Kończąc relację z Wacken 2019 napisałem w podsumowaniu: "Powiem szczerze, że już mnie męczy ta skostniała formuła zapraszanych kapel. Co dwa/trzy lata zespoły wracają i co gorsze - nie ma różnorodności. Ciągle się przewijają melodyjnie grające: Sabaton, Powerwolf, Amon Amarth, Arch Enemy, Kreator, Within Temptation, Nightwish inne tego typu. Organizatorzy też nie sięgają po topowe gwiazdy - kurczę taki Hellfest daje radę ściągnąć w jednym roku Kiss, ZZ Top, Slayer, Slash, Manowar (choć ci się obrazili i finalnie nie zagrali) itd. O różnorodności stylistycznej nawet nie wspomnę. A przecież WOA to jest większy format... echh...(...) Cóż czy za rok pojadę na moje 16 Wacken? Na 100% dzisiaj nie wiem i bardziej myślę obecnie o Francji i ichnim Hellfeście, pomimo tego, iż jeszcze nic tam nie ogłoszono. Pożyjemy, zobaczymy".
Cóż... nikt nie spodziewał się, że chwilkę później cały świat zatrzyma się na dobre dwa lata i później już nic nie będzie takie samo jak wcześniej. Dla mnie to też była taka mała lekcja pokory i moment zastanowienia się nad tym wszystkim co nas otacza. Niewątpliwie warto też doceniać, to co dzisiaj mamy, bo przecież tak łatwo może zostać to nam odebrane, prawda?
Po ponad dwóch latach perturbacji i przekładania wszelkich imprez wreszcie sytuacja wróciła do jako takiej normy i koncertowa karuzela ruszyła. Tym samym organizatorzy festiwalu Wacken Open Air zapalili zielone światło i impreza doszła do skutku. Przyznam szczerze, że nie mogłem się doczekać tego wyjazdu. I nawet nie do końca chodziło o koncerty, co bardziej o pobyt w tamtym miejscu. "Ten uczuć", gdy wreszcie spotykasz mrowie ludzi z całego świata, każdy uśmiechnięty i z pozytywną energią. Strasznie mi tego brakowało.
No ale jednak Wacken Open Air to jednak koncerty, światowe gwiazdy i olbrzymia publika. Co do składu zespołów to nie ma co się czarować - było jeszcze słabiej niż w 2019 roku. Ale nie ma co marudzić, grunt, że w końcu festiwal się odbył i miejmy nadzieję, że już takich przerw nie uświadczymy.
Do Niemiec ruszamy w środę (dzień 0) z samiuteńkiego rana. A śmiało można rzec, że to środek nocy, bo Michał zameldował się u mnie pod domem o 4 rano. Droga do Wacken minęła błyskawicznie i w dobrych humorach. Co prawda ostatnie kilka kilometrów to spory korek, ale my dosyć szybko się z niego wypisaliśmy, bo nie jechaliśmy do głównego wjazdu. Prasowy Check-In na szczęście znajduje się nie przy głównej drodze. Szybkie formalności opaskowe i lecimy na pole prasowe. Tam znajomi trzymają nam miejscówkę, ale okazało się, że jednak nie do końca. Na wjeździe miła pani z ochrony informuje nas, że ogólnie to tutaj jest już pełno pod korek i się nie zmieścimy. Rzeczywiście wszystko jest nabite na maksa i jesteśmy zaproszeni na drugie pole, zlokalizowane kilkadziesiąt metrów od tego głównego. No dobra, cóż poradzić, jedziemy tam. Okazało się, że to była najlepsza opcja ever. Malutkie i mega kameralne pole, z zieloną trawką wszędzie przez cały festiwal (a nie zbita ziemia jak na głównym), sporo miejsca do zagospodarowania i - o czym się przekonaliśmy drugiego dnia - można było rozbić się z opcją porannego cienia (to zapamiętamy na przyszły rok). Szybka instalacja naszego dobytku, piwko i wreszcie chwila refleksji "jesteśmy tu do cholery!".
Środa to był dzień 0, czyli już pierwsze koncerty się odbywają i my mieliśmy dwa takie do obejrzenia. Na początek japoński Loudness o którym opowie Michał.
Lubicie heavy metal? Ja czasem lubię. Japończycy natomiast muszą go uwielbiać, skoro ciągną ten swój "głośny" wózek od... ponad 40 lat. Tegoroczne Wacken było dla mnie drugą okazją do zobaczenia zespołu na żywo. O ile ostatnio rozdziawiałem gębę ze zdziwienia, o tyle tym razem wiedziałem, że powinienem spodziewać się klasycznej odmiany metalu w wykonawczo i kompozytorsko najlepszej formule. I cóż... nie zawiodłem się. Panowie wyszli i po prostu zrobili swoje. Przykuło moją uwagę, że chłopaki już swoje lata mają, a jednak wciąż na scenie dzieje się sporo - bieganie, zamiana miejsc, dynamika - szacunek za to! Dobre, heavy metalowe show. Koncert miał dla mnie i kolegi Gumby'ego jeszcze jeden humorystyczny aspekt. Otóż - wokalista w doborze garderoby ewidentnie inspirował się Klausem Maine. Szalik? Był! Charakterystyczne okulary? Były! Beret? A jakże - był! Ciekawego obrazka dopełniał gitarzysta, który uśmiech skradł nikomu innemu a samemu... Dustinowi Hendersonowi ze "Stranger Things". Tak, tak dobrze czytacie - przyjrzyjcie się dobrze na nagraniach live. Dustin jak malowany.
