Wacken Open Air 2019



Wacken Open Air 2019
Wacken - 01.08-03.08.2018 r.


Tegoroczna edycja Wacken Open Air powinna być szczególna w swoim rodzaju. 30-lecie to przecież nie w kij dmuchał. No ale organizatorzy festiwalu mają najwyraźniej gdzieś takie eleganckie jubileusze i nie robią z tej okazji nic specjalnego. Szkoda, bo troszkę liczyłem, iż jakaś niespodzianka będzie i zostanie zaproszony zespół z topu, który jeszcze nigdy na wackeńskiej ziemi nie zagrał. Headlinerami tej edycji były za to grupy: Sabaton, Parkway Drive, Slayer i Demons & Wizards. Dwa pierwsze - nie moja bajka, Slayer widziałem całkiem niedawno w Gliwicach i na Hellfeście. D&W we Francji też zaliczyłem, ale tam zagrali niespełna godziny set. Na Wacken otrzymali pełny slot i na ten koncert czekałem najbardziej.

Wyjazd na moje 15 (!) - tak, zaliczyłem "połowinki" - Wacken odbyło się wedle sprawdzonego schematu. Ekipa z poprzedniego roku, więc tutaj wszystko było tip top. Wyruszyliśmy we wtorek koło południa i na wieczór już byliśmy na miejscu. Szybkie rozbicie namiotu i zaczęło się dosyć nerwowe spoglądanie w górę. Oczywiście zapowiadano ciężkie opady deszczu (choć jak na razie było sucho) i trochę to nam psuło nastroje. Ale cóż poradzić jak nic się nie poradzi? Środa to teoretycznie "dzień zero", ale pierwsze koncerty można już zaliczyć. Tym dziewiczym był oczywiście występ naszego Vane w ramach Wacken Metal Battle. Chłopaki solidnie dali do pieca i rozkręcili konkretną zabawę w namiocie. Co ciekawe - tegoroczne występy w ramach tego konkursu odbywały się na nowej lokalizacji. "Historical Stage" - to scena z pierwszych edycji Wacken Open Air! Taka gratka. Wracając do Vane - chłopaki wyszli na scenę jak po swoje i muszę przyznać, iż czuć było moc. Zresztą z kim nie rozmawiałem, to opinie były podobne. Do tego niezły młynek z tyłu się zrobił. Jednym słowem - czad! Jurorzy docenili to wszystko i Vane zajęli fantastyczne 5 miejsce!! Zgarniając kilka zacnych nagród. Po ostatnich naszych kapelach, które przepadały bez większego echa na Wacken, wreszcie jakiś pozytyw! Ogólnie wielki szacun dla chłopaków. Po występie na Wacken wsiedli w samochody i pocisnęli do Kostrzyna, żeby dzień później zagrać na Pol'and'rocku. Po czym część z nich wróciła do Niemiec i mogliśmy świętować wspólnie festiwal. Część wróciła do Krakowa, bo mieli jakieś obowiązki z których nie mogli się wykręcić i w dniu ogłoszenia wyników ruszyli w kierunku Niemiec. Oczywiście nie musieli dojeżdżać, bo byli niezbędni tylko w przypadku wygranej i z okolic granicy zawrócili do Krakowa. To się nazywa poświęcenie i podejście do tematu grania koncertów. Brawo!

Po koncercie Vane Michał udał się obejrzeć występ The Adicts:

