Therion & Grave Digger & Sabaton
13.02.2007 Kraków, "Klub Studio"
14.02.2007 Warszawa, "Stodoła"
Pod krakowskim "Klubem Studio" meldujemy się jakieś dwie godziny przed koncertem. Załatwiamy formalności z pokojem w akademiku, robimy zakupy i idziemy na obiad. Pół godziny przed koncertem udajemy się powoli pod klub. Stojąc w kolejce do wejścia, w pewnym momencie słyszę jakąś znajomą muzykę... nasłuchuję uważnie i ze zdumieniem stwierdzam, że to "Panzer Batalion" zespołu Sabaton. KE? - pomyślałem... zerkam na zegarek 18.45. Zupełnie zdezorientowany wpadam do klubu (dobrze, że kolejki nie było), po drodze słyszę jeszcze "cześć gumbyy" (to znajomi stali do szatni) i wpadam na salę koncertową. Rzeczywiście na scenie już są Szwedzi i zabawa trwa na całego. Ludzi nie ma jeszcze dużo, więc bez problemu lokuję się w pobliżu barierki i zaczynam uczestniczyć w zabawie. Muzycy Sabaton mocno skupieni na swoich instrumentach, jakby lekko przejęci rolą. Jedynie wokalista Joakim Broden bardziej wyluzowany. Biega po całej scenie, szuka "zaczepki" z innymi muzykami, zagaduje publikę, po prostu robi "szoł". Publika dobrze nakręcona na koncert, śpiewa refreny, a pod sceną zrobił się niezły młynek. To wszystko powoduje, że muzycy Sabaton zaczynają "żyć" koncertem. Pewno nie spodziewali się aż takiego przyjęcia. Po dwóch-trzech utworach są już zupełnie "pozamiatani" publiką. Gromkie "Sabaton, Sabaton, Sabaton" po każdym utworze powoduje wielkie uśmiechy na ich twarzach. Przoduje w tym basista Par Sundstrom, jego uśmiech jest największy. Muzyka Szwedów na żywo nieznacznie zyskuje w moich uszach. Nie ma tego "ugrzecznienia" z płyty, wszystko brzmi bardziej surowo, z takim lekkim uproszczeniem. Jak dla mnie super. Utwory przelatują dosyć szybko, "In The Name Of God" - z wyśpiewanym "Stand Up and Show Me Your Face!", "Attero Dominatus" i najbardziej wyczekiwany chyba "Primo Victoria". W momencie gdy Broden zaintonował "Through The Gates Of Hell" to w "Studio" zrobiło się naprawdę gorąco. Był jeszcze dynamiczny "Into the Fire" i na sam koniec Sabaton zagrał "Metal Machine" (w jednym refrenie nawet "Polish Metal Machine"), który pod koniec przemienił się w "Metal Crüe" (ach ten fragment: "When the Priest Killed a Maiden in the Metal Church") i po chwili wszystko umilkło. Muzycy żegnają się z nami i dziękują za tak ciepłe przyjęcie. To był świetny koncert, chociaż po nim pozostał spory niedosyt... tak, tak niedosyt. Po prostu Sabaton zagrał za krótko, mam nadzieję, że niebawem zobaczę ich ponownie z dłuższym setem.
Po koncercie Szwedów udajemy się do baru, żeby uzupełnić płyny... kolejka nawet niezbyt długa, więc trwało to chwilkę. Spokojnie stoimy sobie i rozmawiamy w gronie znajomych, a tu zaczynam słyszeć jakieś "niepokojące" dźwięki ze sceny. Heh... toż to intro z nowej płyty Grave Digger. No brawa dla ekipy technicznej, chyba chłopaki pracują na akord.