Drugim koncertem był Onslaught, który po prostu wyszedł na scenę i po prostu przylutował bez kompromisów. 45 minut zleciało momentalnie i nawet nie wiadomo kiedy było "po wszystkiemu". Onslaught na żywo to konkretna maszyna i gniecie niemiłosiernie. Taki "The Sound of Violence", "Destroyer of Worlds", czy "Metal Forces" to na żywo bardzo przyjemne strzały. Co ciekawe obecnie wokalistą w Onslaught jest David Garnett, który również udziela się w formacji Bull-Riff Stampede. A muzycy tej drugiej po festiwalu w 2013 roku poratowali nas podłączeniem do swojego akumulatora, gdy nasz się wyładował. Taka historia...
I to tyle wrażeń z tego wstępnego dnia Wacken Open Air. Wracamy na pole, następnie odwiedzamy znajomych i kilka godzin później wracamy do siebie w jeszcze lepszych humorach. To był mega długi dzień i pełen wrażeń. Pobudka o nieludzkiej porze, kilkugodzinna podróż do Wacken, wieczorne koncerty i mała imprezka później. Zdecydowanie to czas na odpoczynek.
Czwartek rozpoczynamy w doskonałych humorach. Pogoda dopisuje, piwko zimne po chłodnej nocy, czas na śniadanko i odrobinę festiwalowej sielanki, bo koncertowa karuzela rusza dopiero o 15:00. Pierwszym zespołem jest tradycyjnie Skyline, które jak zwykle zaprezentowało kilka coverów.A wśród nich był między innymi Sammy Hagar z "There's Only One Way to Rock", było Iron Maiden z "2 Minutes to Midnight", AC/DC ("You Shook Me All Night Long"), KISS ("Detroit Night City"), czy Saxon z "Wheels of Steel". Przyjemne trzy kwadranse z klasykami i fajna rozgrzewka przed kolejnymi koncertami.
Kwadrans przerwy i na sąsiedniej scenie melduje się legendarny w pewnych kręgach Cirith Ungol. Od razu zaznaczam, że wielkim fanem nie jestem i w kręgu kultu też nie przebywam. Jednak wiadomo, że takiej okazji na zobaczenie tak zasłużonej kapeli nie można odpuścić. To jest piękne na festiwalach, że można poszerzyć swoje doznania. Sam koncert całkiem interesujący, choć bez dwóch zdań to jest muzyka do małego, klimatycznego klubu, a nie do grania na wielkiej scenie w pełnym słońcu. Zespół ma w swojej dyskografii 4 płyty nagrane dawno temu i jedną z 2020 roku. Jednak muzycy zdecydowanie postawili na te starsze nagrania. Z albumu "King of the Dead" wjechały aż cztery kompozycje. Pozostałe płyty miały dwóch przedstawicieli, z wyjątkiem "One Foot in Hell" której poleciał tylko "Blood & Iron". A mi w głowie najbardziej pozostał numer "I'm Alive". Niesamowite wrażenie zrobił też monumentalny "King of the Dead". Echh... jak napisałem wcześniej - w klubie to byłoby przepotężne, bankowo. Koncert wspominam dobrze, Panowie w dobrej formie, a energią najbardziej naładowany oczywiście Jarvis Leatherby znany bardziej pewno z Night Demon.
Mała przerwa i swój występ rozpoczyna Grave Digger. To był mój dziewiąty raz z tym zespołem i przyznaję, że ekscytacja ich występami gdzieś tam po drodze się ulotniła. Wiadomo, fajnie jest posłuchać tych heavy metalowych hymnów, pośpiewać niektóre refreny i tak dalej. Jednak wypieków na twarzy już nie ma. Tym razem Grave Digger mocno skupił się na historii walecznych Szkotów (niespodzianka, co nie?) i z albumów "Tunes of War", "Fields of Blood" i "The Clans Will Rise Again" zagrał aż 9 numerów. Sporo. Było oczywiście "Rebellion (The Clans Are Marching)", "The Brave", "The Dark of the Sun", "Killing Time" i te kawałki wypadły wybornie. Dodatkowo "Excalibur", "Knights of the Cross" i obowiązkowy "Heavy Metal Breakdown" i muszę przyznać, że te numery zrobiły robotę. Dodatkowo byli zaproszeni goście z dudami i koncert przeleciał w bardzo dobrym klimacie.
Zmieniamy scenę i po kwadransie zaczynamy kolejną zabawę w "niemieckim stylu". Przed nami Legenda sceny i niepodrabialny głos - Udo Dirkschneider! Tym razem pod swoim nazwiskiem, a to oznacza tylko kompozycje z dyskografii zespołu Accept. No i co tu by napisać? Udo jak wino - im starszy tym lepszy? Banał! Usłyszeć ten głos i te kompozycje? Wiadomo, że zawsze to jest wartość dodana. Dla mnie to jest niesłychana sprawa za każdym razem. Na Accept się "wychowałem", to był jeden z pierwszych zespołów, który słuchałem dekady temu - jak to brzmi! Ale taka prawda... to był początek lat 90-tych i fascynacja albumami "Balls to the Wall", "Restless and Wild", "Metal Heart", czy "Russian Roulette" katowanych niemiłosiernie z pirackich kaset. Do dzisiaj uwielbiam te płyty i wracam do nich bardzo często. Te dwanaście numerów zagranych na Wacken to oczywiście był dla mnie "Dzień Dziecka" i sprawiły mi ogromną przyjemność. Gdzieś, w trakcie, odpłynąłem myślami do 2005 roku i mojej pierwszej obecności na tym festiwalu. To właśnie koncert Accept z Udo na wokalu spowodował, że tam pojechałem. No i oczywiście to wielka zasługa Krzyśka, że tamten wyjazd się udał i wszystkie kolejne "wackeny" się dzieją...
