Wacken Open Air 2005


(04 - 06 sierpnia 2005 r.) - Wacken


Wacken... jedno słówko, a znaczy tak wiele. O wyjeździe na ten festiwal myślałem od kilku lat, niestety zawsze były jakieś "komplikacje" i nie udawało mi się tam dotrzeć. Prawdę mówiąc, to człowiek sobie nie wyobraża jak to w rzeczywistości wygląda. Cóż trzeba samemu pojechać i się przekonać :) Do mojego wyjazdu na W:O:A 2005 walnie przyczynił się Krzysiek. Dużo mi opowiadał o swoich doświadczeniach z poprzedniego roku i okazało się, że tak na prawdę to nie jest jakaś skomplikowana sprawa. Zresztą pewnych rzeczy mi dwa razy nie trzeba powtarzać ;) jest to na zasadzie "krótkiej piłki" - jest koncert, to trzeba pojechać i tyle. Kluczowe było także potwierdzenie występu zespołu Accept, który reaktywował się na kilka letnich festiwali. Takiej okazji nie mogłem przegapić. Kilka nocy spędziliśmy na planowaniu szczegółów poprzez gadu-gadu, wreszcie wszystko mieliśmy dopięte na "ostatni guzik" i pozostało wyczekiwanie do dnia wyjazdu. Kilkanaście dni wcześniej mieliśmy małe festiwalowe przetarcie i wyjazd na Masters of Rock, w czeskich Vizovicach. Wreszcie nadszedł wtorek 2 sierpnia i przygoda z Wacken się zaczęła. Wyruszam z Wrocławia o godzinie 13-tej, a o 18-tej spotykam w Pile Karolinę i Krzyśka. Jedziemy wspólnie do Niechorza i tam nocujemy. W środę ok 19-tej wyruszamy w kierunku Wacken. Mamy do przejechania jakieś 500 km, więc wcześnie rano powinniśmy być na miejscu.

Wszystko wyglądało pięknie i ładnie, ale na papierze. To była bowiem najdłuższa noc mojego życia. To wszystko co nam się przytrafiło w drodze do Wacken, to mógł tylko wymyślić... Alfred Hitchcock. I to w dodatku będąc w wysokiej gorączce ;) W wielkim skrócie wyglądało to tak. Jeszcze w Polsce okazało się, że nasz samochód (Pan Skoda) ma jakiś problem i nie chce jechać na benzynie. No cóż, w takim razie jedziemy tylko na gazie. Mieliśmy zaznaczone na mapie stacje LPG w Niemczech, także nie wyglądało to źle. Później okazało się, że ze Świnoujścia prom do Niemiec pływa dwa razy dziennie i musielibyśmy czekać do rana. Oczywiście nam to nie pasowało i musieliśmy nadłożyć jakieś 130 km do innego przejścia granicznego. Po drodze trochę błądzimy i dokładamy kolejne 20 km. Na szczęście Karolina dzwoni do domu i okazuje się, że mamy jeszcze wcześniej jakieś przejście i zarabiamy dzięki temu jakieś 40 km. Po drodze jeszcze oberwanie chmury i krótka przerwa na poboczu drogi. Zaczynamy sobie żartować, że jakieś niecne siły nie chcą dopuścić do tego, żebyśmy byli na W:O:A. Wreszcie w Niemczech jadąc autostradą, która miała nas doprowadzić w okolice Wacken, ze zdumieniem stwierdzamy, że ona się kończy. Musieliśmy zjechać na jakieś boczne drogi i po omacku wyszukiwać trasy przejazdu. Oczywiście pobłądziliśmy okrutnie i jakieś dwie godziny kręcimy się, zupełnie nie wiedząc, gdzie jesteśmy. Ciemna noc, totalne odludzie i skrzyżowanie dwóch dróg i cztery drogowskazy. Do czterech różnych miejscowości... szkoda, że żadnej nie ma na mapie. Wreszcie odnajdujemy drogowskaz do miasteczka, które jest na mapie :) i w dodatku jest "za autostradą". Czyli zanim dojedziemy tam, to przetniemy autostradę. Po cichu liczymy nawet, że będzie zjazd. Dojechaliśmy do tej mieściny, a autostrady ani widu, ani słychu. Nieźle się uśmialiśmy z tego. Powoli zaczyna świtać, a my wciąż bez perspektyw na dalszą drogę. Robimy burzę mózgów i stwierdzamy, że odpuszczamy Autobahn, którego nie ma. Wracamy jakieś 20 km do innego miasta i ruszamy zwykłymi drogami w kierunku Wacken. Na autostradę wrócimy dalej, jakieś 150 km od tego miejsca, w pobliżu stacji z LPG. No tak, ciągle mamy ten problem. Gazu mamy tyle, żeby dojechać do celu, ale już nie wrócimy ;) więc musimy zatankować w połowie drogi. To nam pozwoli dojechać do Wacken i mieć zapas na powrót i kolejne tankowanie. Dojeżdżamy do miasta w którym ma być stacja z gazem. Jest już godzina ósma rano. Paliwa mamy tyle, że dalej nie możemy jechać. To co w baku "na styk" pozwoli nam wrócić do Polski. Po prostu osiągneliśmy "Punkt 0". Krótkie poszukiwania stacji kończą się sukcesem i podjeżdżamy pod dystrybutor. Radość jest ogromna, bo nareszcie coś nam wyszło bezproblemowo. Zatankujemy gaz i niebawem będziemy na miejscu. Po kilku chwilach jesteśmy ponownie zdruzgotani. Nie możemy zatankować, bo końcówka z węża nie pasuje do naszego wlewu. Dramat! Na stacji (samoobsługowej) za kasą stoi jakaś babcia, która zupełnie nie potrafi nam pomóc. Coś nam tłumaczy i rozumiemy, ze za godzinę ktoś przyjdzie i może nam pomoże. No cóż, już nam się nie śpieszy, bo albo tankowanie, albo powrót do Polski. Po niespełna godzinie przyjeżdza na stację jakiś pracownik i po chwili idzie w naszym kierunku. W ręku trzyma pudełko... pełne różnych końcówek :) Po chwili słyszymy cudowny odgłos tankowania samochodu.

Ufff... teraz już nic nie powinno nam stanąć na przeszkodzie. I rzeczywiście, wszystkie "nieszczęścia" jak ręką odjął. Dalsza podróż idzie nam bezproblemowo, nawet w okolicach Hamburga pozwalamy sobie na mały eksperyment z objazdem i dzięki temu praktycznie omijamy miasto. Jest dobrze. Koło 11-tej jesteśmy już całkiem blisko celu, koniec nerwówki. Tylko czarnych chmur na niebie coraz więcej. Wreszcie odnajdujemy ostatnią drogę i po chwili widzimy festiwalowe miasteczko. Załatwianie formalności akredytacyjno-biletowych trwa niestety kilka kolejnych godzin. Ale tym już zupełnie się nie przejmujemy. Wreszcie wszystko mamy w ręku i udajemy się na pole namiotowe dla prasy. Odnajdujemy znajomych, którzy zarezerwowali nam miejsce obok siebie i można się rozbijać z namiotami.

DZIEŃ PIERWSZY - CZWARTEK

Z niedowierzaniem patrzę na nasze namioty, które są już rozstawione. Oj, to była cholernie długa, nerwowa i ciężka podróż. Jest coś koło godziny 15-tej. A wyruszyliśmy z Niechorza o 19-tej. Półtorej doby jesteśmy bez snu. Głodni i zmęczeni. Nie ma już sensu kłaść się spać, bo za 3 godziny rozpoczyna się pierwszy koncert tego dnia. Nareszcie jest chwila spokoju i można odetchnąć. Wszystko się udało (niewiarygodne!) i jesteśmy na Wacken Open Air 2005. Odpoczywamy, koimy skołatane nerwy, a czas szybciutko płynie. Żeby nie zasnąć idziemy na spacer i oglądamy puste jeszcze sceny. W pierwszy dzień festiwalu czynna jest tylko jedna "duża" scena (True Metal Stage). Druga, tuż obok (Black Stage) będzie używana jutro. Obie są potężne, wręcz monumentalne. Wielka ilość świateł zapowiada niezłe widowiska. Bardziej z boku znajduje się troszkę mniejsza scena (Party Stage), tam grają troszkę mniej znane zespoły. Czwartą sceną jest W.E.T. Stage, która znajduje się w namiocie. W znacznym oddaleniu od tych "głównych". Ta scena, to istne maleństwo, w sam raz dla bardzo mało znanych zespołów. Teren festiwalu jest wielki i obszerny. Powoli wracamy pod True Metal Stage, bo za chwilę wystąpi na niej zespół Tristania...