Szybko przemieszczam się pod scenę, a tutaj już większy tłumek niż na Sabaton. Z głośników wciąż słychać intro, a tymczasem na scenę wchodzi jakaś postać, w skórzanej kurtce i ciemnych okularach. W pierwszej chwili pomyślałem, że to... wokalista Sabaton - Joakim Broden, gdyż miał takie same okulary. Oczywiście o tym nie ma mowy, a tą tajemniczą postacią jest klawiszowiec Hans Peter "H.P." Katzenburg, który zrezygnował ze swojego dotychczasowego przebrania. Instaluję się po prawej stronie barierki, tam gdzie pojawia się Manni Schmidt. Dokładnie tak samo stałem na warszawskim koncercie w 2005 roku. Niemcy rozpoczęli od tytułowego utworu z nowej płyty, czyli "Liberty or Death". I ten kawałek całkiem nieźle prezentuje się na żywo. Zresztą na płycie (dosyć przeciętnej w sumie) też błyszczy. Na scenie pojawia się wokalista Chris Boltendahl i zaczyna swoje "przedstawienie". Oczywiście pierwsze co robi to z uśmiechem "zaczepia" publikę. Pierwszy kawałek przelatuje szybciutko, pianinko na koniec i bez żadnej zapowiedzi startuje "The Dark of the Sun". I o to chodzi... szybko, melodyjnie i do przodu, świetny utwór na koncerty. Po tym kawałku króciutka przerwa i po chwili Chris zapowiada kolejny numer. Mówi o Wagnerze i łatwo się domyśleć, że będzie coś z krążka "Rheingold". Obstawiałem na kawałek tytułowy, ale jednak wybór padł na "Valhalla". Ot Grabarzowy numer, ale na mnie nie robi aż tak wielkiego wrażenia. Jest krótki, to i szybko przeleciał. Jako następny Boltendahl zapowiada "coś" z płyty "Knights of the Cross". Szybkie pytanie "Lion?" i gromkie "Heart!" i już słyszymy riff otwierający utwór "Lionheart". Tutaj już nie ma, że boli. Szaleństwo przy barierce i uśmiechy muzyków. Po prostu ogień i klasa. Świetny kawałek z genialnym refrenowym zwolnieniem, w którym oczywiście publika śpiewa tekst. Do tego dochodzi pyszna solówka Manniego. Dla mnie to jeden z jaśniejszych punktów tego koncertu. Po takiej dawce ognia, należy oczywiście chwilkę odpocząć. I Grave Digger doskonale o tym wiedzą. Kolejnym utworem jest dosyć spokojny "The House". Powiem szczerze, że nie spodziewałbym się akurat tego utworu. Z płyty "The Grave Digger" oczekiwałbym raczej "The Raven", czy tytułowy. Zresztą nieważne, bo "The House" świetnie wypada na żywo. Dosyć ciężki i walcowaty ze śpiewającą publiką ("hej!, hej!, hej!!"). Pod koniec utworu jest takie zwolnienie, wtedy Chris zapowiada - Mr. Jens Becker i dostajemy taką mini solóweczkę na basie. Bardzo fajnie to wyszło. Hmm... skoro jesteśmy przy basiście, to warto zauważyć, że Jens zmienił lekko fryzurkę. Zamiast bujnej czuprynki ma teraz całkiem króciutkie włosy.
"The Round Table" i wracamy do średniowiecznej trylogii. A dokładnie do płyty "Excalibur". Rozśpiewana publika w refrenach:
"Together We Stand Steel In Our Hands Fighting Forever Forever We Stand
Forever We Fight Side By Side Forever We Stand Forever We Stand"
i nikt się nie nudzi. Kawałek dosyć szybko przelatuje i już Chris zapowiada kolejny utwór z nowej płyty. Szybkie pytanie, czy lubimy szkockie klimaty i już wiadomo, że będzie "Highland Tears". Intro to kobzy, podczas których Manni udaje szkocki taniec. Wygląda to dosyć komicznie, biorąc pod uwagę "gabaryty" Pana Schmidta ;) Szybki riff i już jedziemy do przodu. Świetne zwolnienie w refrenach ("Highland Tears In Blood We Died... The King is Dead... All Soldiers Cried... Highland Tears... Flow Through Our Vains... The English Killed Put Us In Chains... ") i rzeczywiście muzykom udaje się wyczarować taki melancholijno-piękny