Po bardzo dobrym występie Udo Dirkschneidera w rozpisce była aż 45-cio minutowa "dziura" na głównych scenach. Co jest bardzo dziwne, bo tam zawsze kwadrans przerwy jest i muzyczna karuzela jedzie dalej. No nic się na to nie poradzi, bo co można? Czekaliśmy sobie jeszcze na dwa koncerty (Mercyful Fate i Judas Priest). Kilka godzin wcześniej rozkminialiśmy z Michałem o co chodzi z mostkiem umiejscowionym na prawie samym szczycie głównych scen, który niejako je łączył. Nigdy czegoś takiego nie było i zastanawialiśmy się po co zbudowano taki "punkt obserwacyjny". Przed którymś z koncertów w ciągu dnia zauważyliśmy, że na tym mostku coś jest przykryte wielką płachtą. Nie było trudno dostrzec znajomego kształtu zestawu perkusyjnego... hmm... wyglądało na to, że któryś z zespołów przygotował jakąś ekstra akcję podczas swojego występu. Co prawda niezbyt nam to pasowało do Judas Priest, czy Mercyful Fate, ale po prostu te nasze rozważania zostawiliśmy w spokoju. Co ma być to będzie i tyle.
Cóż te trzy kwadranse przerwy nie dały nam do myślenia i tutaj była po prostu niespodzianka przygotowana od organizatorów. Na scenach przygotowywanych na kolejne koncerty (i zasłonięte kotarami) zaczęli się gromadzić... wikińscy wojowie. Do tego podniosła muza i nasza ogromna ciekawość co to ma być. Po chwili w nasze uszy uderzył początek numeru "Guardians of Asgaard"... co do cholery? Aaa... wszystko jasne! Na tym wspominanym wcześniej mostku mamy muzyków Amon Amarth, którzy cisną swoją muzę. Mega niespodzianka! Nie było to w żaden sposób zapowiedziane i spodziewane. Muzycy w koszulkach z napisem Guardians of Asgaard i tak zespół przedstawił Johan Hegg. Opowiadał jak to bardzo tęsknili za fanami i nie mógł się doczekać tego mini występu. Oczywiście wspomniał o najnowszej płycie "The Great Heathen Army" i zapowiedział premierowe wykonanie dwóch numerów. Poleciał tytułowy i "Get in the Ring". W prezencie dostaliśmy jeszcze "The Pursuit of Vikings" i "Twilight of the Thunder God". Ależ ta niespodzianka zrobiła mi dobrze. Przypomniały się stare dobre wackeńskie czasy, gdy takich akcji bywało więcej.
Po takich smakołykach pozostało nam tylko do zobaczenia dwóch wykonawców: Mercyful Fate i Judas Priest o których opowie Michał:
Jak to zwykle bywa na festiwalach trzeba wybierać. Nie zawsze da się mieć ciastko i zjeść ciastko. Tym razem wybór polegał na tym, czy atakować przednie rzędy przy Judas Priest czy może odpuścić i zobaczyć pana Diamonda z wygodnej pozycji gdzieś z pola festiwalowego. Wygrała jednak Brytyjska Stal, przez co koncert Mercyful oglądałem stojąc pod sceną Faster i tęsknie spoglądając z boku na scenę Harder. Pewnie miało to wpływ na odbiór tego show ale... i teraz narażam się wielu czytelnikom... jakie to było nudne. Kurczę, ja wiem że kult, że koncert Mercyful to wydarzenie itd. Ale - no nie potrafię docenić tego, co działo się na scenie. Sam King był w zdecydowanie lepszej formie wokalnej niż podczas solowego występu na festiwalu parę lat temu. Ok, dobra była też scenografia - "marmurowe" schody, czacha kozła a nad nią świecący odwrócony krzyż - ok, szatan na pełnej. Pan Wokalista w długiej szacie, ciekawym nakryciu głowy i towarzystwie muzyków, którzy wyglądali jakby właśnie wyszli z próby kapeli garażowej, z którą spotykają się by wychylić co sobotę browara. Ja wiem - "muzyka sama się obroni", ale... no zabrakło mi większego metalowego cyrku. Zobaczcie sobie oficjalne nagranie dostępne na youtubie - być może zrozumiecie o co mi chodzi. Zresztą na nagraniu tym widać, że frekwencja nie należała do największej. Widocznie zespół nie przekonał nie tylko mnie. Szkoda.
Co można napisać o koncercie legendy, o której już wszystko zostało napisane? Ciężkie zadanie. Zacznę może od tego, że to był mój już czwarty koncert legendy brytyjskiego metalu na wackeńskiej ziemi świętej! Każdy z nich niesie ze sobą masę wspomnień, każdy był ogromnym przeżyciem emocjonalnym - szykowałem się, że i tym razem nie będzie inaczej? Czy się zawiodłem? Ani trochę!
