Dieth, Devour Universe, Motor Rock Pub, Słupsk - 12.06.2023 r.
Motor Rock Pub w swojej długiej historii gościł już niejedną gwiazdę. Vader, Armia, Closterkeller, Moskwa - ściany budynku wiele już słyszały i przeżyły. Koncert Dieth to jednak trochę inna para kaloszy: oto bowiem w tej malutkiej miejscówce pojawić się miała międzynarodowa supergrupa, w skład której wchodzą David Ellefson (ex-Megadeth), Guilherme Miranda (ex-Entombed A.D.) i Michał Łysejko (ex-Decapitated). Mogli zagrać w dowolnym, większym klubie - a wybrali Słupsk. Po ogłoszeniu przecierałem oczy ze zdumienia, a gdy minął szok, to szybko zarezerwowałem bilet. Dopiero później zorientowałem się, że występ ten przedłuży mój koncertowy maraton, no ale cóż - metal to ciężka praca, a nie miód i orzeszki, co nie?
Właściciel przybytku podszedł do tego koncertu bardzo poważnie: pozbyto się części ławeczek, by dać fanom więcej miejsca, pojawiły się barierki dla bezpieczeństwa oraz ochrona pilnująca, by nikt niepożądany nie skakał po scenie. Zanim przekonaliśmy się o tym, czy te środki były wystarczające, to na scenie pojawił się support w postaci Devour Universe. Ciekawy to projekt, gdyż tworzy go tylko dwóch muzyków: perkusista Miłosz Anioł i gitarzysta/wokalista Michał Mezger (którego mogliśmy oglądać na koncertach z Calm Hatchery). Duet zaprezentował ciężkie, długie, walcowate kompozycje, w których wyłapać można było elementy sludge, doom i post-metalu. Czy było dobrze? Z pewnością było głośno - tak głośno, że aż się bałem, że mi krew z uszu popłynie. Muzycznie natomiast na kolana mnie nie rzuciło, no ale dopiero co widziałem na żywo prezentujący podobne dźwięki Electric Wizard - może więc poprzeczkę miałem ustawioną zbyt wysoko. Perkusista miał jednak dobry flow, całość potrafiła miejscami zahipnotyzować, no ale jeszcze trochę pracy przed chłopakami jest.
Po zajęciu całkiem bezpiecznego miejsca spokojnie oczekiwałem na pojawienie się gwiazd wieczoru. W końcu za barierkami rozstawili się Ellefson, Łysejko, Miranda i wspomagający grupę na drugiej gitarze Hubert Więcek (Banisher), by rozpocząć prawdziwą jazdę bez trzymanki. Zaskoczenia nie było: zespół pocisnął cały debiutancki "To Hell and Back", na którym dominują szybkie, death/thrash metalowe kawałki. Zero litości: Michał napieprzał jak automat (choć miejscami pojawiały się delikatne zwolnienia), growle Mirandy były przyjemne dla ucha, a zobaczenie grającego na wyciągnięcie ręki Davida było doświadczeniem wręcz surrealistycznym - tym bardziej, że ostatnim razem widziałem go szalejącego przed tłumem złożonym z 80.000 ludzi. Drugiego z byłych muzyków Decapitated akurat zasłaniał mi wielki głośnik, więc nie powiem co tam wyczyniał. Na pewno znakomicie grał solówki - mimo iż było piekielnie głośno, to bardzo dobrze było słychać jak bezbłędnie je wykonywał. Po dwóch czy trzech pierwszych numerach publiczności przestało wystarczać zwykłe machanie głowami i zaczęły się "tańce". Ludzie się odbijali, przewracali i zbierali siniaki - wszystko przy widocznej uciesze zarówno zespołu, jak i ekipy Motor Rock Pubu.
Zespół się nakręcał, a Miranda coraz weselej sobie poczynał jako frontman: nie tylko zachęcał do większej zabawy, ale też i chwalił się znajomością języka polskiego - wiadomo z jakim słownictwem na czele. W pewnym momencie trzeba było jednak zwolnić, gdyż Ellefson musiał zaśpiewać "Walk with Me Forever". Odniosłem wrażenie, że trochę się jeszcze przy tym stresował, ale ogólnie efekt końcowy był dobry. Bardzo przyjemny numer z wpadającym w ucho refrenem. Później znów pędzenie na złamanie karku, młyn pod sceną i zespół spalający dziesiątki kalorii, a do tego David wspomagający wokalnie Guilherme. Dosłownie na dziesięć sekund przed końcem występu (podczas "In the Hall of the Hanging Serpents") jakby na grande finale ktoś z fanów stracił koordynację, uderzył w drugiego, pociągając po drodze trzeciego i ostatecznie wszyscy wlecieli w piszącego te słowa. Dosłownie wbito mnie nogami w tył ławeczki - ciało poleciało dalej, odnóża zostały w miejscu. Dość niebezpieczna sytuacja, ale na szczęście skończyło się tylko lekką opuchlizną i brzydkimi siniakami.
Koncert Dieth był krótkim, ale niezwykle intensywnym doświadczeniem. To wydarzenie, które z pewnością długo będzie wspominane przez okolicznych fanów metalu - nawet pomimo tego, że nie był to szumnie zapowiadany pierwszy występ supergrupy (panowie skusili się bowiem na support przed Testament i Voivod). W końcu w tej niewielkiej miejscówce pojawiła się gwiazda światowego formatu - i to w znakomitym towarzystwie. Jasne, chłopaki mogliby dorzucić jeszcze po coverze swoich poprzednich grup (Decapitated i Entombed A.D. ładnie pasowałyby do prezentowanego materiału), no ale też rozumiem chęć stawiania na własny repertuar - próbę odcięcia się od poprzednich dokonań. Ja Dieth z pewnością będę śledzić.