Mystic Festival 2022 Stocznia Gdańska, Gdańsk - 01-04.06.2022 r.
Udało się! Po dwóch latach pandemicznego przestoju w końcu mogliśmy wybrać się na porządny, duży festiwal. Taki wiecie: bez maseczek, karteczek i innych bzdur. Co nie znaczy, że nie było na Mystic Festival narzekania. Jako że branża eventowa przeżywała ciężkie chwile, to uszczuplenie line-upu większość przyjęła jeszcze ze zrozumieniem. Co innego zmiana lokalizacji: przeniesienie stolicy metalu z Krakowa do Gdańska wkurzyło niejedną osobę, choć ja osobiście również i tę decyzję rozumiem. W końcu na południu mamy koncert za koncertem, a fest kolejny fest pogania - a na Pomorzu takiego stricte metalowego wydarzenia brakowało. No i do Gdańska mam bliżej, ale ciii...
Pierwszy dzień pełnił rolę rozgrzewki i, o ironio!, był on najchłodniejszy ze wszystkich czterech. Koncerty odbywały się na dwóch scenach: zlokalizowanej pod dachem Shrine Stage i sporej Park Stage na zewnątrz. Po drodze do niej na fanów czekały stoiska z płytami, limitowanymi wydawnictwami, koszulkami, naszywkami, bibelotami, no i oczywiście jedzeniem oraz alkoholem. Pierwszy koncert odbył się w "Świątyni" (a więc klubie B90), gdzie swój plugawy rytuał odprawili black-metalowcy ze Spectral Wound. Było to dość klasyczne granie, osobiście przypominające mi chociażby Gorgoroth ery Gaahla (nawet wokal podobny). Chłopaki skupili się głównie na ostatnim albumie, a więc wydanym w zeszłym roku "Thirst" (na 7 kawałków 5 pochodziło właśnie z niego) i w sumie dobra decyzja, bo słuchało się tego przyjemnie.
Urne podeszło mi już mniej. Brytyjczycy mieszają w swojej muzie metalcore, stoner, a nawet i bardziej techniczne gatunki, ale całość okazała się dla mnie dość ciężkostrawna. Zdecydowanie nie moje klimaty. Zamierzałem zagryźć to klasycznym death metalem od Skeletal Remains, ale okazało się, że danie Amerykanów było... ledwo przystawką. Niestety ich bagaże przepadły bez wieści, przez co nie mogli zagrać normalnego koncertu. Skończyło się na niecałych dwudziestu minutach łomotu. Pocieszyć nas miał Decapitated, który świętował wydanie albumu "Cancer Culture". Początkowo brzmienie pozostawiało sporo do życzenia, ale na szczęście im dalej w morze, tym... nie wiem, fale większe? Znaczy się: później było dużo czyściej. Zespół skupił się głównie na późniejszym, bardziej groove metalowym materiale, choć nie zabrakło również powrotu do przeszłości w postaci numerów z "Nihility". Pierwsza większa gwiazda dała więc ostatecznie radę. Nie był to może jej najlepszy występ jaki widziałem, no ale jednak odpowiedni poziom został utrzymany.
Szybki truchcik z powrotem do B90 i już zaczyna Lik. Znów death metal, czy może powinien raczej napisać: death'n'roll. Rozpędzona muza Szwedów przywodziła mi bowiem na myśl kultowe Entombed i w sumie dobrze - jak się uczyć, to od najlepszych, nie? W secie znaleźli się reprezentanci każdego z albumów, a całość minęła dość szybko. Na Park Stage czekać nas miało z kolei jedno z dań dnia: Carcass. Brytyjska legenda nie zawiodła. Jeff może wydać się starszym, miłym panem (między nim a Steerem rok różnicy, a gitarzysta jakiś taki... "zdecydowanie młodszy"), ale na scenie jeńców brać nie zamierzał. Kapitalna (cóż, przynajmniej według mnie, bo oczywiście były narzekania, że nie grają tylko i wyłącznie staroci) setlista w idealnych proporcjach mieszała klasyki pokroju "Heartwork" i "Corporal Jigsore Quandry" ze znakomitymi kompozycjami powstałymi po reaktywacji. Wokalnie Jeff może miejscami szedł nieco na skróty, ale i tak: konkretne show. Mało która grupa potrafi tak cudownie łączyć brutalne i melodyjne granie.
