Helloween, HammerFall MCK, Katowice - 18.09.2022 r.
18 września w naszym pięknym kraju odbyły się dwa koncerty, które dosyć mocno mnie kusiły. W Katowicach zagrały zespoły Helloween i HammerFall, a w Krakowie Machine Head, Amon Amarth i The Halo Effect. Spory miałem dylemat dokąd się wybrać, ale koniec końców zwyciężyła literka "H".
W Katowicach meldujemy się z lekkim zapasem czasu, który pozwolił nam zjeść smaczny obiad i spotkać się ze znajomymi przy "małym z pianką". W klubie natomiast pojawiłem się na 30 minut przed początkiem imprezy. Sprawne wejście do środka, bo oczywiście ludzie stoją w kolejce, bo "inni też stoją", a wejścia są dwa i przy drugim puściutko. Wystarczyło tylko sprawdzić. MCK to sporych rozmiarów sala koncertowa, jest w niej dużo miejsca, jest wysoka i pokaźnych rozmiarów scena. Jedyny problem to... brak (czy też nie włączona) klimatyzacja. Przy tak licznej publice to po prostu było mega słabe.
HammerFall rozpoczął swój występ od oczywistego numeru, czyli "Brotherhood", który otwiera również ich ostatni album "Hammer of Dawn". Z tej płyty poszły jeszcze "Venerate Me" i oczywiście utwór tytułowy. Niby ciutkę mało, ale to był występ w roli supportu przecież. Szwedzi postawili na przekrój przez swoją dyskografię fundując nam utwory z 9 płyt studyjnych. Zabrakło jedynie przedstawicieli albumów "Infected", "Threshold" i "(r)Evolution". Zasadniczo hit gonił hit, ale w przypadku tego zespołu mocno prawdziwe jest stwierdzenie, że co by nie zagrali to i tak będzie dobra zabawa. Zgrabne melodie, nośne refreny i sporo luzu na scenie. Za każdym razem jestem pod wielkim wrażeniem jak ci muzycy fajnie bawią się podczas koncertu. Po prostu widać sporą frajdę z tego ich grania. A pod sceną było równie przyjemnie, bo przecież nie można przejść obojętnie obok refrenów "Renegade", "Let the Hammer Fall", "(We Make) Sweden Rock", "Hammer High", czy "Hearts of Fire". Te dwa ostatnie akurat zamykały ten koncert jako bisy. A wcześniej wysłuchaliśmy ballady "Glory to the Brave", medleya w składzie: "Hero's Return", "On the Edge of Honour", "Riders of the Storm", "Crimson Thunder". Było też grane "Any Means Necessary", "The Metal Age", "Blood Bound", oraz "Last Man Standing".
To było moje jedenaste spotkanie z HammerFall i po raz kolejny jestem po nim mega zadowolony. Moimi "hajlajtami" były: "Renegade" (mam mega słabość do tego numeru), "Let the Hammer Fall" i "Glory to the Brave", podczas którego zatopiłem się wspominając Krzyśka, który przecież kochał ten zespół. No i koniec seta zasadniczego w postaci "(We Make) Sweden Rock", który cholernie wpadł mi do głowy od pierwszego wykonu na żywo podczas wackeńskiego koncertu w 2019 roku. Podsumowując: bardzo dobry koncert, zespół w świetnej formie, całkiem przyjemny zestaw utworów i kosteczka w prezencie od Pontusa.
Let the Hammer Fall:
Helloween w tym nowym wydaniu widziałem wcześniej dwa razy, więc już zupełnie nie spodziewałem się efektu "wow". Tym bardziej, że do koncertowego setu wskoczyły utwory z najnowszej płyty. I o ile "Skyfall" na otwarciu zrobił dobrą robotę (choć będę się upierał, że "Halloween" na start to był większy sztos), tak dwa pozostałe już znacznie odstawały. Mowa tu o "Mass Pollution" i "Best Time" - to mega przeciętne numery na płycie i na żywo wcale nie jest lepiej. Na szczęście było sporo innych dobroci w setliście i te słabsze momenty (był jeszcze nieszczęsny "Perfect Gentleman") zostały sprawnie "przypudrowane".