18:00-18:45 Tristania

Krzysiek: Nigdy jakoś specjalnie się tym bandem nie interesowałem, no ale była to przecież kapela, która rozpoczynała całe WOA, także trzeba było się wybrać. Całą trójką podążyliśmy pod scenę. Norwegowie bardzo sprawnie "rozdziewiczyli" Wacken. Oczywiście daleko tutaj od wielkich zachwytów, ale posłuchać było czego. Duet wokalny Osten i Vibeke Stene sprawdzał się naprawdę fajnie, muzycy starali się jak mogli. Zaprezentowali kilka nowych numerów ("Libre"), starszych ("Crushed Dreams", "Angellore"). Ogólnie występ Tristanii mógł się podobać, dodatkowo muzycy po gigu pojawili się na polu dla dziennikarzy, mogliśmy zamienić kilka słów, pstryknąć pamiątkowe fotki.

Po niezłym występie zespołu Tristania mamy godzinkę czasu, którą spędziliśmy na zwiedzaniu terenu festiwalowego. Ogromna ilość stoisk z różnym gadżetami, jedzeniem, piciem normalnie, czego dusza zapragnie. A jeszcze nie byliśmy w Metal Market, tam to dopiero jest "szaleństwo. Godzina mija bardzo szybko i już wracamy pod True Metal Stage, bo tam najwyraźniej ustały wszelkie przygotowania. Lada moment na scenie pojawi się legenda doom-metalu ze Szwecji.

19:45-20:15 Candlemass

Na scenie białe krzyże, trochę dymu i zespół Candlemass. Pierwszym utworem był "Black Dwarf", który otwiera także ostatnią płytę zespołu. Dosyć szybki i właśnie taki utwór wyśmienicie się sprawdził na rozpoczęcie występu. No cóż o tej porze jest jeszcze zupełnie jasno, a w dodatku świeciło słońce. Nie ma co ukrywać, zespół Candlemass ze swoją "przygnębiająca" i "dołującą" muzyką lepiej sprawdziłby się w małym, ciasnym i zadymionym klubie, niż na wielkiej festiwalowej scenie. Wokalista Messiah Marcolin w habicie, przewiązanym sznurem wygląda idealnie. Muszę przyznać, że facet ma sporo energii na scenie. Praktycznie cały czas jest w ruchu, przemierza scenę w każdym kierunku. Reszta zespołu raczej statycznie, w tle. Z ostatniego krążka "Candlemass" zagrali utwory: "Born in a Tank", "Copernicus" i "Seven Silver Keys", ten ostatni wypadł zresztą rewelacyjnie. Zresztą cały występ oceniam bardzo wysoko, w czwartek wieczór najlepiej. Potężne brzmienie, niesamowite wokalizy Marcolina to niewątpliwie atuty tej kapeli. Była też "wycieczka" do pierwszej płyty Candlemass "Epicus Doomicus Metallicus" i usłyszeliśmy utwory " A Sorcerer's Pledge" oraz "Solitude". Z kolejnego albumu "Nightfall" usłyszeliśmy natomiast utwór " At The Gallows End". Generalnie wszystkie utwory wypadły świetnie.
To pierwszy mój kontakt z tym zespołem na żywo i muszę przyznać, że Candlemass na scenie, to coś wielkiego. I nie chodzi tutaj o gabaryty Messiaha ;) Po prostu świetne granie, znakomita muzyka. To robi pozytywne wrażenie. Jeszcze jakby było ciemno, to byłby ideał. No kolejny występ Szwedów idę choćby piechotą...

Po występie Candlemass wracamy na pole namiotowe, gdyż występ zespołu Oomph! nikogo z nas nie interesuje. Oczekiwanie na gwiazdę pierwszego wieczoru upływa nam na rozmowach i lekkim posiłku. Specjalnie za Nightwish nie szaleję, a w dodatku widziałem Finów miesiąc wcześniej na "Mystic Festival" w Chorzowie i dwa tygodnie wcześniej na "Masters of Rock" w Vizovicach. Zresztą podobnie Krzysiek, no cóż jesteśmy "ortodoksyjnymi fanami Nightwish" i jeździmy za tą kapelą wszędzie, gdzie się da ;) (haha!!). Czas mija powoli, bardzo miło się rozmawia i nagle budzi mnie jakiś hałas... hehe... to zespół Nightwish już jest na scenie. A ja grzecznie śpię w namiocie. No cóż jakieś 40 godzin bez snu zrobiło swoje... Chwila namysłu, co robić i zdecydowanie wygrzebuję się ze śpiwora i wychodzę na zewnątrz. Po chwili dziarsko ruszam pod scenę (zadziwiając kilka osób na polu namiotowym :)), jeszcze szybkie spojrzenia na namiot Karoliny i Krzyśka. Też jest zamknięty, więc śpią, albo są na koncercie (oczywiście to drugie :)). W ciągu tego samego utworu melduję się pod sceną, tutaj "dobudzam się" i ze spokojem stwierdzam, że straciłem 2-3 utwory. Nie jest źle... a jaki był występ Nightwish? O tym Krzysiek...

22:15-23:45 Nightwish

Można powiedzieć, że razem z Gumbyy'm jesteśmy jednymi z kilku najbardziej "fanatycznych fanów" ( ;) ) Nightwish w Polsce. Trzeba zaznaczyć, że widzieliśmy zeszłego roku tę kapele... 3 razy. Najpierw w Polsce podczas Mystic Festival, potem na czeskim Masters Of Rock, by wreszcie po wielkim stresie związanym z dojazdem obejrzeć Nightwish po raz trzeci. Zawsze lubiłem tę kapelę, nigdy do przesady, ale jednak. Na myśl o występie Tarji i spółki na serduchu robiło się lepiej.

Po przyjeździe nie zamierzaliśmy spać, wycieńczony organizm nie dał nam jednak najmniejszych szans. Cała trójka padła jak ścięta, ja dziwnym trafem obudziłem się kilka minut przed występem Finów. Kilka minut później udało mi się doprowadzić do stanu używalności moją lubą, która dzielnie podniosła się na nogi. Gumbyy'ego już nie udało się podnieść. Pomyślałem "On nigdy nie lubił specjalnie tej kapeli także niech odpoczywa" (jak się potem okazało, jak przystało na fanatycznego fana chłop zerwał się podczas koncertu na równe nogi i popędził pod scenę wprawiając w osłupienie kilku mijanych przez Niego ludzi :D - no ale tak już mają ortodoksi ;) ;) ).

Ja z lubą spokojnym krokiem podążyliśmy pod scenę. Nie mieliśmy siły na walkę pod barierkami, ustawiliśmy się kilkanaście metrów od sceny by móc spokojnie obejrzeć cały show. A było co oglądać. Nightwish zagrał zdecydowanie najlepiej z kapel, które zaprezentowały się w czwartek. Dwa poprzednie gigi przebił również i to dość zdecydowanie. Cała oprawa koncertu mogła zwalić z nóg, lasery, pirotechnika, mnóstwo różnokolorowych świec dymnych. Naprawdę poezja, widać, że Nightwish dorobił się już dużej nazwy. A sam koncert? Rewelacja, nie wiem na ile w tym "reżyserki", na ile żywiołu, ale to co robią Finowie na scenie powala. Zmiany miejsc, uśmiechy do siebie, przyjacielskie gesty, widać, że muzycy się bawią. Marco obowiązkowo z wódką, którą popija co jakiś czas. Nie wiem czy ten gość ma naprawdę taki łeb czy to tylko przedstawienie. Jedynie Tarja nieco gwiazduje, no ale taki już jej urok. Pewnie i za to wyleciała z tego zespołu.