Zmęczeni ekstremalnymi formami? Na Shrine czekało nas małe orzeźwienie w postaci Heathen. "To będzie zajebisty koncert" - pomyślałem sobie, gdy grupa rozpoczęła kawałkiem "The Blight". I rzeczywiście: chłopaki cisnęli tak, że nie było zmiłuj. Głównie walili numerami z relatywnie świeżego "Empire of the Blind", ale i dla starych fanów poleciało kilka kompozycji przyprószonych siwizną. David White w dobrej formie wokalnej, a i żarty wychodziły mu znakomicie: jego reakcja na głośne "pierdol się" z publiczności: bezcenna. Mój faworyt z setlisty? Kapitalny "Sun in My Hand" - lepszy niż na albumie! I tak: już wtedy nie było Lee Altusa - zastąpił go Kyle Edissi. Pod Park Stage czekała na mnie spora niespodzianka: wpadłem bowiem na Billa Steera i Jamesa Blackforda z Carcass. Szybka fotka z tą dwójką i mała pogawędka z kultowym gitarzystą o koncertowaniu po pandemii oraz wspominkach... ze Sweden Rock, na którym miałem okazję zobaczyć go jako członka Angel Witch. Przemiły, niezwykle skromny facet!
Temperatura leci na łeb, na szyję - a tu jeszcze gwiazda wieczoru! Toma G. Warriora widziałem wcześniej na Litwie i tam nie mogłem wgryźć się w jego show za sprawą dość "niesmacznego" początku. Tym razem obyło się bez żadnych zgrzytów. Muzyk był zachwycony przyjęciem i co chwila (widać było, że szczerze!) dziękował publiczności za gorące oklaski. Koncert był to niezwykły, gdyż podzielony na trzy części. Najpierw Triumph of Death w lekko zmienionym składzie (zamiast panny Wallace mamy obecnie Jamie Lee Cussigh) postanowił obić nam mordy prostym, bezkompromisowym materiałem nieistniejącego już Hellhammer. Wgniatało to z ziemię! Po godzinie grupa pożegnała się z nami, nastąpiła zmiana scenografii i na scenie zameldował się drugi zespół Warriora: Triptykon. Fanów rozgrzały do czerwoności kawałki legendarnego Celtic Frost - i to te z tych pierwszych, najlepszych wydawnictw! Po kultowych przebojach pokroju "Procreation (of the Wicked)" czy "The Usurper" Triptykon postanowił zabawić nas autorskim materiałem. Patrzę na zegarek: niby zbliża się planowany koniec. Warrior miał jednak w dupie rozpiskę godzinową - w końcu to JEGO wieczór. I tak rozciągnął set o bite pół godziny! Czy potrzebnie? Po konkretnych strzałach z "coverów", długie i rozbudowane kompozycje Triptykon nieco mnie znużyły. Ale i tak: wielki szacunek za całokształt występu!
Jako że Tom G. Warrior znacznie przedłużył swój koncert, to na Gaerea nie opłacało się już iść - grupie nie zostało już bowiem zbyt dużo czasu antenowego. Postanowiłem więc udać się na zasłużony spoczynek, zbierając siły na kolejny dzień. W czwartek czekać na nas miało aż... 5 scen! Klub Drizzly Grizzly przemianowano na Sabbath Stage, obok wejścia stworzono malutką Desert Stage, a hen za Park Stage wybudowano kolosalną scenę główną. Łącznie zaprezentować się miało aż 23 zespołów, reprezentujących przeróżne gatunki. Ile z nich udało się zobaczyć?