A jeśli mowa o smakołykach to już jako drugi wleciał (ha!) "Eagle Fly Free". O MATKO! O BOSKO! - wielbię ten numer od dobrych 30-tu lat i po prostu odjechałem po raz kolejny. Cud-miód-orzeszki proszę Państwa! Ponadto był mocarny "Power", nieoczywisty "Save Us" (nie zawsze jest w secie na tej trasie), kapitalny "How Many Tears" choć ciutkę przeciągnięty na siłę. Oczywiście "cała na biało" wjechała Św. Trójca, czyli "Dr. Stein", "Future World" i "I Want Out" - tutaj nie ma opcji, żeby tych kawałków zabrakło. Oczywiście publika konkretnie te numery ciśnie i nikt tutaj się nie oszczędza. Ponownie zaprezentowano pierwszy okres działalności zespołu z Hansenem na wokalu i w tym temacie dostaliśmy w fragmentach: "Metal Invaders", "Victim of Fate", "Gorgar" i "Ride the Sky". A na deser poprawka całym "Heavy Metal (Is the Law)". Było też krótkie i dosyć udane (wow! ja to napisałem?) solo Gerstnera. Chłopak na szczęście nie wymyślał jakichś wygibasów, tylko zagrał z publiką kilka prostych zagrywek. Całkiem ok to było. Po drodze jeszcze wpadła ballada "Forever and One (Neverland)" zaśpiewana na dwa głosy.
Pierwszy bis to ten nieszczęsny "Perfect Gentleman" w dodatku przeciągany ponad normę zabawą z publiką. A po nim wisienka na torcie w postaci "Keeper of the Seven Keys". Ten numer to dla mnie absolutne ARCYDZIEŁO. Zakochałem się w nim od pierwszego odsłuchu (dobre 30 lat temu) i do dzisiaj mi nie przeszło. Ten numer w secie między innymi zdecydował, że nie pojechałem tego dnia do Krakowa. Dla mnie mega magiczny moment. A swoją drogą to tylko Niemcy potrafią wymyślić takie połączenie, żeby zagrać obok siebie mega tandetny "Perfect..." i mega genialny "Keeper...".
Całą imprezę kończymy mega zabawą przy "I Want Out". Trochę przeciągania, sporo śpiewów publiki - wiadoma sprawa. Muszę przyznać, że dosyć szybko mi ten koncert przeleciał. Setlista całkiem sprawnie złożona, choć jak dla mnie trochę za dużo było "kontrastów". "Eagle Fly Free", a po nim "Mass Pollution". Podobnie jak wspomniany przed chwilą pierwszy bis. A był jeszcze "Heavy Metal (is the Law)", a po nim ballada "Forever and One", czy "Best Time" poprzedzający "Dr. Stein". Jakoś dziwnie to tak poukładali. Wspomniane mielizny miały swój plus - w tej temperaturze i duchocie wszyscy chyba byśmy się odwodnili na maksa. A tak był moment na złapanie tchu i malutki odpoczynek. Co nie zmienia faktu, że w ich miejsce wolałbym usłyszeć na przykład taki "Sole Survivor", "Before the War", czy "We Burn" na przykład. Z nowej płyty natomiast "Out of the Glory", który mega mi siadł, ale jakoś ogólnie na setlistę nie marudzę, bo jak wspomniałem wcześniej - dobroci było sporo. Muzycy w całkiem dobrej formie, cieszy ciągła "mobilizacja"Derisa i trzymanie wysokiego poziomu (Wacken 2011 - pamiętamy!). Kiske też elegancko i wokale to naprawdę mega siła obecnego Helloween. Gitarzyści mocno zaangażowani w sceniczne show, no i Weikath bez papierosa, to interesujący widok. Swoją drogą chłop wygląda mocno "niezdrowo".
I to tyle jeśli chodzi o ten koncert. Było mega i całkiem fajnie. HammerFall widziałem po raz 11 i jak to oni swój dobry poziom trzymają. Helloween po raz 10, a trzeci po reunion i tutaj najniższe miejsce podium z tych trzech. Ale jak już na początku napisałem - nie mogło być inaczej, bo zaskoczenie i największe wrażenie było za pierwszym i drugim razem. Jest to w pełni zrozumiałe przecież, prawda? A sam koncert był przecież bardzo dobry. No i tradycyjnie mam nadzieję, że obie moje ulubione (hmm...) literki "H" jeszcze uda mi się zobaczyć na żywo.