Podobnie jak w pozostałej części trasy, tak i tym razem Judas Priest zaaranżowali scenę w taki sposób, aby przypominała industrialną, fabryczną przestrzeń ich rodzinnego Birmingham. Stalowe kotły, fabryczny komin, łańcuchy, dymiące się beczki - to otoczenie, które wspaniale uzupełniało surowy heavy metal serwowany przez Roba i spółkę. Szczególnie wspomniane beczki wyglądały zjawiskowo gdy wydobywał się z nich dym podświetlany w pomysłowy sposób na różne kolory - ciekawy efekt wizualny. Lista utworów nie była raczej niczym zaskakującym - wszak koncert odbywał się w ramach trasy z okazji 40-lecia zespołu - pojawiły się na niej więc zarówno klasyczne kawałki jak i kilka świeżaków z ostatniego albumu "Firepower". Zaskakujące jednak było dla mnie, jak na tak dużym festiwalu można spieprzyć dźwięk w taki sposób, że zespół, którego brzmienie opiera się na pracy dwóch gitar, zostaje dźwięku tych gitar pozbawiony... Serio - gitary brzmiały jakby heble były odkręcone na pół gwizdka. Odbierało to w znaczący sposób przyjemność z koncertu, bo pewne partie po prostu mózg przywoływał z pamięci niż realnie słychać było z głośników. To chyba największy minus tego koncertu. Wykonawczo Judasi to klasa sama w sobie i nie mam im absolutnie nic do zarzucenia. Heavy metalowy cyrk na najwyższym poziomie! Oczywiście chyba każdy zadawał sobie pytanie - "Jak Rob poradzi sobie z Painkillerem?". Powiem tak - było dobrze! Chłop ma już ponad 70 lat, ponad 40 lat zdziera gardło na scenie i wciąż sprawia, że największy hit jego kapeli brzmi ze sceny fenomenalnie! Oczywiście, upływ czasu słychać, pewne nuty są śpiewane na skróty, niemniej - Halford wciąż się broni! Kolejne pytanie dotyczyło tego, czy i tym razem na scenie pojawi Glenn Tipton, który zwyczajowo - w zależności od aktualnej formy zdrowotnej - wkraczał zagrać kilka riffów podczas bisowych utworów. Tym razem jednak musieliśmy obejść się smakiem. Nie wiem nawet, czy Glenn był obecny na terenie Festiwalu. Tak czy inaczej - na scenie tym razem go zabrakło. Szkoda - ale w jego sytuacji zdrowotnej jest to zrozumiałe. A skoro już przy zdrowiu jesteśmy - ciężko dać wiarę w to, że Ritchie nie tak dawno temu uciekł śmierci spod kosy - chłop na scenie jest jednym z bardziej aktywnych członków kapeli. Warto dodać, że pod koniec występu można było poczuć się niczym na koncercie... AC/DC lub Pink Floyd. Bogowie metalu pozazdrościli kolegom po fachu i też postanowili wprowadzić do swojego show dużą, dmuchaną zabawkę w postaci ogromnego byka - podobno symbolu ich rodzinnego miasta.
Podsumowując - znowu miałem okazję przekonać się, że stary metal nie rdzewieje. Szkoda, że zabrakło mocniejszego jebnięcia gitar w głośnikach. Tak czy inaczej - mój czwarty Judas stał się faktem i kolejną okazją do przekonania się, dlaczego te ponad 20 lat temu zacząłem słuchać tego rodzaju muzyki. I tak oto kończymy dzień pierwszy jeśli chodzi o doznania muzyczne, bo towarzysko mielibyśmy jeszcze coś do dodania, ale to nie miejsce i czas na takie gawędy.
Dzień drugi rozpoczynamy oczywiście od piwa, znaczy śniadania i sporej sielanki, bo pierwszy koncert mamy do zobaczenia o 15-tej. Co prawda w samo południe grała Crypta, ale lenistwo (piwo) wygrało z tą opcją. Pierwszym koncertem który doświadczyliśmy w drugim dniu był Me and That Man o którym opowie Michał:
To dość zabawne, że zespołu w zasadzie nie słucham, nie mam ich ani jednej płyty a jednak zaliczyłem ich chyba piąty czy szósty koncert w życiu z czego drugi w ciągu miesiąca. Po udanym występie na tegorocznym Castle Party udało mi się zamienić parę słów i z Nergalem i z Johnem Porterem, zapewniając tego pierwszego, że "widzimy się na Wacken". Można o Nergalu powiedzieć wiele. Można utyskiwać, że nasłuchał się Kinga Dude'a i Nicka Cave'a i pocisnął swoją kopię takiej muzy ale... No właśnie facet wychodzi na scenę i robi z publicznością co chce. To był bardzo dobry koncert! To czego żałuję, to fakt, że tym razem bez Johna Portera w składzie. Sam Nergal też oszczędzał się wokalnie, przez co sporo ścieżek była albo śpiewana przez basistę albo "na skróty". Nie mam jednak o to pretensji. Wszak jakieś 2 godziny po występie Me and That Men, Adam miał pojawić się na dużej scenie festiwalu aby...zagrać pełne show ze swoim głównym zespołem. SZACUN! Dwa koncerty w jednym dniu, w tak krótkim odstępie czasu. Panie Nergalu - pan żeś mi zaimponował teraz.