Skład tegorocznego Wacken obfitował w niespodzianki. Największą - niestety negatywną - był brak w składzie gwiazdy z prawdziwego zdarzenia. Największą pozytywną - zespoły występujące w środę na scenach namiotowych. Należał do nich angielski The Adicts. Nigdy nie wsłuchiwałem się w twórczość tej kapeli. Wstyd się przyznać ale wiedziałem że to ci kolesie od Jokera w logo, z wyglądu a'la Mechaniczna Pomarańcza. Muzycznie - wiedziałem tyle, że to okolice punka.
Koncert przewyższył moje oczekiwania. Panowie w słusznym już wieku wyszli i przylutowali klasycznym, na wskroś angielskim punkiem. Nie było jakoś mega szybko, ale solidnie, nie było rozkurwu ale była dobra zabawa. Muzyka dopełniona była przez wspomniany już image grupy. Wokalista w makijażu Jokera, wszyscy członkowie zespołu na biało, tu i ówdzie melonik na głowie - wyglądało to naprawdę jakby ekipa urwała się z planu filmu Kubricka. Podczas występu na scenie w ruch poszły i maskotki, i zabawkowy tamburyn i pistolet na wodę, z którego wokalista z uśmiechem polewał publikę. Zabawna była scena gdy z szelmowskim uśmiechem wycelował wprost w kark stojącego tyłem do sceny ochroniarza. Gdy ten się obrócił "Joker" miał klasyczną minę "to nie ja"! Energii wokaliście mógłby pozazdrościć niejeden młody muzyk. Biegał, skakał, schodził do fosy. Ufff. Było intensywnie. Wiem jedno - chcę Adictsów zobaczyć niebawem jeszcze raz! Warto!

A ja tymczasem mam swoje przygody. Drugi koncert tego dnia jaki chciałem zobaczyć to hiszpańska formacja Angelus Apatrida. Bardzo lubię ten zespół, a kolejne ich płyty łykam bez czkawki. Jak do tej pory nie miałem okazji sprawdzić ich w koncertowym boju i takiej okazji nie mogłem po prostu przegapić. Na kilkanaście minut przed ich występem udałem się pod Wasteland Stage (to taki madmaxowy klimat) i spokojnie oczekiwałem koncertu. Sprzęt na scenie przygotowany i oczekiwanie w toku. Po chwili jakaś nerwowość w szeregach trzech ochroniarzy zgromadzonych koło tej malutkiej scenki i coś się zaczyna dziać. Ze sceny znika część gratów, a ochrona każe nam... odejść na kilka metrów. Festiwal został... zawieszony z powodu burzy, która nadciąga. Rzeczywiście na horyzoncie jakieś ciemne chmury widać, ale bez przesady - nie takie rzeczy widziałem na Wacken. No nic. Tymczasem na telebimach informacje o ewakuacji (!) i podpowiedzi, żeby chować się do samochodów. Powiem Wam, że myśli miałem nietęgie... Co to się będzie wkrótce tutaj działo? Co to nadchodzi? Armagjedon jakiś, czy inny "Something Wicked this Way Comes?" Ha! No nic, trzeba czekać, to czekam. Chować się na razie nie zamierzam, bo czarna chmura jakoś tak cały czas tylko na horyzoncie tylko. No i w końcu... w sumie nic nie nadeszło. Lekko pokropiło, chmura odeszła w bok i po jakiejś godzinie opóźnienia na scenie meldują się Hiszpanie. I jak przylutowali na początek "Sharpen the Guillotine" to było "groźniej" od tej pseudoburzy na horyzoncie. Ależ to było dobre granie. Uwielbiam ten ich thrash metal i w wersji koncertowej sprawdził się wybornie. Na scenie ogień i moc. Do tego świetna zabawa i totalny rozpiernicz. Z nowej płyty zagrali jeszcze "Downfall of the Nation" i "One of Us". Ponadto poszły: "Of Men and Tyrants", "End Man", "Violent Dawn", "Give'Em War" i "You Are Next". Miazga koncert. Wybawiłem się zacnie i w nagrodę gitarzysta David G. Álvarez sprezentował mi swoją kostkę. Drugą dorzucił basista José J. Izquierdo i mogłem z zadowoleniem wrócić na pole prasowe.