Muzycy zaprezentowali zestaw swoich najbardziej udanych numerów. Oczywiście każdy nieco by set pozmieniał, ale było naprawdę fajnie. Mi jedynie niezbyt podobał się "High Hopes", który Marco wyraźnie męczy, numer dzięki temu wydaje się cholernie nudny. Ballada zaśpiewana w ojczystym języku wielkiego wrażenia również na mnie nie zrobiła. Reszta była już jak najbardziej ok. Przyczepić się można jeszcze do "Wish I Had an Angel", który wywołał nieco większe poruszenie (wiadomo VIVA i inne pierdy). Ogólnie koncert naprawdę mi się podobał. Do padania na kolana daleko, ale miło było popatrzeć na uśmiechniętych Finów, szkoda tylko, że zespół szybko zwinął się po koncie by zagrać na rozpoczęciu Mistrzostw Świata w lekkiej atletyce w Helsinkach. Nie udało się zatem zamienić kilka słów z Marco, Jukką czy Emppu. Ci goście wydają się najbardziej normalni. Tarja boi się chyba fanów, a muszę powiedzieć, że nawet taka osoba jak Lemmy dzielnie pozował do fotek. Cóż powiedzieć, wstyd i woda sodowa.

Setlista:
Dark Chest of Wonders
The Siren
Ever Dream
Deep Silent Complete
The Kinslayer
High Hopes
Planet Hell
Wishmaster
Slaying the Dreamer
Kuolema Tekee Taiteilijan
Nemo
- - - -
Ghost Love Score
Over the Hills and Far Away
Wish I Had an Angel


Po występie Nightwish wracam na pole namiotowe. Karolina z Krzyśkiem już są, więc dowiaduję się szczegółów mojego "niedomagania". Jest trochę śmiechu z tego, dodatkowo piwko powoduje, że oczy ponownie zaczynają się kleić. Po chwili leżę już w śpiworze... a także słyszę głos Maxxa - "wstawać, nie spać, w domu się wyśpicie!". Heh... wyłazimy z namiotów, chwilę gadamy i kończy się to na wizycie w ogródku piwnym. Tam spędzamy dłuższą chwilę i wracam do namiotu o świcie. Wchodzę do śpiwora i zasypiam w ciągu kilku sekund. Oj tak, do był dłuuugi dzień i tak wieeele się w nim wydarzyło.

DZIEŃ DRUGI - PIĄTEK

Od rana metalowa machina kręci się na pełnych obrotach. Kilka minut po 11-tej budzą mnie jakieś dziwne dzwięki... no tak, to na Party Stage produkuje się jakaś blackmetalowa horda. Niestety słyszę też, że nieźle leje deszcz. Niedobrze. Sąsiedzi też już nie śpią, więc prowadzimy ożywioną rozmowę, z namiotu do namiotu. Po chwili jednak przestaje padać, więc pora na jakieś śniadanie. Szybko montujemy nasz "zestaw śniadaniowy", zupka chińska ląduje w talerzu, a kawa w kubku. Teraz tylko czekamy na zagotowanie wody. W międzyczasie poranna toaleta i wymieniamy pierwsze wrażenia. W pewnej chwili pytam Krzyśka:
- która jest godzina?
- no 11.45...
- aha... to fajnie, bo o 11.50 Morgana Lefay chyba gra...
Tylko popatrzyliśmy na siebie i niemal równocześnie stwierdziliśmy "to co my tutaj jeszcze robimy?". Żegnaj śniadanie, żegnaj kawo.. Dosyć szybko udaliśmy się pod True Metal Stage, a w połowie drogi usłyszeliśmy intro...

11:50-12:35 Morgana Lefay

To intro to było "The Chamber of Confession" z płyty "Maleficium". Dobrze, że trwa ponad 2 minuty, więc bez problemu dotarliśmy pod scenę, przed pojawieniem się muzyków. Dosyć mało ludzi, to i do barierki doszliśmy dosyć łatwo. Wreszcie intro wybrzmiewa do końca, na scenie pojawia się Morgana Lefay i zaczyna się koncert. Pierwszym utworem (jak łatwo było się domyśleć) był "The Source of Pain", czyli ciąg dalszy z płyty "Maleficium". Był to mój pierwszy kontakt z tym zespołem na żywo, więc patrzę i słucham z wielką przyjemnością. Hmm... no właśnie... słucham i słyszę, że coś jest nie tak. Brzmienie jest idealne (co będzie regułą dla wszystkich zespołów na W:O:A), instrumenty słychać bardzo dobrze, gitary, bas, perkusja - wszystko "chodzi" tak jak powinno. Wokal... no właśnie tu jest "pies pogrzebany". Charles Rytkönen trochę "skrzeczy" i nie brzmi to zbyt dobrze. Na szczęście po 2-3 kawałkach jest znacznie lepiej i wokal wraca do normy. Na scenie trwa niezła zabawa, bo panowie oprócz grania i śpiewania robią niezły show. Jego głównym punktem jest wzajemne oblewanie się wodą. Pomysłowość Szwedów nie zna granic i co chwilę któryś z muzyków jest zmoczony. Celują w tym najbardziej Rytkönen i gitarzysta Tony Eriksson.
Muzycznie Morgana prezentuje się wyśmienicie i naprawdę szkoda, że zagrali tak wcześnie i tak krótko. No ale takie są uroki festiwalu. Z ostatniego krążka "Grand Materia" dostaliśmy trzy utwory: "Hollow", "Angels Deceit" i "I Roam" i muszę przyznać, że na żywo wypadły wyśmienicie. Zwłaszcza "Hollow", super utwór koncertowy. Nieźle też wyszedł "The Boon, He Gives", no ale to ogólnie jest niezły utwór, więc to nie dziwne. Gwoździem występu Morgana Lefay był oczywiście utwór "Maleficium". Podejrzewam, że wszyscy zgromadzeni pod sceną czekali na ten kawałek. Zresztą chóralne odśpiewanie całego utworu doskonale o tym zaświadczyło. Na muzykach też zrobiło to niezłe wrażenie i pod koniec przestali grać, a publika śpiewała "... Male.... Male... Maleficium...". Bardzo fajnie to wyszło. To był przedostatni utwór, na koniec jeszcze (wspomniany wcześniej) "I Roam" i 45 minut minęło niewiadomo kiedy. Muzycy żegnają się i schodzą ze sceny przy burzy oklasków. To był dobry występ. A dla mnie coś szczególnego. Morgana Lefay to kapela, której karierę śledzę od dłuższego czasu i zawsze chciałem zobaczyć ich na żywo. Nareszcie udało się i był to dobry początek drugiego dnia festiwalu. A tak wyglądała cała setlista z tego występu:


Setlista:
1. The Chamber of Confession (intro)
2. The Source of Pain
3. Master of the Masquerade
4. When Gargoyles Fly
5. Hollow
6. Angels Deceit
7. The Boon He Gives
8. In the Court of the Crimson King
9. Maleficium
10. I Roam

Muzyków Morgana Lefay, w ciągu całego dnia, widzimy kilka razy. Dziennikarskie pole namiotowe od terenu festiwalowego oddziela wielki ogródek piwny, w którym przesiadują muzycy przed i po swoich występach. Tam też kilkakrotnie spotykamy Szwedów. Wykorzystujemy ten fakt na zrobienie sobie pamiątkowej fotki, z wokalistą Rytkönen'em. Wyczekujemy chwili, kiedy nie będzie zajęty rozmową z dwoma fankami (hehe...) i podchodzimy. Nawet na myśl nam nie przyszło, że zrobi się z tego "taka afera". Charles to przesympatyczny facet i jak usłyszał, że jesteśmy z Polski, to przerwał robienie zdjęć i zaczął zwoływać resztę zespołu. Dopiero wtedy "pozwolił" na fotki. Mało tego pojawił się gość, który jest fotografem kapeli i doszło do dłuższej sesji. Normalnie komedia :)

Po występie Morgana Lefay wracamy na pole namiotowe, a tutaj czeka na nas niespodzianka. Karolina zagrzała nam wodę i możemy spokojnie zjeść śniadanio-obiad :) Niestety nie zdążyłem wypić kawy, bo już za chwilę wróciliśmy pod scenę, na występ zespołu Sonata Arctica.

