Amenra, Jo Quail, Dom Zły Klub Kwadrat, Kraków - 11.04.2022 r.
Dwa lata to wystarczający okres, by przyzwyczaić się, że niemal każdy koncert, na jaki ma się chrapkę jest odwoływany lub przekładany. Nie robiłem sobie zatem nadziei, że kwietniowa data (przełożona zresztą z września 2021 roku) walcowników z Amenra dojdzie do skutku. Kiedy jednak z początkiem miesiąca okazało się, że Belgowie naprawdę ruszyli w trasę i zaczęli przemierzać Europę, postanowiłem zorganizować sobie tzw. długi weekend i zjawić się w Krakowie.
Do twórczości tych sympatycznych sludge'owych post-metalowców mam stosunek życzliwy, acz przyznaję, że szalikowcem większości ich płyt nie jestem. Jednak po ich wizytach w Warszawie na przestrzeni ostatnich lat wiem, że na żywo nie biorą jeńców. Miałem więc ochotę na powtórkę. Dodatkowym argumentem był też fakt, że ich ubiegłoroczny album, zatytułowany "De Doorn", spowodował, że spadły mi kapcie. Cieszyłem się zatem na ten gig niczym dziecko na prezenty gwiazdkowe.
Zanim jednak headliner zaczął miażdżyć dźwiękiem, na scenie zameldowały się supporty. Na pierwszy ogień poszedł puławski Dom Zły. Czy grają bardziej post black czy hardcore czy może jeszcze coś innego, to nieistotne. Ważne, że ze sceny popłynęły dźwięki intrygujące, jadowite i porywające do tańca. Co się działo na samej scenie, przepraszam, nie mam pojęcia, bo nie mogłem oderwać oczu od dzierżącej mikrofon Anny Truszkowskiej. Co za energia! Co za pasja! Podobno Dom Zły jest jej pierwszym zespołem i Ania dopiero zbiera doświadczenie, tymczasem podczas występu emanowała pewnością siebie i wyglądała, jakby zjadła zęby na graniu. I ten wokal! Mocny i kwaśny, a jednocześnie tak czytelny, że teksty można było spisywać ze słuchu.
Po wydaniu ubiegłorocznej EP'ki "Śnisz Bory Tak Gęste…" byłem Domem Złym zaintrygowany, po krakowskim koncercie jestem już oczarowany. Zabieram się zatem za studiowanie także ich debiutanckiego "Rytuału" oraz obiecuję wypatrywać ich przyszłych koncertów.
Jeśli o występie puławian mogę mówić w kategoriach miłej niespodzianki, to w przypadku Jo Quail o żadnym zaskoczeniu nie mogło być mowy. Miałem nadzieję na wspaniały gig i taki właśnie dostałem. To już kolejny raz, kiedy Joanna mierzy się z niełatwym zadaniem supportowania hałaśliwych zespołów, samej tworząc przecież dźwięki wybitnie kameralne i po raz kolejny wychodzi z tej próby zwycięsko. Tym, którzy nie mieli okazji jeszcze poznać Jo Quail naświetlę, że Joanna jest wiolonczelistką, która gra koncerty będąc samą na scenie. Mając do dyspozycji zaledwie jeden instrument nie gra bynajmniej muzyki prostej, korzystając bowiem z loopera tworzy wielowątkowe, rozbudowane kompozycje. Czasami dominują dźwięki senne i subtelne, czasami pełne mocy i energii. Joanna potrafi czule muskać swoją wiolonczelę smyczkiem, innym razem bezlitośnie okładać ją ręką, wybijając żwawy rytm. Niezależnie jednak od tego, jaki środek wyrazu wybierze, tworzy w moim przekonaniu niezwykle interesującą mieszankę. Tu i ówdzie widziałem już opinie internautów, że jej twórczość pasowała do reszty zespołów jak pięść do nosa, jak to się jednak stało, że publiczność słuchała jej muzyki w skupieniu, nagradzając ją gromkimi brawami po każdym z czterech utworów?
Niezależnie jednak od tego, jak ciepło zostali przyjęci wyżej opisani artyści, czuć było w powietrzu, że wszyscy czekają już na gwiazdę wieczoru. To dopiero trzeci raz, kiedy brałem udział w czymś, co fanatycy Amenra nazywają rytuałem, ale odnosiłem wrażenie, że doświadczam czegoś, co już dobrze znam. Ponownie: oszczędne światła (nigdy nie kierowane na scenę, jeśli już to w stronę publiczności); mroczne, czarnobiałe wizualizacje i centralne miejsce Colina van Eeckhouta, który wyrzyguje swój Weltschmerz stojąc tyłem do fanów. I ponownie także coś, co nie jest takie oczywiste- smakowita, przygniatająca i krystalicznie brzmiąca ściana dźwięku. Nie wiem kto odpowiadał za kręcenie gałkami przy konsolecie, ale należą mu się duże brawa. W takich warunkach przeżywanie muzyki, nawet tak dojmująco smutnej, sprawia przyjemność.
Mniej przyjemne jest relacjonowanie takiego wydarzenia, bo co tu błyskotliwego napisać? To nie był koncert, to było, przepraszam za truizm, misterium. Skupienie, zarówno muzyków oraz publiczności, jak i upust emocji. Osiemdziesięciominutowy miks niepokojących zwolnień i nieposkromionych sonicznych wybuchów. Żadnych interakcji między zespołem i fanami, żadnych gadek między utworami. Belgowie weszli, zabili i zeszli ze sceny. Po prostu.
Przyznaję jednak, że nagromadzenie takiej dawki utworów opartych na podobnym schemacie, to jak dla mnie ciut za dużo. Osobiście nie obraziłbym się, gdyby set był nieco krótszy i abym po wszystkim z klubu wychodził z odrobiną niedosytu, zamiast przesytu. Żartobliwie stwierdzę, że czułem się jak Pan Creosote ze skeczu w restauracji z "Sensu Życia wg Monthy Pythona". Całe szczęście nikt nie zaproponował miętowego opłatka.
Po trosze kręcę także nosem na dobór utworów. Niby trasa promująca album "De Doorn", a najsilniejszą reprezentację miała szósta Msza. Sześć z dziewięciu utworów słyszeliśmy już w Warszawie, kiedy Belgowie grali na trasie z Boris. Z nowej płyty usłyszeliśmy jedynie dwóch reprezentantów. Osobiście najbardziej na koncertach lubię te utwory, których na żywo jeszcze nie słyszałem, stąd moje delikatne narzekania. Uczciwie jednak dodam, że wychodząc z krakowskiego Kwadratu nie widziałem niezadowolonych fanów, można zatem skonkludować, że był to udany wieczór.
zdjęcia: Romana Makówka
|