliśmy była Krzta, którą z uwagi na napięty grafik nie miałem okazji odhaczyć na tegorocznym Mystic Festival. Nadrobiłem zaległości i muszę stwierdzić, że to ich hałaśliwe granie robi na żywo robotę. Muzycy przezywają każdy dźwięk (tu szczególne wyróżnienie dla basisty), a trudna do zaszufladkowania całość przykuwa uwagę. Tego samego nie mogę powiedzieć o pracy Pull the Wire. Bardziej przebojowe, podane z przymrużeniem oka granie przypominało mi miejscami Zenka Kupatasę czy Lej Mi Pół. Nie moje klimaty, więc przelatywało mi to wszystko przez uszy.
Frontside widziałem już wcześniej kilka razy z Aumanem, byłem więc ciekaw tego jak w tej doświadczonej formacji odnajdzie się młodziutki Mollie. I przyznaję: bardzo dobrze radził sobie w tych cięższych kompozycjach pokroju "Bóg stworzył Szatana", ale popracować musi jeszcze nad czystymi partiami, których pełno jest np. w kawałkach bardziej metalcore'owych (np. z "Absolutus"). Odniosłem także wrażenie, że miejscami podgryzała go trema, no ale wiadomo: właśnie wskoczył do kultowej kapeli - im więcej występów będzie za nim, tym większej pewności siebie nabierze. Troszkę obawiałem się reakcji publiczności, no ale ta przyjęła go ciepło i szalała pod sceną przy każdym z utworów. Zespół cisnął ile fabryka wlezie, Daron popisywał się ładnymi solówkami, Demon okazał się znakomitym wokalistą ("Krew, Ogień, Śmierć" - miazga) - Banita powrócił głodny krwi. Dalej jego granie nie każdemu przypadnie do gustu (część ekipy odpadła przy melodyjnych hitach), no ale przecież nie będzie się zmieniał na siłę, nie?
Szybki truchcik pod leśną scenę i już jesteśmy na Flapjack. Biorąc pod uwagę okoliczności, a więc śmierć Guzika, to skład najlepszy jaki mógłby być, ponieważ do Ślimaka i Jahnza dołączył po raz kolejny Robert Friedrich. Dodatkowo muzycy już wcześniej znani, jak i nowi w szeregach tej zasłużonej formacji. Miały być tylko koncerty w hołdzie zmarłemu wokaliście, a zażarło tak bardzo, że wkrótce czeka nas nowy album. I wiecie jak jest z nowym repertuarem grup działających od wielu lat, nie? Nikt za bardzo go nie chce, bo woli klasyki. Cóż, nie tutaj. W Szczecinku był ogień od początku do końca: nie ważne czy kapela cisnęła akurat "Ruthless Kick", "Wake Up Deaf" czy świeżutki "No Stress" - licznie zgromadzona publika szalała tak, że czuliśmy się jak w ciasnym klubie. Nikt z nas nie słucha Flapjack, ale zgodnie stwierdziliśmy, że był to kapitalny występ. Zgodnie uznaliśmy też, że po nim przyszedł czas na małą przerwę - w końcu każdy z nas Materię widział kilka razy. Zespół zgromadził niemały tłum, pograł zarówno znane kawałki ("Shayba", "We Are Materia" czy "B-17"), jak i coś z nadchodzącego albumu, ale tym razem pozwoliliśmy, by zabawa trwała bez nas.
Bez nas nie mógł się jednak odbyć koncert Sepultury. Zajmujemy odpowiednie miejsce, z niecierpliwości przestępujemy z nogi na nogę, by w końcu zostać zdmuchniętym przez będącą w fenomenalnej formie brazylijską ekipę. Grupa promowała znakomity "Quadra", z którego usłyszeliśmy aż sześć kawałków (w tym niezwykle klimatyczny "Agony of Defeat"!). Do tego zestaw największych hitów z wczesnych albumów (kumpel jak usłyszał hity z "Arise", to pierwszy raz od wielu lat rzucił się w młyn) oraz parę kawałków z ery Greena. I o ile "Kairos" wybrzmiał przepotężnie, to spokojniejszy "Machine Messiah" można było zamienić np. na "Convicted in Life" - tym bardziej, że sam numer zbudowany z podobnych klocków co (dużo lepszy!) "Agony of Defeat". No ale może chciano nim złapać nieco oddechu? W końcu zespół pędził na piątym biegu - a już zwłaszcza Paulo Pinto na basie, od którego ciężko było oderwać wzrok. Kisser klasa, Casagrande walił w bębny jakby chciał je rozwalić, a Derrick sprawiał, że z głośników leciał dym. I jasne, niektóre słowa wyśpiewywał w dość charakterystyczny sposób ("War for territorya!"), ale chyba ostatecznie mało kogo to obeszło. Po "Arise" podstawowa część setu dobiegła końca, no ale wiadomo, że bez "Roots" obejść się nie może, nie? Grupa trochę się jednak zabawiła, gdyż połączyła tego klasyka z fragmentem szalonej "Ratamahatty". Nikt nie przeżył.