13:35-14:20 Sonata Arctica

Krzysiek: Po koncercie Sonata Arctica spodziewałem się naprawdę dużo, raz, że naprawdę lubię ich muzę, dwa, że jeszcze nie miałem okazji widzieć ich na żywo. Żwawo ruszyliśmy na teren festiwalu, bowiem Sonata była już na scenie, a z głośników leciał "Misplaced". Nie wiem czemu już pierwszy numer nie zrobił na nas wielkiego wrażenia, stanęliśmy sobie z boku kilkanaście metrów od centrum wydarzeń. Z tego miejsca obejrzeliśmy cały koncert. Młodzi Finowie zagrali naprawdę poprawnie, ale bez jakiegoś większego polotu, ikry, ot odegrali swoje numery. Jedynie wokalista, Tony Kakko pokazywał klasę, facet biegał po całej scenie, rozmawiał z ludźmi (co na Wacken niezbyt często się zdarza - niestety ograniczenia czasowe biorą górę), namawiał do wspólnego śpiewania. Reszta sprawiała wrażenie nieco zmęczonych. Dodatkowo Henrik Klingenberg wyglądał naprawdę komicznie z keyboardem zawieszonym na szyję. Zawsze śmieszy mnie to okropnie i przypomina gwiazdy disco polo, ale to już chyba takie moje osobiste skrzywienie.

Muzycy skupili się na wałkach z ostatnich dwóch płyt: "Reckoning Night" i "Winterheart's Guild". "Reckoning Night" reprezentowały "Misplaced", "Blinded No More" oraz "Don't Say a Word". Z "Winterheart's Guild" muzycy zaprezentowali "The Cage", "Victoria's Secret" i coś jeszcze, ale za cholerę nie mogę sobie przypomnieć co. Smuci fakt, że po macoszemu potraktowano dwa pierwsze albumy formacji. Liczyłem osobiście na kilka numerów z "Ecliptica" i "Silence", te wałki chyba znacznie lepiej nadają się na koncerty niż nieco skomplikowane, "rozdmuchane" ostatnie numery formacji.
Mimo wszystkich niedogodności koncert mogę zaliczyć do udanych, publika bawiła się naprawdę fajnie. Ja w sumie również, choć pewnie gdybym podszedł bliżej sceny byłoby jeszcze lepiej.

Godzina przerwy mija bardzo szybko i wracamy pod True Metal Stage, na której pojawi się Metal Church. Zespół z USA, z Seatlle. Ale bez obaw, grunge'u nie będzie ;)

15:40-16:40 Metal Church

Powiem szczerze, Metal Church nigdy nie należał do kapel, które słucham z wypiekami na twarzy. Owszem, lubię czasami sobie posłuchać, szczególnie dwie pierwsze płyty "Metal Church" i "The Dark". Późniejsze dokonania kapeli nie są jakimiś złymi krążkami, no ale jakoś szału nie ma. Nigdy wcześniej nie widziałem kapeli na żywo, więc z przyjemnością udałem się pod scenę. Byłem ciekawy jak Metal Church prezentuje się na żywo. No i muszę przyznać, że zespół obronił się wybornie. Godzinę na scenie wykorzystali bardzo dobrze i był to bardzo udany występ. Szczególnie podobały mi się utwory ze wspomnianych dwóch pierwszych krążków. Zagrali m. in. "Ton of Bricks", "Start the Fire", "Battalions", "Gods of Wrath". Wiadomo Ronny Munroe nigdy nie zaśpiewa jak śp. David Wayne (no cóż, to jeden z lepszych gardłowych w muzyce heavy), ale ze starymi utworami poradził sobie dosyć sprawnie. Troszkę brakowało mi w tym występie jakiegoś "ognia", tak jakby zespół lekko był przytłoczony tym występem. Z ostatniej płyty "The Weight of the World" zagrali "Leave Them Behind" i ""Cradle to Grave". Podobał się też mi się utwór z poprzedniego krążka ("Masterpeace") "Sleeps With Thunder". Ogólnie występ amerykanów oceniam jako dobry. Szału nie było, ale zaintrygowali swoim występem na scenie. Zresztą zawsze warto zobaczyć kapele, na której koncert w Polsce nie ma szans...

Po występie Metal Church mieliśmy ponad godzinę przerwy, co pozwoliło nam trochę odpocząć i zregenerować siły na resztę wieczoru. Niebawem wróciliśmy pod tą samą scenę, na występ Niemców z Edguy.

18:00-19:15 Edguy

Punktualnie o godzinie 18-tej meldujemy się z Krzyśkiem koło True Metal Stage. Ku naszemu ogromnemu "zdziwieniu" przez kolejne minuty na scenie kompletnie nic się nie dzieje... Wreszcie pojawił się jakiś "przedstawiciel organizatorów" i przeprosił wszystkich, ze jeszcze nie ma koncertu. Mówił coś, ze zespół Edguy ugrzązł w korkach i, ze wysłano po nich helikopter. Ponadto zapewnił, ze będą na scenie "lada-moment". Stwierdziliśmy, ze nie ma sensu stać i gapić się na pustą scenę i wybraliśmy się popatrzeć na stoiska z gadżetami... Heh... uszliśmy kilka kroków, gdy do naszych uszu doszedł wielki aplauz. No telebimach pojawiła się ekipa Edguy, która była już na terenia festiwalu. Chwila moment i już na scenie pojawili się Sammet & Co. Była to godzina.... 18.06 (!!) dosłownie sześć minut spóźnienia :) a już były oficjalne przeprosiny... ot niemiecki Ordnung . Edguy weszli na scenę i od razy zaczęli grać od kawałka "Under the Moon" z płyty "Hellfire Club". Niestety pojawił się problem z dźwiękiem, a mianowicie zupełnie nie było słychać wokalu Sammeta. Na szczęście "za gałkami" siedział niezły fachowiec. W sposób praktycznie niezauważalny spowodował, że podczas tego utworu i podczas następnego "Navigator", wszystko wróciło do normy. Edguy widzieliśmy z Krzyśkiem kilka dni wcześniej na Masters of Rock, w Czechach, także to co działo się na scenie, nie było dla nas większym zaskoczeniem. Krótko mówiąc, to Tobias Sammet nie jest zbyt "normalny" :) To co On wyczynia, to głowa mała. Na scenie jest po prostu wszędzie i to dosłownie. Każdy wzmacniacz, głośnik, cokolwiek, na co można wejść. Ukoronowaniem tych "akcji" było wejście po rusztowaniu z boku sceny. Na samą górę, dobre kilkanaście metrów. Podczas padającego deszczu. Mało? No to powiem, że Tobias wlazł na to rusztowanie z jednej strony sceny, po czym, zrobił dokładnie to samo po drugiej :) Po prostu wariat :) Ogólnie byłem w lekkim szoku. Najlepiej wypadły utwory: "Mysteria", "Vain Glory Opera" i "Tears of Mandrake". Muzycy zupełnie "wyluzowani", widać, że granie na scenie sprawia im dużo radości. Pochwalić trzeba też resztę muzyków. Jens Ludwik, Dirk Sauer i Tobias Exxel perfekcyjnie mają opanowany ruch sceniczny. Ciągle się przemieszczają, a są chwile, kiedy wszyscy razem stoją i grają. Wygląda to efektownie i dosyć spontanicznie... chociaż wiadomo, że to jest wyćwiczone :) Ogólne koncert Edguy oceniam dobrze, chociaż w Czechach było lepiej. Niestety odbiór występu zespołu popsuł mocno padający deszcz. No cóż takie są (ponoć) uroki Wacken, zgodnie z hasłem reklamowym - "Rain or Shine" :)

Setlista:
Under the Moon
Navigator
Land of the Miracle
Lavatory Love Machine
Babylon
Vain Glory Opera
The Piper Never Dies
Mysteria
King of Fools
Tears of a Mandrake