Wracając do występu - oczywiście były momenty gdy popaliliśmy sobie kościoły, gdzie byliśmy w drodze itd. Jednak dla mnie ten koncert miał jeszcze jeden wyjątkowy moment. Kilka lat temu na małym alternatywnym festiwalu, który współorganizuję wystąpił zespół Frank The Babtist. Koncert był pretekstem do rozmowy, zawarcia znajomości a potem przyjaźni z wokalistą - Frankiem Volmanem - Amerykaninem mieszkającym na co dzień w Berlinie i regularnie odwiedzającym nasz kraj z koncertami (które nota bene mu sam organizowałem). Jakiś czas temu Nergal stał się fanem zespołu i...zaprosił Franka do zaśpiewania w jednym utworze na nowej płycie. Moment, kiedy Nergal zaczął zapowiadać "Losing my Blues" i wspomniał o gościu, który za chwilę wejdzie na scenę, przerwał mój długi okrzyk "Fraaaaannnnkkkk!". Nie ukrywam - poczułem dumę, widząc przyjaciela przed dużą wackeńską publicznością. Fajna sprawa. Szkoda, że nie udało się zaprosić od razu do utworu drugiego wokalisty w postaci... Abbatha. Może kiedyś.
Po fajnym i zaskakująco pozytywnym koncercie Me and That Man, udajemy się w kierunku głównych scen po drodze wstępując pod "Louder Stage", bo tam prezentuje się Stratovarius. Finowie byli przed premierą płyty "Survive" i była to dobra okazja sprawdzić co nowy krążek nam przyniesie. Pod warunkiem, iż zespół coś z tych nowych numerów nam zaprezentuje. Oczywiście tak się zdarzyło i mogliśmy wysłuchać: "Firefly", "Survive" i "World on Fire". Numery w porządku, ale jakoś Stratek wypadł z kręgu moich mocnych zainteresowań. No ale jak grają na żywo, to oczywiście posłucham z chęcią. I jak zwykle czekam na dwa numery: "Black Diamond" i "Hunting High and Low". Ten pierwszy wypadł jak zwykle wybornie, a drugi nie pozostał mu dłużny.
Kolejna pozycja w koncertowej rozpisce to nasz rodzimy Behemoth o którym opowie Michał:
Zastanawiam się cały czas co napisać o kolejnej sztuce Behemotha. Podobne jak w przypadku Judas Priest - wszystko zostało już napisane i podobnie jak w przypadku twórców "Painkillera" można śmiało powiedzieć, że jest to zespół, który zapewni widzom show na najwyższym możliwym poziomie. Nergal i spółka to profesjonaliści pełną gębą. Nie rozumiem jedynie, dlaczego mając status realnej gwiazdy światowego metalu, po raz kolejny, zespół wrzucany jest na dużą scenę o 19.30. Z całym szacunkiem, ale zasłużyli na to, aby zamykać dużą scenę, lub przynajmniej grać już po zmroku. A tutaj co? Zaraz po Behemocie na drugiej dużej scenie miało miejsce "szoł" niemieckiego In Extremo. Niby od lat widzimy jak festiwal coraz częściej zaspokaja gusta publiki nastawionej na bardziej piknikowe granie ale... no ale nie potrafię sobie tego wytłumaczyć, że metal z krwi i kości ustępuje pola takim wynalazkom. Wracając do Nergala i kolegów - zaprezentowali przekrojowy set, w którym warto wyróżnić dwa utwory z nadchodzącego wówczas albumu "Opvus Contra Natvram" w postaci "Off to War" oraz "Ov My Herculean Exile", które zabrzmiały potężnie tego wieczoru. Oczywiście jak zawsze uśmiech na twarzy i zawodzenie polskich fanów wywołał moment, kiedy po raz kolejny dowiedzieliśmy się, o tym, że łyżwiarz wie, że kotek wykopał prezent... Wielką przyjemnością było zobaczyć jak wspaniale Polacy odbierani są na dużym międzynarodowym festiwalu. Inna sprawa, że jak zwykle w przypadku nieco większej ekstremy wśród fanów przeważały osoby z Ameryki Południowej.
Ja tymczasem zostaję zerknąć co tam Venom ma do pokazania. Cóż mogę powiedzieć? Patrząc na setlistę to petarda na całego bo z samego "Black Metal" wjechało 5 numerów: "Black Metal", "Buried Alive", "Countess Bathory", "Don't Burn the Witch" i "Leave Me in Hell". Plus dwa numery z "Welcome to Hell" w postaci tytułowego i "Witching Hour", oraz "Bloodlust" i "Warhead". Nieźle, prawda? Była siarka, było piekło, był black metal, ale przyznam szczerze, że jakoś to nie robiło na mnie większego wrażenia. Jakiś ten koncert był "wymęczony" i totalnie bez klimatu. Jakby troszkę niechlujny. Wiadomo, że takie granie lepiej się sprawdzi w klubie, niż na festiwalowej scenie. Tutaj muszę oddać, że Venom koncertowo "przegrywa" z Venom Inc., tych drugich widziałem 5 razy (w klubie i na festiwalu) i jednak bronią się zdecydowanie lepiej jeśli chodzi o wykon. No ale zawsze warto zobaczyć i usłyszeć na żywo Cronosa śpiewającego na żywo takie "Black Metal", przeca to kult nad kulty, prawda?