Gdybyście porównali sobie pełną rozpiskę z listą powyżej, to od razu zobaczylibyście pewien schemat. Tak, drugiego dnia Mystic Festival razem z ekipą krążyliśmy tylko między sceną główną a parkową - zespoły na tych pozostałych nie leżały za bardzo w kręgu naszych zainteresowań. Pierwszą grupą, którą zobaczyłem była brytyjska formacja Bleed from Within, która "rozdziewiczyła" Main Stage. Jako że była w przededniu wypuszczenia nowego krążka, to na 9 numerów aż 4 pochodziły ze "Shrine". Narzekań nie było, gdyż otrzymaliśmy metalcore najwyższej próby (a nie żebym przepadał za tym gatunkiem!). Do tego ogień buchający ze sceny i żywiołowy zespół (Scott Kennedy to wulkan energii!), z którym udało mi się nawet później strzelić fotkę. Spoko chłopaki.
Słyszałem, że Kvelertak jeńców na żywo nie bierze, ale nic nie było mnie w stanie przygotować na to, czego doświadczyłem na Park Stage. Zespół wyszedł by zaprezentować tą swoją wybuchową mieszankę hard rocka z punkiem, ale gdy tylko zobaczyłem Ivara Nikolaisena z opróżnioną do połowy butelką wina w ręce, to wiedziałem, że będzie się działo. Frontman został spuszczony ze smyczy: wskakiwał na głośniki, przewracał statywy (ten główny poleciał do fosy), popijał wino piwem, a nawet w pewnym momencie rzucił się publikę, próbując podczas crowd surfingu zapalić jeszcze fajkę. Pod względem muzycznym Kvelertak wypadł świetnie, natomiast show Ivara trzeba zapisać jako jeden z mocniejszych punktów całego festiwalu. Nic dziwnego, że metalcore'owy Malevolence na scenie głównej nie zrobił na mnie większego wrażenia. Z dwóch grup prezentujących podobne dźwięki zdecydowanie lepiej wypadł nakręcony Bleed from Within. Był metalcore, było coś na kształt punka, to teraz czas na progresywne dźwięki!
Baroness na pewno zaskoczył setlistą, gdyż z ostatniego albumu poleciał chyba tylko jeden numer. A że nie był to mój ulubiony "Throw Me an Anchor", to tym samym koncert był do dupy. Nie no, żartuję. Drobne rozczarowanie było, ale jednak muzyka zespołu przykuwała uwagę. Pochwalę też Baizley'a na wokalu, którego maniera przywodzi na myśl Dave'a Grohla z Foo Fighters oraz Ginę Gleason, która potrafiła zaskoczyć swoim mocnym, niskim głosem. Baronową rozdeptał później Mastodon. Niby człowiek wie co grają, nigdy jakoś się specjalnie tym nie ekscytował, ale kurna - jak rąbnęli, to aż się kolana ugięły. Jako że grupa promuje krążek "Hushed and Grim", to niemal połowę setlisty stanowiły numery z tego absurdalnie długiego krążka. Ja nie narzekałem, gdyż brzmiało to wszystko przepotężnie - no, może na początku trochę wokale Branna się gdzieś gubiły, ale szybko to poprawiono. Zespół kapitalnie też się oglądało, pomimo tego, że w sumie muzycy nie należą do zbyt ruchliwych. Jest w nich jednak coś magnetycznego. Szczególnie w Billu Kelliherze, który zabijał pewnością siebie. Lekko oszołomiony wracam na Park Stage, gdzie znów zmiana klimatu.