Po występie Edguy mamy prawie dwie godziny czasu do następnego koncertu. Wracamy na pole namiotowe i tam czekamy. Wymyślamy, żeby iść do biura festiwalu. Krzysiek upatrzył sobie koszulkę, której nie było na stoiskach. Jest to kawał drogi, ale stwierdzamy, że co mamy robić ;) Wracając przez olbrzymie błoto, miejscami po kostki słyszę, że na scenie występuje kapela Machine Head. Niewątpliwie zagrali utwór "Creeping Death" z repertuaru innego amerykańskiego zespołu ;)
Po powrocie na pole namiotowe odpoczywamy chwilę i do naszych uszu dochodzą dzwięki utworu "Black Diamond". No tak, jako "surprise act" był zapowiedziany zespół Stratovarius. W sumie szkoda, że przegapiliśmy ten króciutki (20 minutowy) występ. Za to na drugi dzień spotkaliśmy Timo Tolkki'ego, który pił sobie piwko w ogródku. Oczywiście fotka zrobiona :)
Zbliża się godzina 23-cia, więc czas udać się pod Black Stage, na występ "czarodziejów wiolonczeli"


23:00-00:30 Apocalyptica

Na scenie 4 trony i... zestaw perkusyjny. No tak, na ostatnich płytach Finów pojawiła się perkusja, więc na żywo też będą bębny. Muszę powiedzieć, że nie był to najlepszy pomysł. Przyzwyczajony jestem, że Apocalyptica to 4 wiolonczele i nic więcej. Dodatkowo perkusista nie był jakimś wirtuozem i jego gra sprowadzała się do nabijania jednostajnego rytmu. A już w utworach, gdzie na płycie gościnnie wystąpił Dave Lombardo (np. "Betrayal/Forgiveness") to już zupełnie się "gryzło". Apocalyptica ma zaaranżowany show, to nie wygląda tak, że wychodzi 4 gości i spokojnie sobie odgrywają swoje partie. O nie :) Na scenie jest sporo szaleństwa, panowie sporo się ruszają po scenie (serio!), momentami grają stojąc na swoich siedziskach. W sumie to chyba więcej stoją, niż siedzą. Machanie głową to już normalka. Sporo jest ekspresji w tym graniu, efektownie wyglądają te wszystkie wygibasy z tym wielki instrumentem. Oczywiście największą furorę zrobiły covery. "Master of Puppets" odśpiewany przez kilkanaście tysięcy ludzi, to robi wrażenie. W "Creeping Death" obowiązkowe "Die! Die! Die!". Po prostu zabawa na całego. Można się poczuć jak na koncercie zespołu... Metallica ;) Z własnych kompozycji nieźle wyszły "Fisheye", "Resurrection", i "Somewhere Around Nothing". Szkoda, że w tych dwóch ostatnich nie było Lombardo za zestawem perkusyjnym ;) Apocalyptica gra półtorej godziny, jest jeden z dłuższych występów na Wacken. Dłużej zagrał tylko zespół Accept. Tyle samo czasu mieli jeszcze Finowie z Nightwish. Świetne światła i sporo dymu, do tego dużo ruchu muzyków i mamy metalowy koncert z prawdziwego zdarzenia. A, że nikt na scenie nie ma gitary? No jak widać jest zupełnie niepotrzebna ;)
Ogólnie oceniam ten występ jako dobry. Byłoby lepiej, gdyby nie ta jednostajnie monotonna perkusja. Chyba wolałbym bębny puszczone z taśmy, niż to stukanie na scenie ;)

Wracamy do namiotów, a tu "niespodzianka" w moim kubku wciąż nasypana kawa (hehe!), no cóż, nie było czasu jej wypić przez cały dzień. Spokojnie przesypuję ją do słoiczka, coś tam jemy i kładę się spać.

DZIEŃ TRZECI - SOBOTA

Pobudka w sobotę nie należała do przyjemnych rzeczy, gdyż zmęczenie daje znać o sobie. Optymistyczne jest to, że nie pada deszcz. Niestety jedno spojrzenie na niebo i wszystko wraca do "normalności". Czarne chmury na horyzoncie, praktycznie z każdej strony. Normalnie jak w tolkienowskim Mordorze ;) Na Black Stage produkuje się norweski Zyklon, ale przechodzimy nad tym bardzo obojętnie. Nawet z tak odległej "perspektywy" słychać, że to nie nasza bajka. Tego dnia grafik występujących kapel (tych, które nas interesowały) tak się ułożył, że pierwsza kapela grała dopiero o 15-tej. Co prawda później miało być 7 koncertów praktycznie z rzędu, ale ważne było to, że mieliśmy sporo czasu na jedzenie i inne atrakcje. Po późnym sniadanio-obiedzie wyruszamy zwiedzić cały "dział handlowy" W:O:A. "Cały" - to oczywiście przesada, bo na to potrzebowałbym chyba cały dzień :) Oglądamy różne gadżety, płyty, koszulki, plakaty, naszywki, biżuterię (hehe, tutaj specjalizacja Karoliny) i różne takie. Trafiamy na wspaniałą promocję CD, takich trochę zalanych wodą, no ale skoro dawali praktycznie za darmo, to i skorzystaliśmy. Później ładnie książeczki suszyły się w samochodzie :) Jeszcze wracamy na pole namiotowe, ładujemy akumulatory i kilka minut przed 15-tą ruszamy pod True Metal Stage.

15:10-16:10 Overkill

Na występ amerykanów z zespołu Overkill czekałem z niecierpliwością. Do tej pory widziałem tą kapelę raz, a było to w 2000 roku. Koncert ten odbył się w Mega-Clubie, w Katowicach. Wyniosłem z niego same genialne wrażenie, więc występu na Wacken wyczekiwałem z dużą nadzieją. No i nie zawiodłem się. Overkill na scenie to maszyna, która "jeńców nie bierze" ;) Od pierwszego utworu ("Overkill"), do ostatniego ("Fuck You") zespół dał wyśmienity show. Trzeba przyznać, że amerykanie mają tak bogatą dyskografię, ze godzina na scenie, to okrutnie mało. Zabrakło wielu wspaniałych utworów, ale na to co dostaliśmy też nie można narzekać. Były klasyki: "Wrecking Crew", czy "In Union We Stand". Z najnowszej płyty "ReliXIV" zagrali tylko jeden utwór, ale za to jaki :) Był to "Old School", który doskonale opisuje podejście muzyków do tego, co robią:

"Here's to the Old School, didn't Matter if You Looked Cool
We Drank some Beers and Broke some Heads
We Never gave a Shit..."

Nie zabrakło "reprezentantów" z moich ulubionych krążków Overkill: "Time to Kill" i "Elimination" z albumu "The Years of Decay", a także (ku mojej dużej radości) zagrali "Nice Day for A Funeral" ze świetnego "Horrorscope". Świetnie wypadł staruszek ;) "Rotten to the Core", no ale to świetny koncertowy killer. Ogólnie występ Overkill był świetny. Niesamowite brzmienie, czyste, wręcz idealne. Blitz w niezłej formie, kilka razy zagadywał publikę. Szkoda tylko, że to wszystko odbyło się w dziennym świetle. W ciemności i ze światłami na scenie odbiór tego występu byłby jeszcze lepszy. Ale i tak nie było powodów do narzekania. Występ Overkill, to jak dla mnie, jeden z lepszych show na tym festiwalu. Trochę klasyki, coś nowego ("Necroshine", "Old School") i kończący występ "Fuck You!". Po raz kolejny przekonałem się... wróć... upewniłem się, że Overkill na scenie, to jest to, co warto zobaczyć :) Dużo luzu, trochę "jaj", ale też i thrashmetalowa maszyna. Ciężko, szybko i do przodu... czyli tak jak lubię. Zakończę to tak, jak zrobił to Blitz: "We don't care what You say. Fuck You!" :)

Setlista:
1. Intro/Overkill
2. Rotten to the Core
3. Wrecking Crew
4. Necroshine
5. Time to Kill
6. Elimination
7. Nice Day For A Funeral
8. In Union We Stand
9. Hello From the Gutter
10. Old School
11. Fuck You

Po Overkill szybko udajemy się na koncert Machine Men. Do przejścia mamy kawałek, ale akurat zdążyliśmy na początek występu kapeli.