Z końcówki Venom musiałem się urwać, żeby zdążyć na początek występu Tribulation. Szwedzi rozwalili mi system płytą "Down Below" z 2018 roku i nie mogłem sobie wyobrazić sytuacji, że odpuszczam ich występ. No nie ma takiej opcji i już. Zespół zdążył już wydać kolejny album (równie dobry co poprzednik) o tytule "Where the Gloom Becomes Sound" i spodziewałem się w setliście sporej reprezentacji z tych dwóch ostatnich wydawnictw. Nie zawiodłem się ani trochę, bo wpadło aż siedem kompozycji! Normalnie uczta na całego. W zespole doszło do zmiany bo odszedł Jonathan Hultén, który na żywo prezentował bardzo charakterystyczną kreację. Nowy gitarzysta (Joseph Tholl) to już inna inność. A sam koncert wyborny. Świetny set z cudownym "The Lament" na czele. Ależ to jest numer i co on mi w głowie robi, to ja nie mam pytań. Podobna sytuacja z kompozycją "Nightbound", ależ to jest piękny numer! Ponadto "Lacrimosa" i temat "Down Below" mamy wyczerpany. Dla mnie każdy z tych numerów to sztos totalny. Z ostatniego krążka otrzymaliśmy: "Funeral Pyre", "Hour of the Wolf", "In Remembrance" i "Leviathans". Ale te już nie zrobiły takiego wrażenia jak kompozycje z "Down Below". Super jeszcze wypadł numer "Melancholia". To był bardzo fajny koncert, mniejsza scena, nie było już ostrego słońca, no i udało mi się zająć miejsce przy barierce. Czego więcej chcieć?
Odklejam się od barierki i mam do wyboru dwie opcje: Moonspell albo Tiamat. Hmm... chwila namysłu i wędruję pod sceną na której zagrają Portugalczycy. Co ciekawe również udaje mi się stanąć przy barierce pomimo tego, że jestem na "minuty" przed rozpoczęciem tego koncertu. No przecież nie będę narzekał, prawda? Moonspell widziałem niejednokrotnie i za każdym razem potrafili mnie chwycić za serducha. Pomimo tego, że część ich dyskografii mniej celnie do mnie trafia. Wiadomo, że swego czasu człowiek zasłuchiwał się albumami "Wolfheart" i "Irreligious", które zresztą do dzisiaj sobie bardzo cenię. Później już było różnie, ale to "przypadłość" wszystkich kapel z tego nurtu (Paradise Lost, Tiamat, Samael), że odjechali w bardziej elektroniczne dźwięki, które do mnie nie przemawiają. Czego się spodziewałem po kolejnym koncercie Moonspella? Dobrej zabawy, paru numerów które wielbię i wiecie co? Dokładnie to dostałem. Muzycy w pełnym gazie, spore zaangażowanie Fernando, który non-stop nakręcał publikę do jeszcze większej zabawy. No piorunujące "zakończenie" tego występu w postaci kolejno zagranych "Mephisto", "Vampiria", "Alma Mater" i "Full Moon Madness". Dziękuję, dobranoc. A jeszcze wcześniej było między innymi "Opium", "Herr Spiegelmann", czy "Breathe (Until We Are No More)". Nie mam pytań...
W tym samym czasie, jak się okazało, Michał odwiedził Tiamat:
Nigdy nie miałem okazji zobaczyć zespołu w klubie. Gdy byli u szczytu sławy i regularnie odwiedzali nasze klubowe sceny - ja byłem jeszcze kindermetalem, dla którego ta muzyka nie do końca była zrozumiała, a szczytem marzeń było posłuchać kolejnej tak samo brzmiącej płyty Manowar... ehhh. Na szczęście Tiamat "zaliczyłem" parę lat temu w Bolkowie - podczas ich powrotu na scenę, w trakcie Castle Party. Pamiętam, że poza dziwnym strojem Johana koncert był całkiem zacny a sami muzycy po nim dość otwarci, uśmiechnięci, zadowoleni. A na Wacken... ekhm... to nie był dobry koncert. Dziwna konferansjerka, momentami brak zgrania i duszny klimat - jednak nie taki, o jaki chodzi w tej muzyce - to wszystko sprawiało, że z przykrością słuchałem tego koncertu. A może to warunki festiwalowe sprawiły, że nie wszystko poszło jak trzeba? A może zbyt jestem przyzwyczajony do studyjnych wersji poszczególnych utworów? Sam nie wiem. Niestety jednak koncert był dla mnie dużym rozczarowaniem i tylko sentyment kazał mi zostać do końca. Poczekam, może jeszcze kiedyś zobaczę ich w klubie.
A ja tymczasem lekko umordowany, bo to już była północ, wybieram się jeszcze pod główną scenę, gdzie za kwadrans ma zagrać formacja The Halo Effect. To zespół złożony z byłych muzyków In Flames z Jesperem Strömbladem na czele. Zespół był krótko przed premierą płyty "Days of the Lost" i byłem bardzo ciekaw jakiej muzyki się spodziewać. Co prawda single były już znane, ale co granie na żywo to na żywo. Posłuchałem i już widziałem, że ten krążek trafi w moje łapki. The Halo Effect nie bawili się w jakieś konwenanse i po prostu odegrali cały album w całości. Ni mniej, ni więcej "Days of the Lost" wjechało w 100%, a jak się później okazało to kolejność była inna niż na CD. Po cichutku liczyłem na jakiś cover In Flames, ale panowie nie pokusili się o taki zabieg. Z koncertu zapamiętałem najbardziej numer "The Needless End", który jeszcze na drugi dzień siedział mi w głowie. Fajnie było przedpremierowo posłuchać tego albumu. Teraz bardzo chętnie wybrałbym się na ich koncert gdy już znam na wylot cały materiał.
Mocno zmęczony (kurde człowiek wypadł z formy - ledwo sześć koncertów tego dnia!), ale bardzo zadowolony z tego co słyszałem i widziałem, wracam na pole namiotowe. Temperatura mocno spadła i zapowiadało się na niezbyt przyjemną noc pod namiotem. Jeszcze wymiana wrażeń z Michałem, który wrócił po występie zespołu Tiamat i do spania. Przed nami najbardziej leniwy i luźny dzień w mojej historii wyjazdów na Wacken Open Air.