Na folkowy Heilung przybyły prawdziwe tłumy. Ścisk niesamowity, no ale co się dziwić: zespół słynie w końcu z fantastycznych, niezwykle klimatycznych występów. W Gdańsku fanów nie rozczarował: to nie był koncert tylko prawdziwe misterium. Sporych rozmiarów, przepięknie ubrany (od Marii Franz wręcz nie można oczu oderwać!) zespół przy pomocy wyłącznie tradycyjnych instrumentów oraz tekstów w wymarłych językach zabrał nas w niezwykłą podróż przez historię północnej Europy. Były i bardziej uduchowione kompozycje, jak i takie zagrzewające do walki. Była i celebracja życia, jak również i jego końca. Były zarówno pół-nagie tancerki (pamiętajcie drogie dzieci: półnagie tancerki są zawsze na plus) jak również i groźni, uzbrojeni wojownicy. Niesamowite, hipnotyzujące show, po którym szybko jednak trzeba było zebrać myśli - w końcu czekać nas miała jedna z największych gwiazd Mystic Festival 2022: Opeth.
Trochę obawiałem się występu tej legendy, bo po Åkerfeldtcie... w sumie nie wiadomo czego się spodziewać. I szwedzką wersją "Heart in Hand" na początku pokazał, że będzie grał co mu się podoba. A akurat w Gdańsku znów spodobał mu się metal. O tak, Mikael przypomniał sobie, że kiedyś grał death zamiast progresywnego rocka i postanowił wrócić do tych pięknych czasów. "Ghost of Perdition", "Demon of the Fall", "The Drapery Falls", mój ulubiony "Deliverance" - normalnie cofnęliśmy się w czasie. Kapitalny zespół (cudowny Mendez na basie) no i te growle lidera! Matko Bosko - jakież te growle były piękne! Aż mi się zamarzył kolejny śmierć-metalowy krążek... Dzień na Park Stage kończyła z kolei kolejna szwedzka legenda - Katatonia. Dałbym sobie rękę uciąć, że wcześniej widziałem ją w rozpisce o innej godzinie i chyba taka grająca spokojniejszą, przebojową muzę grupa lepiej by się sprawdziła za dnia niż o 1 w nocy. Człowiek już ledwo zipie, zimno tak, że marzy się o ciepłej kołdrze, a tu zamiast jakiegoś ostrego, rozgrzewającego łojenia - ładne przeboje. Oczywiście nóżką się potupało, refreny ponuciło - generalnie narzekać na kapelę nie można. O tak późnej porze chciałoby się jednak więcej ognia.
Trzeci dzień Mystic Festival to mała powtórka z rozrywki, a więc wycieczki z Main Stage do Park Stage i z powrotem. Pogoda się w miarę ustabilizowała i w dzień było nawet całkiem przyjemnie. Wizytę w stoczni rozpoczęliśmy nieco inaczej, ponieważ postanowiliśmy najpierw zobaczyć wystawę Mask Śmierci Toma G. Warriora. Dla mnie była to ledwie ciekawostka, gdyż taka sztuka nowoczesna za bardzo do mnie nie trafia. Fajnie jednak, że Mystic Festival stara się uatrakcyjnić swoją ofertę. Muzycznie natomiast przywitał nas The Raven Age - brytyjski zespół prezentujący (a jakże!) metalcore. Albo ktoś się uparł na ten gatunek, albo chce zaplusować u Iron Maiden, ponieważ założycielem formacji jest syn Steve'a Harrisa. Mi to granie chłopaków przeleciało całkowicie przez uszy i musiałem odświeżać pamięć fotkami oraz filmikami z neta. Z trzech kapel prezentujących podobne dźwięki zdecydowanie najlepiej wypadł Bleed from Within.