16:15-17:00 Machine Men

Jedyny koncert, na którym byliśmy na W.E.T. Stage. Jest to najmniejsza scena, która jest w namiocie. W tym samym czasie na Party Stage występowali Niemcy z Holy Moses i była opcja, żeby chwilę być na jednym i drugim koncercie. No ale młodzi Finowie z Machine Men dali takiego czadu, że zostaliśmy do końca. Naprawdę byliśmy pod wielki wrażeniem występu Machine Men. Widać było, że to zespół bez większego doświadczenia scenicznego. Muzycy trochę przejęci i spięci. Niepotrzebnie :) Zostali bardzo dobrze i gorąco przyjęci, ale to muzyka ich obroniła. Jak dla mnie ten występ, to tak niespodzianka na plus tego festiwalu. Później spotkaliśmy wszystkich muzyków Machine Men jak szli z hotelu na jakąś imprezkę (nieśli niezłą baterię butelek), co wykorzystaliśmy na kilka słów pogawędki i wspólne fotki :)

18:55-19:55 Finntroll

Krzysiek udał się pod True Metal Stage, żeby dopchać się do barierki przed występem HammerFall. Karolina i ja zdecydowaliśmy się popatrzeć i posłuchać występu zespołu Finntroll. Nie jestem wielkim fanem Finów, praktycznie znam tylko jeden album, a mianowicie "Nattfödd". Sam koncert podobał mi się bardzo, a najjaśniejszym jego punktem był utwór "Trollhammaren". Ogólnie zespół został bardzo pozytywnie przyjęty, przez licznie zgromadzoną publiczność. To był jedyny koncert tego festiwalu, który widziałem na Party Stage. Jest to trochę mniejsza scena, od dwóch głównych. Podczas występu Finów, Karolina wypatrzyła w tłumie ludzi jednego z braci Cavanagh (nigdy nie wiem, który jest który :)), z zespołu Anathema. Oczywiście zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie i zamieniliśmy kilka zdań z Nim. Ucieszył się na wieść, że jesteśmy z Polski :). Ogólnie występ Finntroll podobał mi się, był to ciekawy i interesujący "przerywnik" przed innymi festiwalowymi atrakcjami. Podczas tego występu kilkakrotnie moczy nas deszcz, ale do tego już się przyzwyczailiśmy ;) Zresztą, co popada, to za chwilę pojawia się słońce, także nie było źle. A tymczasem Krzysiek przy barierce oczekiwał na występ HammerFall. Ja po występie Finntroll udałem się pod True Metal Stage i podczas pierwszego utwory Szwedów zauważyłem daleko z przodu biało-czerwoną flagę. Naszą flagę :)


20:10-21:10 HammerFall

Krzysiek: HammerFall co prawda już tego roku widziałem, niespełna miesiąc temu podczas Masters Of Rock. No ale zespół ten mógłbym oglądać co weekend. Inna sprawa, że po pierwsze, dzień wcześniej miałem okazję zamienić kilka słów ze Stefanem Elmgrenem i zapowiedziałem się w pierwszym rzędzie. Po drugie, show na Wacken to jednak zupełnie inna bajka. Widzieć zespół w klubie, czy nawet na mniejszym festiwalu nijak ma się do koncertu na Wacken, gdzie zespoły szykują fanom specjalne koncerty, koncerty z pirotechniką, specjalnym wystrojem sceny itp. W przypadku HammerFall takich atrakcji również zabraknąć nie mogło.

Jako, że na punkcie HammerFall mam lekkiego świra postanowiłem zrezygnować z koncertu Finntroll i... około godzinę przed koncertem walczyć o jak najlepszą pozycję. Fakt, nie było trudno i już po kilku minutach stałem sobie spokojnie przy barierce czekając na główną atrakcję mojego pobytu na WOA. Obok mnie "zainstalował" się osobnik greckiego pochodzenia, który wyraźnie odczuwał padający deszcz i dość chłodny wiatr. Na scenie dość spora grupa technicznych uwijających się jak mrówki. W pewnym momencie moim oczom ukazuje się... kilkumetrowej długości młot, który został zawieszony nad zestawem perkusyjnym Andreasa Johanssona. Widok naprawdę robił wrażenie.

Mijały minuty, mój kompan Grek widać tracił resztki ciepła, bo trząsł się chłop okrutnie. Wreszcie wybiła godzina zero, techniczni ustawili świece dymne, z głośników poleciało tajemnicze intro i poszło, wybuch, ogień na scenie i są, wreszcie zaczynają! W Greka wstąpił bojowy bój, ja również dostałem kopa i razem pociągnęliśmy "Secrets", który rozpoczął cały show. Stefan ustawiony po mojej stronie wyraźnie uśmiechnął się na widok polskiej flagi zapowiedzianej dzień wcześniej. Dalej muzycy nie zamierzali zwalniać tempa "Riders of the Storm" i nie było zmiłuj, cała publika kupiona, muzycy wyraźnie "nagrzani" atmosferą i tłumem pod sceną. Joacim wiele nie mówił, rzucił tylko "Renegade", Oscar zaczął i pojechali. Jeden z najlepszych numerów HammerFall na żywo to istna żyleta, zespół zresztą wszystkie numery odgrywa szybciej i mocniej. Naprawdę nawet sceptycy potrafią to zauważyć. Kilka słów o tym jacy jesteśmy zajebiści, jak HammerFall dawno tutaj nie grał i wracamy do starych czasów "Let the Hammer Fall", "Hammerfall" oraz "Heeding the Call" przypomniały stare dzieje. Zaraz po nich "Fury of the Wild" na który bardzo czekałem, dla mnie zdecydowanie jeden z najlepszych numerów z nowej płyty. Joacim bardzo fajnie poradził sobie z dość trudnymi wokalami w refrenach. Ani się obejrzeliśmy a tutaj Joacim rzuca, że panowie zaraz się będą żegnać. Co? Pomyślałem, kilkadziesiąt minut minęło tak szybko? Na Wacken niestety podczas koncertów ulubionych kapel godzina zamienia się w minutę, a minuta w sekundę. Czas biegnie okropnie szybko. Druga sprawa, że tutaj zespoły nie dostają wiele czasu, trzeba nazwy pokroju Saxon czy Dio by móc gościć na deskach sceny około 120 minut. No ale wracamy do koncertu HammerFall, muzycy zaserwowali nam powolny "Crimson Thunder" w którym cała publika nieźle sobie pośpiewała. Potem zapowiedziany z wielką pompą przez Joacima singlowy "Blood Bound". Jeszcze tylko "Templars Of Steel" na pożegnanie i muzycy uciekają ze sceny. Wcześniej spotyka mnie miła niespodzianka. Łapię bowiem kostkę Stefana. Warto jeszcze zaznaczyć, że w drugiej części koncertu dołączył do mnie Gumbyy, który "przedarł" się przez kilkunastometrowy odcinek nieźle nabitych fanów (hehe... wszystko dzięki fladze, która była dla mnie niczym latarnia :D - przyp. gumbyy).

Koncert HammerFall przeszedł do historii, kapelę, którą tak cenię widziałem w krótkim odstępie czasu 2 razy, no ale dla takich koncertów można przejechać setki kilometrów, wszystko odchodzi w niepamięć gdy stoisz pod wackenowską sceną wykrzykując słowa utworów swoich ulubieńców. Tę energię, atmosferę metalowego święta czuje się w powietrzu, za to wszyscy chyba kochamy Wacken, to właśnie przyciąga do Niemiec ludzi z Japonii, Grecji, Francji, Włoch czy nawet Meksyku. Kto był tam raz, zrobi wszystko by pojechać na kolejną edycję, nawet wtedy gdy skład nie zabija, bo Wacken to nie tylko muzyka.

Setlista:
Secrets
Riders of the Storm
Renegade
Let the Hammer Fall
Hammerfall
Heeding the Call
Fury of the Wild
Crimson Thunder
Blood Bound
Templars of Steel


Po występie HammerFall szybko wracamy na pole namiotowe, zabieramy ze sobą piwo i udajemy się pod Black Stage. Tam za chwilę wystąpi thrashmetalowy Kreator.

