Leprous, Monument, Kalandra A2, Wrocław - 11.03.2023 r.
Leprous to zespół, który poznałem kilka lat temu, za sprawą mojego znajomego... mechanika samochodowego (pozdrowienia Gawin!). Podczas kolejnej wymiany oleju czy opon, rozmawiając jak zwykle o muzyce pokazał mi słynne już live video do utworu "Slave". Byłem pozamiatany! Genialna skala wokalu Einara Solberga oraz perkusyjna wirtuozeria Baarda Kolstada sprawiły, że wiedziałem, że prędzej czy później będę chciał zobaczyć grupę na żywo. Okazało się to możliwe 11 marca we wrocławskim A2. Drzwi hali otwierają się punktualnie o 18.30, szybkie załatwienie formalności na wejściu i już jestem w jednym z moich ulubionych koncertowych miejsc w Polsce. Tak, uważam, że A2 to naprawdę świetne miejsce na koncertowej mapie naszego kraju. Punktualność, sprawna obsługa szatni na wejściu i wyjściu, kilka punktów sprzedaży piwa i innych trunków - to wszystko sprawiło, że to co zwykle irytuje na koncertach, tutaj było po prostu normalne.
Dość ciekawie prezentował się na trasie liczącej 40 [sic!] koncertów zestaw supportów. O ile metalcorowocorowo/djentowy Monuments nie dziwi o tyle ciekawostką była norweska Kalandra. To właśnie rodacy głównej gwiazdy rozpoczęli ten wieczór. Zespół zaprezentował muzykę, którą określają jako indie-pop. I rzeczywiście było lirycznie, ładnie, delikatnie. Czasem pojawiły się mocniejsze gitary lub pani wokalistka pomachała grzywą. Naszła mnie taka refleksja, że Skandynawowie nawet pop potrafią robić z klasą. To zupełnie nie moja muzyka, jednak trzeba docenić jakość tych kompozycji i sprawność sceniczną artystów. Jedyny minusik z mojej strony - zabrakło żywego basu. Zdecydowanie zgłębiłby on brzmienie.
Jako drudzy na scenie pojawili się Anglicy z Monuments. Panowie wyszli, uśmiechnęli się do publiczności i zajebali książkowy (to nie zarzut!) koncert metalcore'owy. Był synchroniczne skłony, były zajebiste cięte riffy, ciekawe podziały rytmiczne, był przypierdol. Wokalista dał się ponieść - w przenośni i dosłownie. Najpierw stawał na barierce by już po chwili w trakcie jednego z utworów rzucić się na ręce tłumu. Oczywiście robił to bez przerywania śpiewania. Cholera to był 35 koncert na trasie a facet płynnie przechodził od screamów, przez growl do czystego śpiewu. Szacun! Szkoda, że przez pierwsze kilka utworów gdzieś ginęła w głośnikach gitara i bas. Ja wiem, że supporty odkręca się na heblach na pół gwizdka, ale tutaj aż się prosiło, aby zmieść nas dźwiękiem. Nie słucham takiej muzy na co dzień, ale powiem wprost - kupili mnie! Warto wspomnieć jeszcze moment, w którym mikrofon trafił w ręce perkusisty, który z ogromnym uśmiechem pozdrowił nas i wypalił nagle po polsku "stół z powyłamywanymi nogami!". Skubany zrobił to lepiej niż niejeden Polak.
Leprous... Cholera, ależ to było doświadczenie. Rozpoczęli od "Have you ever". Tu wszystko było na swoim miejscu. Jestem pod wrażeniem w jaki sposób muzycy i realizator stworzyli na scenie tak doskonałe brzmienie. To wzbogacone było żywą m.in. żywą wiolonczelą czy momentami gitarą akustyczną. Moją uwagę przyciągnął oczywiście perkusista - to jest cholera kosmita! Począwszy od brzemienia garów, przez strukturę jego partii aż to widowiskowe ich odgrywanie - facet skradł moje serce i wyzwolił we mnie kolejną partię kompleksów perkusyjnych. Inna sprawa, że każdy z muzyków sprawnie poruszał się między swoim podstawowym instrumentem a syntezatorami. Ciekawe też, ile można wycisnąć ze starego, zmęczonego życiem, niepozornego stratocoster'a i precla. Wzruszającym momentem było odegranie "Castaway Angels", które zostało zadedykowane naszym sąsiadom zza wschodniej granicy. Scena została podświetlona w żółto-niebieskie, ukraińskie barwy, wjechała gitara akustyczna i zrobiło się magicznie. Warto wspomnieć, że zarówno podczas mówienia o dedykacji jak i po utworze brawa trwały naprawdę długo. Dobrze! Jebać Putina!
W pewnym momencie Einar zaproponował publiczności wybór kolejnego utworu, który mają odegrać. Oczywiście odezwała się masa głosów "Slave". I tutaj wokalista powiedział coś, co trafiło w sedno, a co dotyczy wszelkiego rodzaju głosowań na "setlisty marzeń" - "Po co krzyczycie tytuł utworu, który i tak przecież później zagramy. To nielogiczne nieprawdaż?". Samo głosowanie na jeden z pięciu utworów miało odbywać się poprzez podniesienie rąk, jednak przy propozycji starszych hitów rozległ się spory aplauz, co Einar skwitował "No tak, starzy fani są najgłośniejsi... szczególnie w internecie". Czyżby dotyczyło to reakcji niektórych na rozwój artystyczny zespołu? Hmmmm... Finalnie zagrali oba utwory, które zebrały najwięcej "głosów" - "From The Flame" oraz "The Valley", aby zaraz potem przywalić chyba najpopularniejszym hitem - wspomnianym wcześniej "The Slave". Odpłynąłem!
Jeszcze dwa utwory i znowu Einar miał okazję pożartować z publiką. "Zagramy teraz dla Was ostatni numer" - powiedział wokalista. "Nie!!!" - rozległo, się z publiczności. "No? Ok, so goodbye!". Oczywiście było to tylko przekomarzanie. Wokalista opowiedział jacy to byli oryginalni jako zespół i w trakcie pandemii zrobili coś wyjątkowego, czyli nagrali płytę. Opowiedział o procesie tworzenia, w który zaangażowani byli fani i w ten sposób dotarł to "The Sky is Red", które był ostatnim punktem programu. Jeszcze tylko, oklaski, wspólne foto z publiką i trzeba było się zmywać.
Jeśli jeszcze nie znaliście twórczości Leprous a odrzucają was szufladki, w które zespół jest wrzucany (metalcore, metal progresywny) - nie przejmujcie się klasyfikacjami tylko po prostu posłuchajcie. To sztuka naprawdę wysokiej próby!
|