Hammerfall - Warszawa



Hammerfall, Battle Beast, Serious Black
Progresja, Warszawa - 18.02.2020 r.


Zespół Hammerfall latem zeszłego roku wydał swoją jedenastą studyjną płytę, która otrzymała tytuł "Dominion". Na zeszłorocznej edycji Wacken Open Air była premiera teledysku do utworu tytułowego, a już wcześniej znana była kompozycja "(We Make) Sweden Rock". Dwa tygodnie później odbyła się premiera wspomnianego albumu, a mi to wydarzenie gdzieś umknęło. Na tydzień przed koncertem postanowiłem jednak, że przydałoby się ten nowy album osłuchać choć troszkę. Wiadomo trasa promująca, to z tej nowej płyty trochę pograją. No i rzeczywiście setlista wskazywała na pięć utworów z "Dominion" i ogólną liczbę dwudziestu kompozycji. Nieprzypadkowo o tym wspominam i jeszcze do tego tematu wrócimy.

Podróż do Warszawy, logowanie się na miejscu noclegu, mała przerwa na posiłek i można spokojnie udać się do Progresji. W tej melduje się na kilka minut przed startem pierwszego zespołu, którym była formacja Serious Black. To taka super grupa założona w 2014 roku przez muzyków w przeszłości kojarzonych z Blind Guardian (Thomen Stauch), Helloween (Roland Grapow) i kilku innych zespołów. Wokalistą jest tutaj Urban breed (nazwisko z małej litery na życzenia muzyka), którego można skojarzyć z Tad Marose czy Bloodbound. Tych dwóch pierwszych wymienionych Panów dawno już w kapeli nie ma, a ja do tej pory nie miałem styczności z muzyką Serious Black. Mniej więcej wiedziałem czegoś się spodziewać i bez większego entuzjazmu powędrowałem pod scenę. Tam wytrzymałem ze cztery numery - takie klawiszowe "powermetalowanie" zupełnie mnie nie rusza. Nie lubię takiej muzyki i w zasadzie na tym mogę zakończyć opis tego koncertu. Fajnie było na żywo usłyszeć wokalistę, bo to jednak kawał głosu. Gdyby jeszcze muzycznie to zażarło... No ale ta klawiszologia to nie dla mnie. Do tego na scenie oprócz zaangażowanego wokalisty jakaś nuda i stagnacja. Fakt, że ludzi było jak kot napłakał, ale c'mon... dajcie z siebie więcej. Żyjta tam...

Pod scenę powróciłem tuż przed początkiem występu drugiego supportu, którym była formacja Battle Beast. Ten zespół już widziałem wcześniej, bo grali we wrocławskim klubie Firlej i na ich koncert się wybrałem. Wspomnienia miałem całkiem przyzwoite, wiadomo - wokalistka Noora Louhimo jest mega charakterystyczna w swoim scenicznym ekwipunku. Do tego jest wulkanem energii na scenie i pomimo przeciętnej dla mnie (ehh, te klawisze) muzy, na sceniczne harce patrzyłem z dużym zainteresowaniem. A tutaj nie tylko wokalistka doskonale się bawi, bo reszta zespołu swoje też dokłada. Choć wiadomo - to Noora jest Szefową. Wspólne sceniczne wygłupy, jakieś niespodziewane zostawianie mikrofonu przez basistę przy chórkach i tym samym zmuszanie gitarzysty do zastępstwa - to robi koncertową robotę. Jeśli miałbym zestawić te dwa supporty, to zdecydowanie głos na Battle Beast. Tu widać było i większe doświadczenie sceniczne i większy luz w graniu koncertu.

Po występie Finów zostaję przy barierce, bo jakoś tak nieopatrznie przy niej się znalazłem na koniec tego występu. Nawet dostałem od technicznego setlistę, ale oddałem ją sympatycznej parce (prawdopodobnie) Włochów, która doskonale się bawiła obok mnie. Babeczka mnie wyściskała jakbym jej nie wiadomo jaki prezent dał, ale było to bardzo miłe. Jeszcze po koncercie gwiazdy wieczoru trafiliśmy na siebie i znowu były piątki i podziękowania. A ja tymczasem stoję przy barierce i czekam na mój dziesiąty koncert Hammerfall. Heh... zaskakujące jak to się nazbierało. Jakimś ultra fanem kapeli nigdy nie byłem i nie jestem. Z drugiej strony oni zawsze na tych koncertach dają ognia i nudy nie ma. Jest co pośpiewać, sporo jest wspólnej zabawy i fajnego klimatu metalowego święta. Za każdym razem wspominam ten ich pierwszy koncert, który widziałem. Katowicka Metalmania w 1998 roku i nieopierzone "dzieciaki", które wyskoczyły na scenę i brawurowo odegrały kilka numerów.