klimat. Stałem jak zaczarowany. Do tego jeszcze dochodzi świetne solo... szczególnie ta druga wolniejsza część. Jak dla mnie cudo. Nie ma co się zbytnio rozczulać, bo Chris zapowiada kolejny utwór. Ponownie coś z albumu "Excalibur" i ze specjalną dedykacją dla kilku osób, które wokalista wskazuje mówiąc "For You... For You... For You... And For You". Wybiera tylko same dziewczyny, to jest oczywiste, ze musi to być "Morgane Le Fay". Yeah... kolejny z moich ulubionych utworów. Świetny refren, który wykrzykuję z całą mocą gardła. Kolejny "michałek" z tego koncertu. Dla takich chwil warto tłuc się te 300 km na koncert. I ponownie po świetnym utworze mamy lekkie zwolnienie tempa. "Silent Revolution", czyli kolejny otwór z nowej płyty "Liberty or Death". Powiem szczerze, że to był najsłabszy fragment koncertu Grave Digger. Ten kawałek zupełnie mnie nie ruszył i czekałem do jego końca. Trochę przeciągany i rozlazły jest ten utwór. Na szczęście kolejnym utworem był "Knights of the Cross". No co tu dużo mogę napisać? To był zdecydowanie najlepszy utwór na tym koncercie. Zagrany szybko, mocno i agresywnie, ale i z polotem. Refren oczywiście zaśpiewany przez publikę, no i solo. Manni bardzo się wczuł w swoją rolę, nawet pozwolił sobie na chwilę szaleństwa i zachęcał publikę do krzyczenia. A po chwili z pod jego palców wyczarowała się piękna melodia. Coś pięknego... no i to "Murder! Murder!" na końcu. Genialny jest ten utwór, a na koncercie to już zdecydowanie. Najpiękniejsza chwila tego dnia. Tak to już jest na koncertach, że co piękne przemija w mgnieniu oka i nie ma człowiek chwili, żeby delektować się tym dłużej. Nawet nie można odetchnąć, po prostu nie ma na to czasu. Tym bardziej, że kolejnym utworem był klasyk z klasyki. Kawałek, bez którego koncert Grave Digger jest niepełny. A czym mowa? Oczywiście:
"The Clan's Are Marching 'Gainst The Law Bagpipers Play The Tunes Of War Death Or Glory I Will Find Rebellion On My Mind"
Tutaj to już nie dam rady oddać tego, co działo się w "Klubie Studio"... po prostu to trzeba przeżyć. Szaleństwo, chóralne śpiewy, wspólne klaskanie i wspaniała zabawa. Klasa!
"Rebellion" to był ostatni utwór przed bisami. Zespół żegna się z nami i schodzi ze sceny. Oczywiście to nie koniec koncertu, po chwili na podwyższeniu z boku sceny pojawia się Boltendahl i zaprasza publikę do głośniejszego krzyku. Pojawia się reszta muzyków i Chris zapowiada "The Last Supper", króciutkie intro i zabawa zaczyna się na nowo. Bardzo lubię ten utwór i trzeba przyznać, że na żywo wypada znakomicie. Kolejna zapowiedź bisu powoduje lekkie uczucie smutku. Chris wykrzykuje "Heavy!! Metal!!", na co publika oczywiście "Breakdown!!!". "Heavy Metal Breakdown" to zawsze jest ostatni utwór koncertu, więc nie ma już złudzeń, nie będzie więcej bisów. Trudno, trzeba wykorzystać to, co pozostało do końca. Mam do tego utworu specjalny sentyment (nie... nie całowałem się pierwszy raz przy nim :) gdyż wtedy nie znałem jeszcze tego kawałka), chodzi o wokalne wykonanie refrenu. Powiem Wam szczerze, że Chris może schować się ze swoim skrzekiem (Tomku - jesteś lepszy w tym!). Podczas tego kawałka moje gardło definitywnie odmawia współpracy. No trudno, ale tak to już bywa. Ostatnie dźwięki wybrzmiewają ze sceny i koncert dobiegł końca. Muzycy żegnają się z nami, gromkie "Grave Digger! Grave Digger!" nie milknie. Niestety Chris Boltendahl, Manni Schmidt, Jens Becker, Hans Peter ''H.P.'' Katzenburg i Stefan Arnold definitywnie opuszczają deski sceny. To już jest koniec.
