Tygers of Pan Tang, Iron Fate Rampa Kultura, Goleniów - 28.01.2023 r.
Banda kolesi z goleniowskiej tanzbudy z piwem nie zwalnia tempa. Ledwo w listopadzie stowarzyszenie Rock Hard Ride Free gościło w swoim mieście legendarnego U.D.O., a tu nowy rok otwiera występem kolejnej legendy. Tym razem zaproszenie przyjęła kultowa brytyjska grupa nurtu NWOBHM: Tygers of Pan Tang. I choć na przestrzeni lat (założona została w 1978 roku) nie ustrzegła się zmian w składzie, to od dłuższego już czasu w jej szeregach jest dość stabilnie, czego efektem są same solidne krążki. Jako że miałem okazję recenzować jej najnowsze wydawnictwa a i przeprowadziłem wywiady zarówno z wokalistą, jak i nowym gitarzystą, to nie mogłem przegapić okazji do zobaczenia jej w akcji.
Zanim dostaliśmy to, co (hehe) tygryski lubią najbardziej, to na scenie zameldowała się grupa Iron Fate, która zastąpiła w roli gościa specjalnego Holendrów z doświadczonego Picture. Jako że Niemcy od zawsze "umiejo w heavy metal”, to przez najbliższą godzinę trudno było się nudzić. Przygotowana mieszanka heavy/thrash metalu okazała się wyjątkowo strawna, zwłaszcza dzięki popisom Denisa Brosowkiego na wokalu - "Iron Ivan" miejscami osiągał takie rejestry, że aż miałem flashbacki z koncertu Agent Steel z Cyriisem. Zespół przez pierwszą część występu ładnie ciskał solidnymi riffami oraz szybkimi solówkami, dlatego też zapowiedź ballady uznałem za dobry żart. Publiczność również. Okazało się, że Iron Fate jednak rzeczywiście po kilku strzałach po mordzie postanowił zwolnić. Czy potrzebnie? Moim zdaniem nie. Publiczność bardzo dobrze się bawiła, pod sceną cały czas coś się działo - trzeba było dorzucać drwa, a nie gasić to ognisko. Na szczęście końcówka przyniosła ponowne wrzucenie piątego biegu - zwłaszcza "Malleus Meleficarum" z ostatniego krążka wyjątkowo przypadł mi do gustu. Cover Judas Priest już mniej, bo choć "Victim of Changes" kocham, to jednak od usłyszenia oryginału na żywo minęło ledwo pół roku - i tych starusieńkich Brytyjczyków ciągle ciężko przeskoczyć.
Setlista: 01. Intro 02. Crimson Messiah 03. Killer Instinct 04. Lightning Bolt 05. Hellish Queen 06. Mirage 07. Walk in the Shadows 08. Malleus Maleficarum 09. Strangers 10. We Rule the Night --- 11. Iron Fate --- 12. Victim of Changes (Judas Priest cover)
Po Iron Fate spora część publiczności wybrała się na piwko i dymka, dzięki czemu bez problemu znalazłem się przed samym Jacopo. I wraz z rozpoczęciem setu wokalista był tak blisko mnie, że mogłem policzyć plomby w zębach, tudzież pomiziać go po brzuszku (spokojnie: powstrzymałem się). Koncert rozpoczął się od nowego/starego kawałka, a więc "Fireclown". Starego, bo oryginał z debiutu, a jednocześnie nowego, ponieważ wersję z nowym składem znajdziemy na zeszłorocznej EP'ce "A New Heartbeat". Następnie przeskok do "Love Don't Stay" (krążek "Crazy Nights" z 1983 roku) i zaczynamy zabawę z kawałkami ery Jacopo. Spokojniejszy, przebojowy "Destiny", szybszy i nie mniej wpadający w ucho "Keeping Me Alive", no i mój ulubiony "White Lines", w którym fantastyczną solówkę popełnił "świeżak": Francesco Marras. Włoch miał zresztą okazję wyjść na pierwszy plan także w końcówce tego numeru, ponieważ frontmanowi… odpiął się mikrofon, dzięki czemu końcowa partia Marrasa została wyciągnięta na pierwszy plan.
Wraz z "Gangland" pod sceną robił się coraz większy ścisk. Fani skakali, śpiewali i przewracali się, przez co bardziej niż na samym występie skupiałem się przetrwaniu. Szybki i dynamiczny "Only the Brave" sytuacji nie uspokoił, dlatego też postanowiłem ewakuować się na tyły i bawić się w bardziej przyjaznym środowisku. Nie żałowałem, ponieważ Tygrysy postanowiły zaprezentować hity z albumów "Crazy Nights", "Spellbound" oraz "Wild Cat" - a klasyki mogły oznaczać tylko jedno: jeszcze większe szaleństwo na froncie. Mnie widok crowd-surfingowców nie zdziwił, ale już Meille był autentycznie zaskoczony i lekko wystraszony, gdy jeden z fanów rzucił się ze sceny, by wylądować awaryjnie na parkiecie. Same "starocie" wypadły bardzo dobrze ("Don't Stop By" - super!), choć wydaje mi się, że w instrumentalnej części "Slave to Freedom" zespół trochę się rozjechał. Błędów (nawet delikatnych) nie było już w rozpędzonym "Damn You!", spokojniejszym "A New Heartbeat" czy kończącym podstawowy set "Suzie Smiled" z debiutu.
Wiadomo, że publiczność Tygrysów po dobroci do domu nie puści, tak więc po krótkiej przerwie muzycy powrócili na scenę, by rzucić w nas mięchem. Najpierw "Hellbound", następnie "Don't Touch Me There" z zabawnie gestykulującym Jacopo i hicior w postaci coveru The Clovers, który w wykonaniu nowego składu brzmi zupełnie inaczej niż wersja z Johnem Deverillem (co nie znaczy, że gorzej!). I tym krótkim przebojem zakończył się muzyczny wieczór w Goleniowie. Tygers of Pan Tang dał znakomity występ: muzycy byli w bardzo dobrej formie, a setlista na tyle przekrojowa, że zadowolić musiała zarówno wielbicieli klasyki, jak i tego nowszego oblicza grupy. Tak naprawdę jedyną rzeczą, do której mógłbym się przyczepić była lekka zadyszka w "Slave to Freedom" i… brak najnowszego singla - nie ukrywam, że spodziewałem się pierwszego wykonania doskonałego "Edge of the World". Co dalej? Cóż, w maju do Goleniowa przyjedzie kolejna legenda: Praying Mantis. I coś czuję, że czeka mnie powrót do tej tanzbudy.
Setlista: 01. Fireclown 02. Love Don't Stay 03. Destiny 04. Keeping Me Alive 05. White Lines 06. Gangland 07. Only the Brave 08. Raised on Rock 09. Don't Stop By 10. Do It Good 11. Slave to Freedom 12. Damn You! 13. A New Heartbeat 14. Suzie Smiled --- 15. Hellbound 16. Don't Touch Me There 17. Love Potion No. 9 (The Clovers cover)