Szybka teleportacja do Parku, a tam już gnieść zaczyna Dopelord. Zespół to już uznana marka w środowisku stoner/dooma, tak więc pustek pod sceną nie było. I choć nie jest to muza, którą słucham (i której będę słuchać) na co dzień, to bawiłem się całkiem nieźle. Nawet pomimo tego, że w pewnym momencie chłopaki sypnęli takim gruzem, że padło nagłośnienie. Sytuację udało się jednak uratować, a set - dokończyć. Na Main Stage natomiast to, co tygryski lubią najbardziej: stara szkoła death metalu. Miało być Obituary, ostatecznie dostaliśmy Benediction - w sumie więc legenda za legendę (choć tak: wolałbym Obituary). Chłopaki wpadli, strzelili nam po mordach i sobie poszli. Cieszyła przede wszystkim bardzo dobra forma Dave'a Ingrama, który powrócił do zespołu w 2019 roku po długiej nieobecności - i oto głos oraz twarz Benediction! Przyjemnie się machało łbami zarówno do starszych, mających już prawie 30 lat kawałków, jak i tych nowszych - z albumu "Scriptures".
Na Park Stage zmiana klimatu na bardziej gotycki. Roztapiające się na pełnym słońcu w make-upie Tribulation wyglądało zabawnie, ale muzycznie - było smakowicie. Po cichu liczyłem na świeżego, 19-minutowego "Dhampira", no ale grupa niestety uznała, że lepiej zagrać ze trzy inne kawałki. Były m.in. "Lacrimosa" i "Melancholia" z "hitów", było też pierwsze wykonanie na żywo "Hour of the Wolf" z ostatniego krążka. Bardzo przyjemny koncert. Na Main Stage natomiast jeden z lepszych występów na całym festiwalu. Saxon w koncertowej formie jest od lat i teraz też nie zawiódł. Na scenie grafika "Thunderbolt", choć zespół dopiero co wydał nowy, bardzo dobry album. Który zresztą w Gdańsku całkowicie olał. Jako że czas ograniczony, to poleciały same klasyki - jeden za drugim. Nie było zmiłuj się i czas na oddech złapaliśmy dopiero po "And the Bands Played On", po którym Biff spytał się publiki co ta chce usłyszeć. Spodziewał się pewnie "Princess of the Night" lub "747", a tu odpowiedź: "Crusader! Crusader!". "Nie ma go w setliście!" - krzyczy. "Crusader! Crusader!" - nie odpuszczają fani. "Nie żartuję! Nie ma go!" - tłumaczy. "Crusader! "Crusader!". Frontman uzgadnia coś z grupą, po czym rwie setlistę i kapela... gra "Crusader". Super akcja, po której oczywiście dostaliśmy dwa wspomniane wcześniej wielkie hity.
Szybki truchcik i widzimy Park Stage oblegany niczym Empik podczas Marszu Niepodległości. Ludzi było tam tyle, że nie dało się przejść z jednej strony na drugą - trzeba było robić objazd przez stanowiska gastronomiczne. No ale w końcu Mgła nawet nie puka, co wręcz wali do drzwi czołówki black metalu - nie dziwota, że każdy chciał się przekonać jak to jest być przez nią spowitym. Polskie komando skupiło się przede wszystkim na albumach "Age of Excuse" i "Exercises of Futility", choć nie zabrakło też chociażby drugiej części "Mdłości". Chłopaki może nie należeli do zbyt ruchliwych na scenie, ale w tej muzie o wygibasy nie chodzi. Miała być siarka z głośników - i była. A jak już jesteśmy w temacie siarki, to jedna z osób z ekipy udała się pod koniec setu, by zobaczyć co przygotował Azarath. I choć nie jestem w stanie potwierdzić, to podobno był ogień - padło nawet stwierdzenie, że najlepszy występ na Mystic Festival do tej pory. Odważnie.