Moje wspominki przerywa techniczny, który mruga do akustyka latarką i... zaczynamy! Na poprzednim koncercie we Wrocławiu stałem przy barierce na wprost Oscara. Teraz też miałem taki zamysł, ale jak wróciłem po pierwszym suporcie pod scenę, to z jakiegoś powodu na drugą stronę. Tam gdzie urzędują basista Fredrik Larsson i gitarzysta Pontus Norgren. Dziwne to dla mnie było, bo zawsze przed koncertem mam określone miejsce z którego będę to wszystko oglądał. No ale to przecież bez znaczenia w tym momencie. Hammerfall już na scenie i zaczynają od "Never Forgive, Never Forget". Zero zaskoczenia i wiadome było, że tym numerem impreza się rozpoczyna. Ciutkę dźwięk jest za cicho i momentami coś tam jeszcze lekko faluje, ale akustyk szybciutko to ogarnął i już można się w pełni cieszyć koncertem. Szybka poprawka "One Against the World" i na chwilę można odłożyć promowanie albumu "Dominion". Hmm... udało mi się zaobserwować po drugiej stronie sceny, że techniczny coś majstrował przy setliście naklejonej koło Oscara Dronjaka. Teraz widzę podobną akcję z tej strony sceny. Niewątpliwie jakaś zmiana nastąpiła. A w takich sytuacjach zmiany przeważnie są na gorsze. No nic, pożyjemy, zobaczymy. Równie zadziwiony jest gitarzysta Pontus. Akurat stał na podwyższeniu przy perkusji, gdy dokonała się zmiana seta. Z zaciekawieniem patrzył co tam się wyprawia. Po odegranym kawałku zerknął na listę i zrobił nad wyraz zdziwioną minę. Nie zwiastowało to dobrze na dalszą część koncertu.

Tymczasem, czas na więcej śpiewów publiki - "Heeding the Call". To jest mega koncertowy utwór i jak zwykle się sprawdził doskonale. Chwila moment i lecimy już z "The Way of the Warrior" z płyty "Renegade". No właśnie, przecież w tym roku stuknęło temu albumowi dwadzieścia latek! Zespół o tym pamięta i przygotował coś specjalnego z tej okazji. Ale to trochę później. A my już ciśniemy z "Any Means Necessary", za chwilę poprawionym "Hallowed Be My Name". Ależ ten koncert goni. Cans pomiędzy kawałkami gada niezbędne minimum i dosyć często znika ze sceny. Odniosłem też wrażenie, że nie wygląda najlepiej fizycznie... ale to może tylko takie wrażenie? No nic, czas na kolejne śpiewy publiki: "Blood Bound". Publika w swoim żywiole i refrenów nie oddaje. Trochę zabawy w tym kawałku jest i już po zakończeniu fani nie mają dosyć. Po wygaszeniu świateł dalej śpiewamy swoje, światła się zapalają, Joacim z uśmiechem zadowolenia... pokazuje, żeby przerwać. Ke? I najnormalniej w świecie zapowiada kolejny numer, którym jest "Redemption". Przyznam, iż zatkało mnie konkretnie. Muzycy praktycznie zawsze podłapują takie akcje i pozwalają publice poszaleć. Nie raz potrafią się podłączyć z graniem i wychodzą z tego niezłe motywy. Tutaj nic z tego. Ciach i koniec. Gramy dalej seta.

Przez to wszystko gdzieś mi ten kawałek umknął. Fakt, że to też najbardziej nie hammerfallowy numer z całej setlisty. Płyta "Infected" i wszystko jasne. Przed kolejnym utworem Cans lekko się rozgadał (wreszcie!) i wspomniał o "20" na liczniku "Renegade". No i zaczęli grać medleya z numerów znajdujących się na tym wydawnictwie. Na początek wstęp i refren do kompozycji tytułowej, a później fragmenty kilku kompozycji (odniosłem wrażenie, że pograli po kawałku każdego kawałka z tej płyty) i kończymy "Renegade". Bardzo fajny i żywiołowy moment tego koncertu. Lubię takie nieoczywiste nieoczywistości. Ale, ale... nie zwalniamy tempa i już jedziemy z "The Dragon Lies Bleeding". Się dzieje się. Po takim uderzeniu wiadomo, że trzeba ciutkę zwolnić i tak się dzieje. "Last Man Standing" daje chwilę oddechu. Tym bardziej, że przed kolejną kompozycją Oscar wychodzi ze swoim "młotkowym" wiosłem, a to oznacza tylko jedno: "Let the Hammer Fall!"! Uwielbiam ten numer.