Powoli udaję się do baru, a po drodze odnajdują się znajomi. Wszyscy zmęczeni i szczęśliwi. A to jeszcze nie koniec emocji tego wieczora. Przecież jeszcze zagra gwiazda wieczoru, czyli Therion. Przerwa trwa długo, więc odpoczywamy w barze. W międzyczasie pojawiła się delegacja muzyków Grave Digger w składzie Manni, Jens i Stefan. Podpisywanie wszelkiego rodzaju pamiątek, wspólne fotki i rozmowy z fanami nie mają końca. Muzycy cierpliwie to znoszą i chętnie pozują do zdjęć. Prosty przykład: pytam Manniego, czy mogę sobie z nim zrobić fotkę. Odpowiada mi, że fotkę to zawsze. Chwilę rozmawiamy i mówię, że może jutro pojawię się w Warszawie na koncercie. Muzycy robią duże oczy i zapraszają serdecznie. A Manni mówi dodatkowo, że będzie mnie wypatrywał ze sceny. To chyba mnie przyuważył przy barierce, nie powiem, miło mi się zrobiło... Tymczasem na scenie pojawił się Therion. Ja na salę udałem się po 3-4 utworach i do końca koncertu stałem na... samym końcu widowni. Ot tak, dla odmiany. Teraz na spokojnie mogę sobie "oglądnąć" klub, bo jest to moja pierwsza wizyta w tym miejscu. Zresztą jak jakoś dziwnie się złożyło, że po raz pierwszy byłem w Krakowie na koncercie. Zawsze jeździłem do Warszawy. "Klub Studio" to całkiem obszerne miejsce, sporo w nim przestrzeni. Całość ma kształt pięciokątny, a "podstawą" jest scena. Dzięki temu jest sporo miejsca dla publiczności. No i jeszcze jest balkon prawie na całej długości widowni. Dźwięk był idealny i przy barierce, a także przy samym końcu sali wszystko było słychać perfekcyjnie. Scena dosyć spora, troszkę mało było świateł. Krótko mówiąc idealne miejsce na koncerty metalowe. Zaskoczony też byłem frekwencją, bo ludzi było dobre kilka setek. Jak na nasze warunki to solidna ilość. W dodatku dzień później koncert był w Warszawie. Także to wszystko wyglądało bardzo dobrze.
W tym miejscu mała przerwa w tej opowieści koncertowej, a ciąg dalszy troszkę poniżej. Po występie Therion zostajemy dłuższą chwilę w klubie. Takie małe After Party jednym słowem. Udało mi się jeszcze zaliczyć fotkę z wokalistą Sabaton. Joakim Broden to sympatyczny gość, chwilę porozmawialiśmy, ale niestety śpieszył się bardzo, no tak, pora już późna. Zmęczeni i zadowolenie meldujemy się w akademiku koło klubu, gdzie mamy nocleg i dosyć szybko zasypiam. Jeszcze wieczorem w mojej głowie rodzi się wielka chęć przeżycia tego samego jeszcze raz. Moje myśli wędrują w kierunku Warszawy. Pobudka o ósmej rano i wymarsz na dworzec. Wciąż jestem niezdecydowany co zrobię... ostateczną decyzję podejmuję na dworcu. Pociąg do Warszawy jest o 10.20, a do Wrocławia dwadzieścia minut później. Siedziałem przed kasą dobre pół godziny i zastanawiałem się co zrobić. W końcu na 5 minut przed odjazdem pociągu kupuję bilet do stolicy.
Pod "Stodołą" melduję się na niespełna 3 godziny przed początkiem koncertu. Jest czas na posiłek i rozmowy ze znajomymi. Pamiętając o wcześniejszym starcie imprezy do klubu wchodzę dosyć szybko.
Rzeczywiście Sabaton zaczął tak samo jak w Krakowie, czyli 15 minut przed 19-tą. Setlista dokładnie taka sama, publika podobnie jak dzień wcześniej rozśpiewana. Muzycy ponownie zachwyceni przyjęciem. Chyba na wcześniejszych koncertach tej trasy nie byli tak entuzjastycznie przyjmowani. Stałem przy barierce i spokojnie obserwowałem występ. Dźwięk idealny, więc przyjemność jeszcze większa. Muzycy zachowywali się tak samo jak dzień wcześniej, także wrażenie Deja-Vu było uzasadnione.
Koncert Szwedów szybko przeleciał i zaczęło się oczekiwanie na Grave Digger. Stałem przy barierce, oczywiście po prawej stronie. I tutaj zaczął się niezły cyrk. Ochrona zaczyna wszystkich wypraszać z sali. W pierwszej chwili zacząłem się śmiać, bo myślałem, że to jakieś żarty. Oczywiście o żartach nie było mowy i mozolne opuszczanie sali koncertowej się rozpoczęło. Wychodziło to strasznie opornie, bo ludzi sporo, a drzwi wąskie. W końcu zrobił się zator za wyjściem i na sali pozostało nas około 20 osób. Ochrona swoje, że mamy wychodzić, bo zespół musi zrobić próbę dźwięku (SIC!!) - tak, jasne... większej bzdury to nie słyszałem. No i tak stoimy przy drzwiach, ochrona się mota, bo nic nie mogą zrobić. Wymyślili, że pozamykają drzwi i zostawią tylko jedną połówkę otwartą. Niby tamtędy mamy wyjść. Śmiałem się z tego wszystkiego, tym bardziej, że na scenie pojawił się techniczny i daje znaki latarką do akustyka, że zespół jest gotowy do koncertu. Ależ chłop musiał się zdziwić, jak zobaczył pustą (prawie) salę. Poleciały ze sceny ostre "fucki" i prośba do ochrony, żeby otworzyć te cholerne drzwi. Matołki jednak swoje i nic do nich nie dociera, aż akustyk się wkurzył i też zaczął rzucać mięsem. W końcu coś do ochrony zaczyna docierać i stoją jak snopki siana patrząc na siebie bezradnie. No cóż skoro Grave Digger gotowy, to i ja podchodzę sobie do barierki. Jeszcze nigdy nie miałem takiego wyboru miejsca. Jeszcze chwila i gasną światła na scenie a z głośników zaczyna sączyć się intro. Z tyłu natomiast słyszę tupot wielu stóp...