W tym samym czasie Michał miał swoje przygody z koncertem UFO:

Chciałem zobaczyć ten koncert z czystej ciekawości. No cóż, usłyszeć choćby "Doctor, Doctor" na żywo, a nie z taśmy przed koncertem Maidenów to nie lada gratka. Zespół został zapowiedziany, wybrzmiało intro i...zapadła przedłużająca się cisza. Po chwili na telebimach pojawiły się komunikaty, które zaraz też wybrzmiały ze sceny. Okazało się, że istnieje duże prawdopodobieństwo silnych i gwałtownych burz i koncerty muszą zostać zatrzymane. Kazano nam się szybko ewakuować do samochodów. Widać było, że organizatorzy bardzo serio podchodzą do kwestii bezpieczeństwa. Cóż było robić - wróciliśmy na pole namiotowe. Gdy dotarła do nas informacja, że burza przeszła bokiem i koncerty zostają wznowione zdążyłem przybyć do namiotu koncertowego na wspomniane "Doctor, Doctor". Cóż... chociaż tyle.

A pierwszy dzień festiwalu zakończył się dla nas koncertem The Sisters of Mercy o czym opowie Michał:

No to środowa niespodzianka numer 3. Czekałem na ten koncert niecierpliwie z wielu powodów. Po pierwsze - nigdy nie miałem okazji zobaczyć Andrzeja i spółki na żywo. Po wtóre - słyszałem całą masę negatywnych opinii o obecnej koncertowej wersji zespołu. I wreszcie - Gumbyy relacjonował, że koncert na tegorocznym Hellfeście wyrwał go klimatem z butów. Trzeba było to usłyszeć. Pierwsze dźwięki i... tragedia. Zespół brzmiał, jakby ktoś puścił starą taśmę z Kasprzaka i przyłożył do tego mikrofon. Było płasko, brzydko, niefajnie. Dość powiedzieć, że znając dobrze twórczość grupy, musiałem niejednokrotnie domyślać się co właśnie jest grane (gdyby nie "hej na na na" w "This Corrision" w życiu bym nie wiedział po zwrotce że to ten numer). Osobną kwestią jest Andrzej - lider. To nie były fałsze, to było wycie. Pierwszy raz pomyślałem na koncercie o tym, że szkoda, że jednak nie ma playbacków. Było by w tym więcej klasy. Inna sprawa, że wokalista często śpiewał "do kulis" a nie do publiczności i pałętał się na tej scenie jakby nie wiedział co tam robi. Energią epatował natomiast pan wciskający play w komputerze. Skakał momentami jak opętany - było to nieco zabawne (a może żałosne). Na plus zespołowi zaliczyć trzeba fajne światła na scenie. To znaczy baaardzo oszczędne światła, świecące tylko od dołu. W połączeniu z duża ilością dymu dawało to efekt grania w jakimś małym, zapyziałym klubie wyjętym żywcem z lat osiemdziesiątych. Ciekawostką jest fakt, że na telebimie mieliśmy przez cały koncert jedno, statyczne ujęcie zespołu. Bez zbliżeń, bez jakichkolwiek szczegółów. Szkoda, bo stojąc dość daleko od sceny fajnie byłoby dokładniej widzieć co się na niej dzieje. Bo światła i dymy mimo, że wizualnie fajne to jednak w podpatrywaniu muzyków przeszkadzały. Podsumowując - The Sisters of Mercy odhaczone i rozczarowanie zaliczone. Koncert był w moim odczuciu klasycznym odcinaniem kuponów od - niegdyś słusznie zasłużonej - sławy. Szkoda. Pierwszy dzień dobiegł końca. Po długiej drodze dzień wcześniej to była dobra nagroda i fajne, zupełnie niemetalowe rozpoczęcie najbardziej metalowego festiwalu na świecie.

Czwartek zaczynam od buszowania po stoiskach z płytami/koszulkami i w ten sposób przelatuje mi koncert Skyline, czyli kapela współorganizatorów, która co roku rozpoczyna główną część imprezy. Jak zwykle było coverowo i usłyszeliśmy m.in.: "Perfect Strangers", "Shot Down in Flames", "Fear of the Dark", "All We Are", czy "Crazy Train". Z gości pojawili się: Doro, Gus G., oraz Szef Wszystkich Szefów, czyli Thomas Jensen (w numerze AC/DC). Dla niezorientowanych - ten ostatni to pomysłodawca i organizator Wacken Open Air.