W sobotę nie bardzo mieliśmy co porabiać pod scenami, bo niewiele ciekawego dla nas się działo. Na sam początek dnia, czyli gdzieś koło południa wyruszamy do miasteczka. Nie chce nam się siedzieć i zamulać na polu namiotowym. Odwiedzamy "lokalnego dilera" i podobnie jak w 2019 roku raczymy się domową nalewką prosto z zimnej piwnicy. Jeny... jakie to jest dobre, to ciężko sobie wyobrazić!
Odwiedzamy też stoiska z różnym wackeńskim asortymentem i w zasadzie w ten sposób zabijamy czas aż do godziny 18-tej, gdy na "Headbangers Stage" pojawia się zespół Hate, o którym opowie Michał:
Fajnie, gdy na dużych festiwalach możemy zobaczyć coraz więcej polskich kapel. Już nie tylko Nergal czy Peter z kolegami, już nie tylko Decapitated ale i taki Hate stał się piękną wizytówką naszej sceny ekstremalnej za granicą. Tym razem chłopaki zagrali na tzw. "małej scenie" - Headbangers Stage. Swoją drogą dobrze, ze organizatorzy zdecydowali się na usunięcie ogromnego namiotu, który miał ograniczoną pojemność - co dawało ostatnio o sobie znać - na rzecz postawienie małych scen na wolnym powietrzu. Powielili w ten sposób układ dużych scen. Jak dla mnie - zmiana zdecydowanie na plus! Ten koncert udało obejrzeć się z pod barierki. Wokół - głównie ludzie o latynoskiej urodzie, z flagami państw z Ameryki Południowej. W połączeniu z technicznym death metalem to zapowiadało jedno - morze ludzi latających nad głowami i napierdalanie bez litości. I cóż zrobić? Tak właśnie było - szybko, ostro, technicznie i do przodu. Oczywiście moją uwagę najbardziej przykuwały blasty serwowane przez Pavulona. Ten człowiek to cholerna maszyna. Zresztą pozostali muzycy nie pozostawali w tyle! Młynki kręcone głowami, zamiany miejsc na scenie a to wszystko polane sosem z siarki. Bardzo energetyczny i emocjonalny koncert. Oby więcej takich na kolejnych Wacken!
Po Hate mamy dwie godzinki przerwy, które mija nam dosyć szybko i rozdzielamy się na dwa koncerty. Michał wybrał New Model Army:
No i kolejny zespół, który miałem zobaczyć na tegorocznym Castle Party ale...jak to bywa na festiwalach, szczególnie tych post-pandemicznych, człowiek spotyka jednego znajomego, drugiego, zaczyna rozmawiać, skoczy po browara i okazuje się, że koncert jest słuchany gdzieś tam pół-uchem zamiast prawilnie spod sceny. Bazując na tym doświadczeniu na Wacken od razu wbiłem się w okolice barierek sceny Louder, aby tym razem z dużą uwagą zobaczyć i usłyszeć co Anglicy mają do zaoferowania. Piękny to był koncert. Wstyd się przyznać, ale poza okazjonalnym słuchaniem pojedynczych kawałków, raczej nie znam twórczości tej grupy. Dało mi to w pewnym sensie czystą kartą w odbiorze koncertu. Wiadomo - spodziewałem się post punka (którego uwielbiam!), ale tak naprawdę zastanawiałem się, jak taka konwencja sprawdzi się na dużym, jakby nie patrzeć, metalowym festiwalu. Sprawdziła się wybornie! Świetna, plemienna gra perkusji, zamiany muzyków na instrumentach, wprowadzenie skrzypaczki (która później wspierała też Justina wokalnie) na scenę - to wszystko spowodowało, że mieliśmy do czynienia z kawałem dobrego, alternatywnego show. Osobiście cieszę się, że Wacken poza oczywistym "nuclear-blastowym" metalem dla Niemców w postaci kolejnych Beast in Black, Beyond the Black, Powerwolfów i kolejnych tego typu klonów, potrafi jeszcze zaskoczyć i zaprosić na scenę wykonawców bardzo luźno związanych z metalem. New Model Army dołącza do szacownego grona The Mission, The Addicts czy Sisters of Mercy, które z przyjemnością wysłuchałem właśnie tutaj. I znowu - czekam na klubowy koncert. Skoro na dużej scenie egzamin został zaliczony na pięć z plusem, to w mniejszej, bardziej kameralnej przestrzeni będzie pewnie jeszcze lepiej!
Ja natomiast udałem się pod główną scenę zobaczyć po raz -enty Arch Enemy. Szwedzi byli na kilka dni przed premierą nowej płyty o tytule "Deceivers", więc można było się spodziewać, że coś z tego krążka zagrają. I oczywiście tak było, bo dostaliśmy "Deceiver, Deceiver", "Handshake With Hell", "House of Mirrors", "In the Eye of the Storm", "The Watcher". Te dwa ostatnie to było zupełne premiery na żywo. Z Arch Enemy mam mały problem, bo kiedyś bardzo mocno lubiłem ten zespół i jego twórczość. Ale gdzieś tak od płyty "Khaos Legions" nasza miłość pomału, ale skutecznie rdzewieje. Nawet na tym koncercie spokojnie sobie stałem z tyłu i patrzyłem co zespół prezentuje na żywo. Złego słowa na show nie powiem, bo w tym aspekcie wszystko się zgadza. Kapitalne światła, pirotechnika, muzycy w pełni zaangażowani, tylko jakby brakowało tego czegoś. Nawet te moje ulubione numery ("Ravenous", "My Apocalypse", "No Gods, No Masters", czy "Nemesis") nie zrobiły większego wrażenia. No nic na to nie poradzę i jakoś z tym muszę żyć, prawda?