26.08.2023 roku: Dom Zły, Trylion, Sunnata, Humanity's Last Breath, Jakub Żytecki, Illusion, Decapitated
W sobotę po udanej reanimacji meldujemy się o podobnej godzinie jak poprzedniego dnia - akurat by zobaczyć, co muzycznie do przekazania ma Dom Zły. Kapelę miałem okazję zobaczyć podczas headlinerskiego występu, tak więc wiedziałem czego mniej więcej się spodziewać. No i niby duszna, depresyjna muza, idealna do lekko pochmurnej aury, a jednak Annie Truszkowskiej udało się parę razy uśmiechnąć - no ale w końcu ludzi sporo, a i przyjęcie więcej niż ciepłe. To był przyjemny początek tego muzycznego popołudnia. Następnie truchtamy do sceny głównej, by sprawdzić kto wygrał rozgrywany dzień wcześniej przegląd kapel. Zwycięzcą okazał się Trylion, który zaprezentował przedziwny, matematyczny metal. Taki zagrany tylko na dwie gitary i perkusję. I ten perkusista był jednocześnie wokalistą. Mózg mi eksplodował i do tej pory nie wiem czy mi się podobało czy nie. Na pewno podobało mi się na Sunnacie, no ale to był jeden moich głównych punktów drugiego dnia festiwalu. Było klimatycznie, a poszczególne numery ładnie się... cóż, ciągnęły. Chętnie jednak bym chłopaków zobaczył w jakimś ciasnym klubie.
Na scenie głównej z kolei kolejna zagraniczna gwiazda, a więc szwedzka formacja Humanity's Last Breath. Wiedziałem o niej tyle, że gra coś w "-core'owych" klimatach, więc nie miałem jakiegoś większego parcia na barierki. Razem z uszczuploną ekipą rozsiedliśmy się z boku, by na spokojnie obserwować występ. Czy był dobry? Widać było wyraźnie, że nie mieliśmy do czynienia z amatorami: pewni siebie, przykuwający wzrok muzycy, mało ruchliwy, ale jednak hipnotyzujący frontman... Muzycznie jednak za bardzo mi się to wszystko zlewało w całość. Brzmienie świetne, niby ładnie to gniotło, ale jednak każdy kawałek był podobny do poprzedniego. Fanem więc nie zostałem. Nie zostałem także fanem solowych dokonań Jakuba Żyteckiego - dużo bardziej odpowiadała mi jego twórczość w progresywnym Disperse. Ludzie bujali się przy jego spokojnych, lekko onirycznych kompozycjach (nawet i sam Vogg postanowił pojawić się pod sceną), ja jednak szybko poczułem znużenie. To chyba jednak nie muza na tego typu festiwal.
Sprawdziłem swoje koncertowe wojaże i tak się jakoś dziwnie składa, że od reaktywacji zespół Illusion widuję na żywo regularnie w trzyletnich odstępach. Nie żebym narzekał: dowodzona przez Tomasza Lipnickiego kapela to idealnie naoliwiona, rockowa machina - nie zagrałaby złego koncertu nawet jakby chciała. Tym razem dostała godzinę czasu antenowego, więc bez zbędnego pitolenia (choć wiadomo, że Lipa od czasu do czasu musi sobie pogadać) przeskakiwała od klasyków do nieco nowszych kawałków. Dla mnie Illusion to ciągle muzyczny ewenement: grupy w ogóle nie słucham, a jednak na koncertach tych czterech starszych gości potrafi skopać mi cztery litery. I to bez specjalnej oprawy. Tym razem małym "michałkiem" był jednak gościnny występ lidera Decapitated w refrenie "Wojtka". Vogg to jednak (młody, bo młody, ale jednak) Bóg gitary. I swoje umiejętności pokazał wraz z resztą Decapitated. To jeden z tych występów, do których nie można było mieć najmniejszych zastrzeżeń. Setlista? Znakomite nowości z "Cancer Culture" ("Iconoclast"!), a do tego oczywiście klasyki pokroju "Spheres of Madness" (ten riff!) czy "Names" (ze wstępem z "Raining Blood" Slayera i fragmentem "Walk" Pantery). Potężne brzmienie, szalejąca publika, bezbłędny Kiełtyka na wiośle, pewny Pasek na basie, za perkusją maszyna w postaci Jamesa Stewarta, a swoim głosem skały kruszył Rasta. Takimi koncertami grupa udowadnia, że do światowej czołówki death metalu nie dostała się po znajomości.
Jedenastą edycję Materiafest zaliczam w poczet bardzo udanych. Oczywiście było parę kapel totalnie nie w moim guście, ale jednak główne gwiazdy nie zawiodły: bardzo dobre Illusion, żywiołowy Flapjack, kapitalne Decapitated, no i fenomenalna Sepultura - będzie co wspominać. Zastanawia mnie jednak przyszłość festu nad Wieżą Bismarcka. Na Sepulturze plac pękał w szwach, więc jeśli organizatorzy będą chcieli jeszcze bardziej rozbudować to wydarzenie, to chyba w końcu trzeba będzie szukać innego miejsca. Wiadomo, jest sporo kapel, które znakomicie by się sprawdziły nad brzegiem jeziora Trzesiecko (Born of Osiris, All That Remains, Whitechapel), więc parę lat jeszcze można się tutaj bawić. Co jednak później? Zobaczymy.