Koncert Niemców przebiegał tak samo, podobne zachowanie muzyków, podobne gadki Chrisa i nawet te same utwory zrobiły na mnie największe wrażenie. W jednym z początkowych utworów w tłumie przy barierce wypatrzył mnie Manni. Uśmiech na twarzy i pokiwał do mnie głową z uznaniem. Aż mi się miło zrobiło na sercu, takie chwile pamięta się długo. Stoję w takim miejscu, że dokładnie widzę Stefana Arnolda, akurat jest prześwit między talerzami i bębnami. Powiem Wam, że facet ma swój własny świat podczas koncertu. Coś tam sobie podśpiewuje, a to tekst utworu, a to sobie nuci kolejne przejścia, a w spokojniejszych partiach gra i kręci pałeczkami na rózne sposoby. Często też przygląda się publiczności. Ogólnie atmosfera jest podobna do krakowskiej i koncert mija bardzo szybko.
Po występie Grabarza zostajemy przy barierce. Heh... no trzeba nadrobić zaległości z dnia poprzedniego. Dodatkową "motywacją" jest fakt, że Therion będzie kręcił DVD. Może uda się zostać złapanym na tym wydawnictwie? Zobaczymy. Wystrój sceny niczym z jakiegoś horroru, cmentarne ogrodzenie, jakieś łańcuchy, świece... no klimacik jest dobry. Dosyć długie przygotowania do koncertu umila nam płyta "The Number of the Beast" wiadomego zespołu. Przeleciała chyba w całości. Wreszcie przygotowania dobiegają końca i gasną światła na scenie. Można rozpocząć Misterium...
Zaczyna się intro i już wiadomo, że pierwszym utworem będzie "Der Mitternachtlöwe". Therion występuje w 8 osobowym składzie, z czego 4 odpowiadają za wokale: Katarina Lilja i Lora Lewis, oraz Mats Leven i Snowy Shaw. Widziałem już ten zespół na żywo kilka razy, w różnych składach personalnych i powiem szczerze, że ten obecny jest zdecydowanie najsilniejszy. Szczególnie jeśli chodzi o wokalną stronę. Fragmenty utworów w których cała czwórka śpiewa jednocześnie po prostu wgniatają w ziemię. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak potężnych wokali...
Therion skoncentrował się na promocji najnowszego (podwójnego) albumu "Gothic Kabbalah", z którego zostało odegranych 6 kompozycji: wspomniany już "Der Mitternachtlöwe", "The Falling Stone", "The Perennial Sophia", "Son of the Staves of Time", "Tuna 1613" i "The Wand of Abaris". Przyznam szczerze, że te utwory nie zrobiły na mnie większego wrażenia. Fakt też jest taki, że praktycznie nie słyszałem jeszcze nowego krążka. Może to brak osłuchania? Nie mam pojęcia. Zdecydowanie bardziej podobały mi się starsze kompozycję. Niektóre z nich otrzymały nowy, koncertowy szlif. Therion zrezygnował z większości "symfonicznych ozdobników" odgrywanych z taśmy. Pozostała metalowa esencja, wsparta rewelacyjnymi partiami wokalnymi. To co wokalnie wyprawia Mats Leven, już zdążyliśmy poznać. Natomiast wielkie słowa uznania należą się dla Snowy Shaw'a. Facet oprócz swoich wokalnych obowiązków robi rewelacyjny show. Zachęca publikę do śpiewania, czy klaskania, macha rękoma, czy też przemieszcza się po scenie i zaczepia wokalistki. Natomiast śpiewające Divy były bardziej wyniosłe i stonowane w swoich emocjach. Muzycznie Therion także wypada doskonale. Christofer Johnsson skupiony wyłącznie na gitarze, podobnie jak Kristian Niemann. Ten drugi nieustannie mobilizuję publiczność do śpiewania. Nie daję ani chwili wytchnienia. Johan Niemann ze swoim basem raczej skupiony w rogu sceny. Dźwięk oczywiście jest perfekcyjny, do tego całkiem niezłe światła (o wiele lepsze niż dzień wcześniej), także odbiór koncertu jest jeszcze pełniejszy. Brakowało mi jedynie jakiejkolwiek rozmowy z publicznością pomiędzy utworami. Ot kilku rzuconych słów w stylu "jak się macie?". Ale to akurat drobny szczegół.