Po koncercie Arch Enemy dzwoni do mnie Michał z informacją, że ma dla mnie miejsce przy barierce na której został po koncercie New Model Army. Nie pozostaje mi nic innego niż powędrować i zająć moje ulubione miejsce. Tym bardziej, że to ostatni koncert tego festiwalu (co zawsze wzbudza we mnie mały smuteczek i nutkę nostalgii), a zagra jeden z moich ulubionych zespołów jeśli chodzi o granie na żywo. W dodatku pięknie się złożyło, bo Death Angel miałem zobaczyć po raz 10. No to świętujemy z grubej rury. Choć zdecydowanie wolę ich występy w klubach, bo wtedy jest doskonała więź z muzykami, ale po tym też sobie obiecuję sporo dobroci. Po drodze ogłoszenie pierwszych zespołów, które zagrają na edycji 2023. Mordka mi się zaśmiała, bo ogłoszono między innymi Iron Maiden, Megadeth, Wardrunę, czy Deicide z płytą "Legion".
Death Angel w tańcu się nie pieści i na żywo to jest petarda na maksa. Tego się spodziewałem i to dostałem. Rozpoczęli z grubej rury, bo jako intro zagrali "The Ultra-Violence", który płynnie przeszedł w "Mistress of Pain". No takie sztosy na dzień dobry, to ja bardzo lubię. Z debiutu poleciały jeszcze "Thrashers" i "Voracious Souls". Z dwójeczki dostaliśmy "Bored", a "Act III" reprezentował otwierający ten album "Seemingly Endless Time". Przyjemnie, prawda? "The Art of Dying"? Zapraszamy: "The Devil Incarnate" i "Thrown to the Wolves", który to kończył tego seta. Ale to oczywiście nie wszystko, bo przecież były i nowsze kompozycje z "Humanicide", "The Moth", czy "Caster of Shame", "Son of the Morning", "The Dream Calls for Blood" na czele. Do kompletu dokładamy jeszcze "Absence of Light" i tym samym mały cały zestaw utworów zagrany przez Death Angel. Muzycznie petarda jak zawsze. Na scenie niesamowita zabawa i spory luz. Jak zwykle basista Damien Sisson wypatrzył mnie przy barierce i to już nasza taka tradycja. Która narodziła się gdzieś po drodze, bo swego czasu dosyć często się widywaliśmy koncertowo: Wrocław 2017, Wrocław 2018, Wrocław 2019, Hellfest 2019, Wrocław 2020 i po którymś z tych koncertów mieliśmy okazję chwilkę pogadać i śmiał się, że kojarzy polskie koncerty ze mną. Ot taka miła przyjemność. To było eleganckie zakończenie i podsumowanie Wacken Open Air. Wracając na pole namiotowe jeszcze chwilkę z dużej odległości oglądamy Finów z Lordi, ale to za mało żeby coś więcej napisać. Ziąb niemiłosierny, człowiek rozgrzany zabawą pod sceną na Death Angel. Trzeba wracać do zimnego namiotu i to taki niefajny moment na festiwalu. Gdy wszystko już przeminęło, co człowiek miał zobaczyć to już widział i nastał czas powrotu do rzeczywistości.
To była cholernie zimna noc i przyznam, że dawno tak w kość nie dostałem. Cholera Wacken, przecież to jest środek lata! No ale dobrze, że nie padało. Dosyć sprawnie zbieramy się z pakowaniem naszych tobołków i po śniadaniu czas ruszać do Polski. Podróż mija bezproblemowo, lekko kombinujemy z drogą, żeby odpuścić sobie kiepską drogę na A4 od granicy i pod wieczór meldujemy się we Wrocławiu. Na rogatkach miasta trafiamy na auto na wrocławskich tablicach z wyklejonym napisem W:O:A 2022. Kurde nie udało się zbliżyć w korku na odpowiednią odległość, bo chcieliśmy do ekipy zagadać. Jak to czytacie to się odezwijcie!
Czas na kilka słów podsumowania tego festiwalu. Nie ukrywam, że jeśli chodzi o skład to ten był najsłabszy od kiedy bywam (czyli od 2005 roku) na Wacken. Czy narzekam na tę słabość? Nie, bo te dwa lata bez tej (jak i innych) imprezy pozostawiło spory głód. Mało było tych koncertów, bo raptem 19 jak dobrze liczę. Szału nie ma, ale z drugiej strony przecież miałem okazję zobaczyć kilka świetnych koncertów i spędzić czas w przyjemnych okolicznościach przyrody. Czy na edycję 2023 się wybiorę? No nawet nie chcę pisać (jak ostatnio), że nie wiem, czy się zastanowię, bo zaś odwołają na dwa lata. A serio to będę chciał się wybrać. Liczę na dobry skład i ciekawych headlinerów. Tym bardziej, że już ogłoszono ciekawe nazwy, a warto zaznaczyć, iż w przyszłym roku pełnoprawny festiwal będzie trwał cztery dni, więc siłą rzeczy tych zespołów będzie więcej. A im więcej do wyboru tym większa szansa, że jakieś fajne nazwy się trafią. Czego wszystkim i sobie życzę jak najbardziej. No to klasycznie: "See you in Wacken - Rain or Shine!!!"