Przed Main Stage także dzikie tłumy (wśród publiki można było dostrzec m.in. cały skład Vader), bo w końcu zaraz swoje 50. urodziny świętować będzie Judas Priest. Rozświetla się wielki symbol zespołu podwieszony nad specjalnie udekorowaną sceną i numerem "One Shot at the Glory" zaczyna się podróż przez historię heavy metalu - zarówno tą starszą ("Rocka Rolla"!), jak i najnowszą, z "Lightning Strike" na czele. Zespół ciskał hitami, wśród których nie zabrakło "Freewheel Burning", "Turbo Lover", czy zagranego na metalową modłę "Diamonds & Rust" Joan Baez. Zespół w formie znakomitej, Rob Halford natomiast miejscami wyraźnie szedł na skróty. "The Sentinel" położył całkowicie (Owens miał problemy z tym kawałkiem za młodu, a co dopiero 70-letni "dziadek"), ale już "Painkillera" zaśpiewał lepiej niż na trasie "Epitaph". Na bis kolejna porcja przebojów (plus obowiązkowy wjazd na Harley'u w "Hell Bent for Leather"!) i "Leaving After Midnight" na do widzenia. Tiptona niestety nie było, ale bawiliśmy się wyśmienicie - nawet pomimo drobnych wokalnych wpadek Boga Metalu. A jak bawiliśmy się na legendzie black metalu?
Dla jednych Mayhem to kult nad kultami, dla innych: zespół-mem. Ja postanowiłem zobaczyć grupę z uwagi na jej wartość historyczną i nawet wciągnęło mnie to jej łupanie. Podobało mi się przede wszystkim podejście typu "wychodzimy, gramy, jak się nie podoba to spierdalać", tj. kapela cisnęła ile fabryka dała (Necrobutcher na basie to jednak machina!) bez żadnej konferansjerki czy niepotrzebnego przeciągania. A jak wypadł zakrwawiony Attila na wokalu? W sumie to nie wiem. Może specjalnie, może nie, ale jednak jego wokal był ledwo słyszalny: gdzieś tam jakieś wycie, piski, skrzeki i tym podobne dźwięki. Śmiałem się, że to black metal - tu nie może być zbyt czysto, ale resztę ekipy za bardzo to nie rozbawiło. Stąd też rozumiem jeśli ktoś mógł poczuć się rozczarowany. Ja jednak przy Mayhem stawiam plusik.
Czwarty dzień był najbardziej różnorodny jeśli chodzi o prezentowane gatunki, tak więc zaszaleliśmy i obskoczyliśmy wszystkie dostępne sceny. Dzień rozpoczęliśmy lotem w kosmos razem z Planet Hell, który dostarczył ładunek potężnego death metalu, wymieszanego nierzadko z bardziej progresywnymi formami. Były nie tylko wspomnienia poprzednich misji (czyli albumów), ale także i zapowiedź kolejnej, trzeciej już wyprawy. Pod koniec setu wyruszyliśmy do B90, by zobaczyć młodych, zdolnych i wściekłych Duńczyków z Baest. Tu już nie było miejsca na stylistyczną ekwilibrystykę - był konkretny śmierć-metalowy wpierdziel. Chłopaki dobrze wykorzystali dane im 45 minut. Podobnie zresztą jak ROSK, który zagrał akustyczny set na Sabbath Stage (czyli Drizzly Grizzly). Ludzi sporo, klimat cudowny, no i doskonały album "Remnants" od początku do końca. Czekam na to, co muzycy zaprezentują na kolejnym krążku!
Krótka burza mózgów na temat tego, co powinniśmy zobaczyć i ostatecznie padło na Truchło Strzygi - za nazwę. Nie znałem, nie wiedziałem czego się spodziewać, podobało mi się. A jeśli miałbym Wam nakreślić czym jest to dziwadło, to powiedziałbym, że to nieślubne dziecko The Bill lub KSU z KAT. Proste, surowe granie, podane albo z przymrużeniem oka, albo tak poważnie, że aż wyszło zabawnie. Upakowany klub B90 bawił się wyśmienicie. My zresztą też. Rozczarował natomiast Igorrr na Main Stage. Po szumnych zapowiedziach spodziewałem się muzycznej rewolty na poziomie co najmniej norweskiej grupy Ulver, a dostałem muzę... cóż, dalej oryginalną, ale jednocześnie nie wywracającą prawideł rządzących metalem na głowie. Ot, tam trochę elektroniki, gdzie indziej elementy opery jak w Diablo Swing Orchestra, do tego wokal przypominający Abbatha. Miała być rewolucja i krew na ulicach, a dostałem zwykły, pokojowy protest. Może Gautier bał się eksperymentów na stricte metalowej imprezie?