Największe wrażenie wywarły na mnie takie utwory: "Rise of Sodom and Gomorrah" - wokalnie po prostu cudo, "Grand Finale", "The Blood of Kingu" (Leven!), "To Mega Therion", "Nightside of Eden" - który był zagrany tylko w Warszawie, "Ginnugagap" i "Son of the Sun". Therion nie zagrał żadnego utworu z 4 pierwszych płyt. Wszystkie kawałki były z płyt od "Theli" do najnowszej i trzeba przyznać, że jako całość to wszystko się idealnie skomponowało. Cała setlista wyglądała mniej więcej tak:
Der Mitternachtlöwe Schwartzalbenheim The Blood of Kingu The Falling Stone An Arrow from the Sun Deggial Wine of Alugah The Perennial Sophia Son of the Sun Son of the Staves of Time Birt of Venus Illegitima Tuna 1613 Drum Solo Muspelheim Rise of Sodom and Gomorrah Ginnugagap Nightside of Eden Grand Finale ----------------------- Lemuria The Wand of Abaris To Mega Therion ----------------------------- Thor (The Powerhead)
Kolejność utworów może być nieznacznie przemieszana. Ostatni utwór na bis "Thor (The Powerhead)" to cover Manowar. Kawałek ten zaskoczył wielu zgromadzonych pod sceną, ale i dostarczył wiele radości. To co w tym kawałku wyczyniał Snowy to po prostu głowa mała. Można było boki zrywać ze śmiechu. Brawo!
Koncert Therion trwał około dwóch godzin, jak dla mnie to była bardzo solidna dawka muzyki, ale o nudzie nie było mowy. Zresztą przez kilka pierwszych utworów nie miałem zbytnio siły na cokolwiek. Zmęczenie wzięło jednak górę. Na szczęście w okolicach "Deggial" zacząłem normalniej funkcjonować i brać czynny udział w tym koncercie.
Po zakończeniu bisów zespół nie mógł długo zejść ze sceny. Owacji nie było końca, Christofer Johnsson wyraźnie wzruszony dziękował publiczności za ten wieczór, a także za wieloletnie wsparcie. I w taki oto sposób dobiegł końca kolejny koncert. Nieziemsko zmęczony udaję się do baru i tam dłuższą chwilę odpoczywamy wymieniając wrażenia. Niestety trzeba szybko się zbierać, bo muszę jeszcze dostać się w odległy rejon Warszawy. Dosyć sprawnie to poszło i odbyło się bez kłopotów. Jakieś 4 godziny snu i o 7 rano melduje się na dworcu. Wsiadam w pociąg i praktycznie całą drogę przesypiam. Z małymi przerwami na rozprostowanie kości. W domu melduję się koło godziny 16-tej. I tak z planowanego tylko koncertu w Krakowie zrobiła się całkiem spora wyprawa. Szczerze mówiąc nie żałuję ani minuty spędzonej poza domem. Dwa dni wypełnione wspaniałymi koncertami, spotkania ze znajomymi z całej Polski... a że człowiek zmęczony i umordowany? No cóż, przyszedł czas i na odpoczynek :)
Na koniec tradycyjnie kilka pozdrowień:
Kraków: Ania (dzięki za fotki!), Chimera (ledwo się poznaliśmy), Paulina & Grzesiek, Black Demon, Szalony Gronostay i (DeaDe).
Warszawa: Karolina & Krzysiek ("Metal Heart"!), Stratovaria & Gil-galad, Rambo, Marcin, I.R. (dzięki Maciek za wszystko! SŁAWA!), Boodzik, Sas, Marduk.
|