Ale, ale... halo, halo... co tu się właśnie odpierdzieliło? Przecież ten kawałek grany jest na koniec zasadniczego seta! Po nim tylko trzy bisy i koniec koncertu. Patrzę zdumiony na zegarek i ledwo godzina grania za nami. No nic... można marudzić, albo wykorzystać to co zostało na maksa. Zabawa w tym kawałku jest oczywiście przednia i nikt tutaj się nie oszczędza. Troszkę przedłużanego śpiewania, nakręcania publiki, zawody która strona sali głośnie zaśpiewa - klasyka. I koniec. Zespół opuszcza scenę.

Dosyć szybko na niej się meldują, a ja w tej krótkiej przerwie "łączę wątki" i już wiem co oznaczała ta podmiana setlist - wypadło kilka kompozycji. Nieprzypadkowo Pontus miał minę jaką miał w momencie gdy zerknął do seta. No nic, pozostaje cieszyć się trzema ostatnimi numerami. Pierwszy "Hammer High" - jak zwykle kapitalnie wypadł na żywo. Ten kawałek to mój faworyt ostatnich koncertów Hammerfall. Dwójeczka to "(We Make) Sweden Rock" - najnowszy hymn zespołu. Trochę można w nim pośpiewać, więc na bisy jak znalazł. No i kończymy, jak już od pewnego czasu jest normą, czyli utworem "Hearts on Fire". Tutaj przy refrenie Joacim pozwolił sobie na sporo "szaleństwa" - wskoczył do fosy i wlazł na te podwyższenia barierkowe dla ochrony. Oczywiście miał ze sobą mikrofon i wybierał ludzi do śpiewania. Oczywiście wszyscy w okolicy się darli wniebogłosy i mieli mnóstwo frajdy. A, że to było po sąsiedzku to wyciągnąłem telefon i zrobiłem zdjęcie... Po chwili jednak - szok i niedowierzanie. Cans zmienia miejscówkę i melduje się... idealnie na wprost mnie. Szybko przybijamy piątkę, ja osłupiały, a wokalista się śmieje i wypatruje kogo tu do śpiewania wybrać. Zespół ciśnie na scenie swoje, a ja długo nie myśląc wykorzystuję fakt, iż mam telefon w ręku - odwracam się tyłem do Joacima i ustawiam klasycznego selfiaka! Ten widząc moją akcję szybciutko się dopasowuje i bach, widzę nas na wyświetlaczu! Fota cyknięta! No powiem Wam, że przeróżne akcje z muzykami już miałem, ale selfie podczas koncertu to pierwszy raz zaliczyłem. Mega!

Joacim ucieka na scenę, "Heart of Fire" dobiega końca, ja w srogim szoku... a tu zespół już się z nami żegna. Stoję oniemiały, a tu ze swojej strony sceny Oscar schodzi w kierunku wyjścia i na wysokości perkusji patrzy na mnie i pokazuje mi kostkę. Okeeej... gitarzysta bez ceregieli podchodzi na skraj sceny i pokazuje, że chce mi ją dać! Wow! Wyciągnął się niczym człowiek-wąż, ja też się wychyliłem i ładnie kostka rączki do rączki powędrowała. Heh... powtórka z wrocławskiej akcji, bo tam było podobnie. Z tym, że wtedy stałem na wprost niego. Zapamiętał mnie, czy ki diabeł? No ale dziękuję jak zwykle. Po koncercie przy merchu spotykam jeszcze Pontusa i na spokojnie robię sobie z nim zdjęcie. Akurat z nim jeszcze nie miałem. Chwilkę rozmawiamy i pokazuję mu selfiakową fotkę z Cansem. Zaczął się śmiać i powiedział, że widział cała sytuację ze sceny. Stwierdził też, że musi przybić piątkę za tę akcję. Bardzo sympatyczny gość!

Cóż i tak wyglądało moje dziesiąte spotkanie z Hammerfall. Muzycznie wszystko mi się zgadzało, choć pozostał spory niedosyt, bo zespół wywalił z seta aż pięć (!) numerów. Co ciekawe na kolejnym koncercie w Krakowie ("50" Cansa!!) też był okrojony set. Taka sama sytuacja na Węgrzech i kolejnych dwóch koncertach w Austrii. Szkoda, że padło akurat na Warszawę jako pierwszą, bo pięć numerów więcej w secie to ja poproszę jak najbardziej. O dziwo wypadł na przykład utwór tytułowy z nowej płyty. A Przecież to trasa promująca "Dominion". Dziwne to wszystko i jestem strasznie ciekaw co stało za takim rozwiązaniem na kolejnych koncertach. Lekki niedosyt po tej "ścince" pozostał, ale został osłodzony tym co się działo na "Heart of Fire" i chwilę później.




Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 27.02.2020 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!