Gdzie nas jeszcze do tej pory nie było? Na Desert Stage! Pod tę malutką, zlokalizowaną przy wejściu do Drizzly Grizzly scenę podeszliśmy posłuchać Årabrot. Trio wyglądało totalnie niemetalowo (jaki oryginalny kapelusz Kjetila!), a i muzyki do kotła z cięższymi przyprawami bym nie wrzucił. Zespół już o niejeden gatunek zahaczył, a na Mystic postanowił pobawić się bardziej rockową muzą. Początek był trochę niemrawy, gdyż wśród instrumentów gubił się wokal lidera. Gdy już wszystkie pokrętła ustawiono na odpowiednich miejscach, to nabrało to wszystko rumieńców. Fanem jednak i tak raczej nie będę. Co innego Vader: Petera i spółki nie sposób nie lubić. A jednak przed oficjalną rozpiską był to koncert "do odpuszczenia", gdyż zespół widziałem już 6 razy. W Gdańsku Generał miał nam przedstawić cały "De Profundis", co również średnio mnie ruszało, ponieważ set z tej płyty słyszałem już dwukrotnie na żywo. No ale że akurat nic w tym czasie nie grało, to "się jednak poszło". I biję się w pierś przyznając: to był fantastyczny występ. Zespół w genialnej formie, nowy perkusista daje radę, a Peter ciągle ma głos, którym mógłby kruszyć skały. Były wybuchy, było historyczne wykonanie "Of Moon, Blood, Dream and Me", był piękny hołd dla Romana Kostrzewskiego - był po prostu ogień.
A na Park Stage: lód. Z zimnej Islandii przybył Sólstafir, by dostarczyć nam dźwięki spod znaku depresyjnego post-rocka/metalu. Zespół w układanie zróżnicowanej setlisty się nie bawił i postanowił skupić się gównie na wydanym w 2011 roku albumie "Svartir Sandar". A że był to krążek wyjątkowy (i długi!), to i sam występ urzekał. Serio, łapałem się na tym, że miejscami (jak np. na przepięknym "Fjara") zamykałem oczy dając się ponieść prezentowanym dźwiękom. Dla mnie jedno z największych zaskoczeń Mystic Festival 2022. Muzycy kulturalnie skończyli 5 minut przed czasem - akurat by zdążyć na występ Lindy-Fay Helli z Wardruny. Nie miałem pojęcia co wokalistka prezentuje solo, tym bardziej większe było więc zaskoczenie, gdy po jeszcze tradycyjnym "Tilardis" dostałem mieszankę folku z muzyką elektroniczną. Lindy-Fay urzekała głosem i pływała po pięciolinii niczym Björk, a zespół Dei Farne malował przepiękne muzyczne pejzaże ("Insect"!). Aż żal dupę ściskał, że musiałem odpuścić końcówkę, by zdążyć na Mercyful Fate. Ale spokojnie: z Hellą jeszcze w tym roku nie skończyłem!