21:25-22:25 Kreator

Niemcy pojawili się na scenie w oparach dymu i na sam początek zaserwowali utwór "Enemy of God". Był to bezkompromisowy początek. Zresztą, tak można określić cały występ zespołu Kreator. Było to moje trzecie spotkanie z tą kapelą na żywo. Do czasu występu na Wacken, nie miałem szczęścia. Na Metal Hammer Festival (w '97 roku) po kilku utworach, sprzęt odmówił posłuszeństwa Niemcom i musieli zejść ze sceny. Natomiast na Mystic Festival '05 praktycznie wszystkie zespoły miały problem z nagłośnieniem. Zastanawiałem się, co tym razem będzie nie tak. Na moje szczęście wszystko było jak najbardziej ok i występ Kreatora odbył się bez jakichkolwiek zgrzytów. Mało tego, dla mnie to był jeden z jaśniejszych punktów tego festiwalu. Świetne brzmienie, znakomite światła i zespół w wysokiej formie. Niemcy pograli godzinę czasu i zaserwowali nam wycieczkę przez swoją dyskografię. Od utworów z ostatniej płyty "Enemy of God", do debiutu "Endless Pain", z którego zagrali dwa utwory "Tormentor" i "Flag of Hate". A sam występ? Jak to Kreator... Mille cedzi kolejne słowa tekstu, albo wykrzykuje coś z jadem w głosie, dokładając do tego szorstkie riffy. "Ventor" napędza tą całą machinę na bębnach. Muzycy raczej statycznie na scenie, nie ma zbyt wiele ruchu. Tradycyjnie najbardziej podobał mi się utwór "Phobia", ciężki i rozpędzony. Zawsze kojarzy mi się z pociągiem towarowym :) Niesamowicie też wyszedł "Violent Revolution". Kilkanaście tysięcy gardeł wykrzykujących "Violent Revolution, Violent Revolution, Reason for the People to Destroy" - to robiło duże wrażenie.

Setlista:
Enemy of God
Impossible Brutality
Pleasure to Kill
Phobia
Violent Revolution
Suicide Terrorist
Extreme Aggression
People of the Lie
Voices of the Dead
Terrible Certainty
Betrayer
Flag of Hate
Tormentor


Koncertowa karuzela tego dnia kręciła się w zawrotnym tempie. 20 minut po występie Niemców z Kreator na True Metal Stage zaczął się występ legendarnego zespołu Accept.

22:45-00:30 Accept

Accept to kapela mojej młodości. Zespół, który wprowadzał mnie do metalowego świata. Dobre kilkanaście lat temu słuchałem tej muzyki nieustannie. Płyty takie jak "Balls to the Wall", "Metal Heart", "Restless and Wild", "Breaker", czy "Russian Roulette" to dla mnie świętość. Bez tych albumów nie byłbym tutaj, gdzie jestem teraz. Bardzo ucieszyła mnie wiadomość, że reaktywowany (tylko na kilka letnich festiwali w Europie i kilka koncertów w Japonii) Accept zagra na Wacken. Prawdę mówiąc, był to jeden z powodów mojego wyjazdu na tą imprezę. Po prostu takiej szansy nie mogłem przegapić. Było to dla mnie spełnienie marzeń. Wracajmy już do pewnej sobotniej nocy w Niemczech.
Kilka minut przed występem Niemców czułem lekkie podekscytowanie, takie wewnętrzne mrowienie. Wiedziałem, że za chwilę wydarzy się coś Wielkiego, coś o czym, do niedawna mogłem tylko pomarzyć. Przed Wacken sprawdzałem setlistę Accept na innych koncertach i wiedziałem, że grają tylko utwory do płyty "Russian Roulette". Jak dla mnie bomba :) chociaż jakimś utworem z płyty "Objection Overruled" bym nie pogardził. Wreszcie nadeszła najbardziej oczekiwana dla mnie chwila tego festiwalu i zespół Accept pojawił się na scenie. Zaczęli ostro, od utworu "Starlight". Dobry utwór na początek, szybko i konkretnie do przodu. Wokalista Udo Dirkschneider w czarnym, skórzanym płaszczu od pierwszej chwili zapanował na scenie. Jak dla mnie, to jest to jeden, z najbardziej charyzmatycznych wokalistów w tej muzyce. Gitarzyści Wolf Hoffmann i Herman Frank, na basie Peter Baltes i za bębnami Stefan Schwarzmann. Tak wyglądał skład zespołu tej nocy. Kolejne utwory przelatują niczym w kalejdoskopie marzeń. Czwartym utworem był kawałek "Metal Heart". Coś więcej mam pisać? ;) Utwór ten słyszałem wiele razy na koncertach różnych kapel ( w tym U.D.O., gdzie śpiewa Dirkschneider), każdy dźwięk znam dosłownie na pamięć. A jednak oryginalne wykonanie smakuje najlepiej :) Publiczność oczywiście stanęła na wysokości zadanie i pięknie odśpiewaliśmy odpowiednie fragmenty. No ale czy mogło być inaczej? Palce lizać. Kolejną perełką był "Breaker"... ten utwór po prostu miażdży. Po prostu:
"He's a Breaker
He will Take Ya
Destroyin' All Around You
He's a Breaker
He's a Taker
He'd Kill, Maim, Destroy to the End"

Nic dodać, nic ująć :) Po tym utworze nastąpiły popisy na basie, którymi raczył nas Baltes. Oczywiście wiedziałem jak to się skończy i tak też się stało. Solo zamieniło się w początek utworu "Head Over Heels". Jest to mój prywatny "michałek" w dyskografii Accept. Pewnej śnieżnej nocy wracałem samochodem do domu, dookoła ciemność, śnieg padał jak oszalały. A ja wolniutko przemieszczałem się do przodu. W CD leciał koncert "Staying A Life" i właśnie ten utwór. W czasie solówki coś zaiskrzyło i pokochałem ten utwór w pełni. Tej nocy jeszcze słuchałem tego utworu chyba z 10 razy :)
Słysząc na Wacken początek "Head Over Heels" byłem po prostu wzruszony. Był to dla mnie magiczny moment tego festiwalu. Niestety to co piękne, to szybko przemija i już mieliśmy "Neon Night". Coś wolniejszego, akurat czas na "poukładanie" emocji. Później było popisy Wolf'a na gitarze, były cytaty z "Hall of the Mountain King" i "Bolero". Kolejnym killerem był utwór "Restless and Wild". Tutaj to już było istne szaleństwo, publika rozpalona do czerwoności, a i zespół w wysokiej formie. Brzmienie palce lizać, zespół brzmi potężnie i czysto. Genialne światła, na scenie istna feeria barw. Jak dla mnie, to coś pięknego. Po raz pierwszy też widziałem ruchome światła podwieszone na scenie. Cały zestaw świateł obniżał się o kilka metrów, po czym przesuwał się na boki. Rewelacja.
Bardzo podobał mi się rozpędzony "T.V. War" z płyty "Russian Roulette". Świetne wykonanie. Kolejne utwory mijają, a Udo zapowiada coś klasycznego... "Fast as a Shark". Potężny ryk publiczności i ogólna ekstaza. Ten kawałek to klasyka klasyki. To wykonanie było niesamowite. Po tym utworze zespół żegna się z fanami i opuszcza scenę. Oczywiście nikt nie wierzy, że to już koniec występu. Gromkie "Accept!, Accept!" jest tylko formalnością :) Zespół po kilku chwilach pojawia się ponownie i dokonuje dzieła zniszczenia. "Princess of the Dawn" to po prostu coś cudownego. Świetny utwór na koncert, z rozbudowaną środkową częścią, gdzie swoje kilka minut ma publiczność. Po nim następuje bardzo szybki "Burning" i zespół ponownie opuszcza scenę. To jeszcze nie jest koniec, bo nie było jednego istotnego utworu, który jest grany na koniec występu. Po trochę dłuższej przerwie Accept wraca na scenę i serwuje nam najstarszy utwór tego wieczora. "I'm A Rebel" z 1980 roku. Dzień wcześniej na polu namiotowym siedzieliśmy koło samochodu i leciał właśnie ten utwór z koncertu. Ktoś przechodził obok i stwierdził, że super i kawałek i chciałby go jutro usłyszeć. No i proszę, oto on :) Po tym utworze Dirkschneider zapowiada, że to będzie ostatni już kawałek. Dziękował za wsparcie przez te wszystkie lata i skromnie zapowiedział "Balls to the Wall". Utwór czysty geniusz, mogę go słuchać codziennie. Odpowiedniego smaczku nabiera jednak w wykonaniu na żywo. Tego nie sposób opisać. Przedłużona wersja, ze śpiewami publiki, coś co będę pamiętał przez lata.
I w ten sposób dobiegł do końca występ Accept. 20 utworów, prawie dwie godziny na scenie. Mnóstwo niezapomnianych chwil, emocji i wspomnień. Ten koncert na zawsze pozostanie w moim sercu.