Truchcik z przeszkodami pod Main Stage a tam kult nad kultami: reaktywowany Mercyful Fate. Skład całkiem w porządku, bowiem z nowych muzyków mieliśmy tylko Joego Verę (Armored Saint), który zastąpił zmarłego w 2019 roku Hansena. Moim zdaniem: bardzo dobry wybór. Oprócz niego: starzy znajomi. Oczywiście można było narzekać, że na drugim wiośle Wead zamiast Dennera, no ale nie od dziś wiadomo, że z Diamondem średnio się ten drugi dogadywał. Z jednej strony oryginalnego gitarzysty szkoda, z drugiej jednak trudno nie zauważyć chemii między obecnymi muzykami. To był dopiero drugi występ po powrocie z zaświatów, ale chłopaki czuli się na scenie nad wyraz pewnie i dobrze się bawili. Najwięcej uwagi skupiał oczywiście zawodzący niczym jakaś potępiona dusza Król. Podobnie jednak jak Bóg Metalu z dnia poprzedniego, tak i on szedł jednak miejscami trochę na skróty - dość nisko zaśpiewał chociażby "Curse of the Pharaohs". No ale metryki się nie oszuka - jak na 66-letniego dziadka i tak było imponująco. Warto też wspomnieć o nowym kawałku, który zwiastuje następcę "9". "The Jackal of Salzburg" w niczym nie ustępował klasykom z lat 80-tych i 90-tych, pomimo tego, że to wciąż bardzo wczesna wersja tej kompozycji. Aż strach pomyśleć co będzie, jak przysiądą do niej na poważniej.
Na koniec największe rozczarowanie Mystic Festival 2022, a więc Killing Joke. A w zasadzie brak Killing Joke. O tym, że ta kultowa kapela nie zamknie imprezy dowiedzieliśmy już w trakcie jej trwania. To już prawdziwy cud, że organizatorom udało się na szybko załatwić jakiekolwiek zastępstwo za tę brytyjską legendę. Jeszcze bardziej imponujące było to, że tym zastępstwem nie była byle jaka kapela, a Leprous, a więc zespół dość znany w środowisku prog metalu i nierzadko grający koncerty jako headliner. Czysto instrumentalnie bardzo mi się podobało: połamane rytmy, ciekawe harmonie, imponujące popisy muzyków itd. I tylko nie pasuje mi w tym wszystkim Einar Solberg na wokalu. Odnosiłem wrażenie, że w nowych kompozycjach on robi swoje, a reszta co innego, tj. muzycy cisną prog metal/rock, a on śpiewa melodie rodem z Eurowizji. Ostatni raz czułem taki dysonans na Queensrÿche - dość powiedzieć, że chłopaki się potem "rozpadli". Leprous tego nie życzę - chciałbym jednak, aby linie wokalu bardziej współgrały na żywo z podkładem.
Lekko rozczarowującym koncertem Leprous zakończyliśmy Mystic Festival 2022. W ciągu czterech dni zobaczyłem 36 (!) kapel - i wśród nich były zarówno prawdziwe legendy, jak i młodzi gniewni. Wybór zespołów ciekawy, choć oczywiście dało się wyczuć "pandemiczne" uszczuplenie line-upu. W przyszłym roku liczę więc nie tylko na większą ilość nazw, ale także na większą różnorodność gatunkową (w tym roku sporo deathu i metalcore'u). Przydałyby się również drobne poprawki w kwestii harmonogramu. Zdarzało się bowiem, że jednego dnia w tym samym czasie grały trzy kapele, a innego o danej porze kompletny brak alternatyw. A o Azarath i Mgle w tym samym czasie nie będę nawet wspominał. Moim zdaniem należałoby również dać jakieś 5-10 minut przerwy pomiędzy występami, tak aby na spokojnie można było dojść od sceny do sceny. Można by również pomyśleć o jakimś polu namiotowym dla przybyłych, tym bardziej, że w okolicy są odpowiednie miejscówki - może jakieś zniżki po okazaniu biletów? Gdańsk może być bowiem mocno rozwinięty jeśli chodzi o bazę noclegową, ale jednocześnie ta baza trochę za wysoko się ceni. A dla prasy: wincyj cukru. Białe złoto skończyło się już bowiem drugiego dnia. Jak co, to mogę przywieźć. Bo na kolejnej edycji z pewnością mnie nie zabraknie!