Setlista:
1. Intro/Starlight
2. Living for Tonite
3. London Leatherboys
4. Metal Heart
5. Up To The Limit
6. Flash Rockin Man
7. Breaker
8. Bass Solo/Head Over Heels
9. Neon Nights
10. Wolf Guitar solo
11. Restless And Wild
12. Turn Me On
13. T.V. War
14. Monsterman
15. Love Child
16. Fast As A Shark
--------------------------------
17. Princess Of The Dawn
18. Burning
----------------------------------
19. I'm a Rebel
20. Balls To The Wall


Po jakże genialnym koncercie Accept pozostał już tylko jeden zespół na tej edycji Wacken Open Air Kapela, która zdobyła moje uznanie kilka lat temu. Kapela, która nagrywała bardzo dobre krążki. Niestety jakoś nie miała szczęścia, żeby przebić się do szerszego grona fanów. Zespół ten to Sentenced. Świetne płyty "Amok", "Down", czy "The Cold White Light". Ostatnim dzieckiem Finów jest krążek "The Funeral Album". Tytuł nie jest przypadkowy, bo zespół zapowiedział zakończenie swojej kariery, po serii koncertów. Powiem szczerze, że ten koncert był wyjątkowy. Był to 7 koncert z praktycznie z rzędu tego dnia. 3 dzień festiwalu, gdzie zmęczenie jest takie, że już go się nie odczuwa ;) Mało tego, po występie Accept spadł tak rzęsisty deszcz, że cały byłem mokry. Naprawdę ostatkiem sił poczłapałem pod scenę obejrzeć występ Finów. Obejrzeć - dokładnie, na nic więcej nie miałem już siły. Panie i Panowie - zapraszam na pogrzeb zespołu Sentenced...


00:45-01:45 Sentenced

Bardzo zmęczony, podszedłem w miarę blisko sceny i obserwowałem muzyków. Rzeczywiście wyglądało to niezbyt fajnie. Finowie jakoś tak bez serca odgrywali to, co swoje. Chociaż nigdy wcześniej nie widziałem tej kapeli na scenie. Możliwe, że zawsze są/byli tacy statyczni? Jedynie wokalista Ville Laihiala bardzo "przeżywał" tą nietypową sytuację. Kilka razy, między utworami mówił do publiczności, że Sentenced przestaje istnieć, że jest to spowodowane "różnymi czynnikami", no i że nie chce o tym mówić. Mówił, ze to ważne dla niego, że jest tylu ludzi pod sceną. Echh... niefajne to było. Do tej pory każdy koncert kojarzył mi się ze świętem, z radością, a tu taki pasztet... No ale wracajmy do muzyki. Jak to mówił Ville - "No Shit, Only Music". Świetne brzmienie zespołu zostało podkreślone poprzez genialne światła. Może to brzmi banalnie, ale naprawdę byłem pod wielki wrażeniem. Chyba ze dwa utwory obserwowałem tylko światła. Jak dla mnie to pierwsza klasa. A jakie utwory były grane? No tutaj też było pysznie. Było coś z dawniejszych lat: "Nepenthe", Noose (jak ja lubię ten utwór!), czy "Bleed". Te utwory wypadły bardzo dobrze. Zresztą ogólnie do muzycznej strony nie mam większych zastrzeżeń. Z "The Funeral Album" zagrali: "May Today Become The Day", "Ever-Frost", "Vengeance is Mine", króciutki "Waters Fall Frozen" oraz bardzo smutny "End of the Road", o którym jeszcze słówko napiszę. A także coś ze środkowego okresu: "Cross My Heart and Hope to Die", czy "Farewell". Jednym słowem, dla każdego coś dobrego ;)
Ostatnim utworem zagranym na tym koncercie był, wspomniany już "The End of the Road". Bardzo smutny utwór z dołującym tekstem. Szczerze mówiąc podczas tego utworu (a wiedziałem, że to już ostatni kawałek) też zrobiło mi się smutno. Nie dość, że totalnie zmęczony, to jeszcze były to ostatnie chwile na Wacken i jeszcze cały ten "pogrzeb" zespołu Sentenced... Wymowne było zachowanie wokalisty Ville, który nie dotrwał do końca utworu, tylko wyraźnie wzruszony rzucił mikrofon i zszedł ze sceny... Po prostu:

"Is Life over, this Life's over?
Or has it only just begun?
It Grovs Colder, Starts to Moulder...
Coming Apart yet Still not Done.
Forever One."

I tym sposobem festiwal Wacken Open Air 2005 dobiegł do końca. Wspaniałe trzy dni, we wspaniałym towarzystwie. 15 zespołów na scenie i mnóstwo niezapomnianych wrażeń. Czegoś tak wspaniałego się nie zapomina. Genialne koncerty zespołów Accept, Kreator, Overkill, Candlemass, Machine Men, czy Sentenced. Spotkania z muzykami, fotki... Niesamowita atmosfera, życzliwi ludzie. To jest niesłychane, do Wacken przyjeżdżają ludzie z całej Europy, może i z dalszych zakątków świata też. Każdy jest tutaj optymistycznie nastawiony, jest wiele uśmiechów, ogólnie jest po prostu normalnie. Nikomu nie przeszkadza skąd przyjechałeś, jakiej muzyki słuchasz, czy też na jakim koncercie się bawisz. Można odnieść wrażenie, że wszyscy są taką wielką rodziną.
I to bez znaczenia, czy to ktoś jest w koszulce Nightwish, Burzum, czy też jest to dwumetrowy facet w spódniczce w kratkę. Prosty przykład - stoję na występie HammerFall przy barierce, tłok nieziemski. W pewnej chwili ktoś schyla moją głowę w dół, odruchowo zniżam się bardziej... no i w tej chwili nad mną przelatuje jakiś gość. Sporej postury i w dodatku "butami do przodu". Jakbym się nie schylił, to byłoby niewesoło. I co się okazało? Ano jakieś drobne dziewczę stało za mną i widziało "nadlatującego" gościa. Do końca występu Szwedów już pilnowaliśmy się nawzajem. Dziewczyna była z Hiszpanii ;)
Naprawdę atmosfera jest niepowtarzalna :) Muzycy są otwarci, nie ma dla nich problemu zrobienie wspólnej fotki. Tak jak np. Oscar i Stefan z HammerFall. Spotkaliśmy ich na polu namiotowym, dzień przed koncertem. Chwilę porozmawialiśmy, wspólne fotki z biało-czerwoną flagą i już jest miłe wspomnienie. Czy też podczas występu Finntroll i spotkanie z Cavanagh'em. Rzeczywiście prawdą jest to, że jak raz pojedzie się na W:O:A to już człowiek co rok będzie kombinował, żeby tam być :)
Wacken Open Air 2005 zapamiętam na długie lata. Wspaniałe występy zespołów, trzy dni spędzone w znakomitym towarzystwie. Wielki podziękowania dla Krzyśka i Karoliny. Bez Was nie byłoby mnie tam. A z Wami było wspaniale, te kilka dni to była Wielka Sprawa! Jeszcze raz za wszystko dzięki.

Pozdrowienia także dla Maxxa i Jarka z Chainsaw.

autorzy relacji: Krzysiek & Gumbyy



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 20.10.2005 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!