O godzinie siedemnastej melduję się pod sceną "Louder", bo tutaj swój koncert zagra Testament. Amerykanów niedawno widziałem we Francji, więc doskonale wiem czego się spodziewać. Pierwsze trzy utwory są te same: "Brotherhood of the Snake", "The Pale King" i "More Than Meets the Eye". Zastanawiam się, czy zespół zmieni seta, czy tylko doda co nieco, bo w Niemczech mają więcej czasu do wykorzystania. Na szczęście (dla mnie) wygrała opcja numer dwa i ciśniemy z "D.N.R. (Do Not Resuscitate)". Ten numer zawsze na propsie i sprawił mi oczywiście sporo frajdy. Poprawka również z płyty "The Gathering" w postaci "Eyes of Wrath" też zrobiła mi dobrze. Kolejny kroczek w tył jeśli chodzi o dyskografię Testament i jedziemy z "Low", czyli zaś petarda. To już tak połowa ich koncertu za nami, a tu nie było ani jednego klasyka z pierwszych płyt... hmm... no właśnie to jest ten moment. "Into the Pit" oczywiście powaliło. Szybka poprawka "Practice What You Preach" i jest naprawdę "grubo". Zespół jakby to podskórnie czuł i pozwala na chwilę wytchnienia przy "Electric Crown". Ale to tylko zmyłka, bo dwa kolejne numery to znowu powrót do ciosów: "Over the Wall" i "Disciples of the Watch" zrobiły co do nich należy. Na sam koniec dowalili "The Formation of Damnation" i zeszli ze sceny. To było doskonałe 75 minut z Testament. Widziałem ich po raz 11 i mam chrapkę na kolejny raz. A co...

Kwadrans później na sąsiedniej scenie swój koncert zagrała formacja HammerFall. Zaczęli intrygująco, bo od światowej... premiery teledysku na wackeńskich telebimach. Zaprezentowano nam klip do utworu tytułowego ("Dominion") z płyty która miała swoją premierę dwa tygodnie później. Pierwszym numerem zagranym był "Legion" z albumu "No Sacrifice, No Victory". Takie małe zaskoczenie, bo spodziewałem się czegoś z najnowszego krążka. Na to przyszedł czas w późniejszej części tego koncertu. A sam zespół skupił się na swoich hitach i klasykach: "Hammer High", "Renegade" (bardzo lubię!), "Riders of the Storm", "Blood Bound", "Any Means Necessary" i "Hector's Hymn". Dopiero po tej dawce klasyki usłyszeliśmy nowy numer którym był "One Against the World". Nawet całkiem spoko kawałek... znany fanom oczywiście wcześniej, z teledysku. Kolejne dwa numery wszyscy również znają, bo grane są praktycznie co koncert: "Last Man Standing" i elegancko odśpiewany przez publikę "Let the Hammer Fall". Po tym kawałku zespół zszedł na chwilę ze sceny. Po czym powrócił z gościem. Joakim go zapowiedział, ale niestety nie pamiętam zupełnie kto zacz. Gość przyszedł z jakimś wielkim instrumentem dmuchanym, który wyglądał jak drewniana rura... heh... no takie skojarzenie. Cans zapowiedział, że to wieloletni znajomy zespołu i teraz poznamy nowe oblicze kapeli. I ze śmiechem zapowiedział HammerFolk! Zespół z gościem zagrał akustyczny medley, który nic mi nie mówił. Następnie zagrano motyw przewodni serialu "Gra o tron". Fajnie to wyszło! Kolejna pozycja to najnowszy hymn Szwedów, czyli "(We Make) Sweden Rock". Na scenę zaproszono sporo fanów i impreza była niezła. Zakończenie koncertu, to oczywiście "Hearts on Fire" ze sporą ilością ognia na scenie. I tak dobiegł końca występ HammerFall. Całkiem przyjemny koncert. Dwa nowe numery, plus premiera teledysku, oraz sporo dobrej zabawy. Wizualnie też było ogniście. Jak dla mnie na plus i ostatnio koncerty tego zespołu oglądam z dużą przyjemnością.

Krótką przerwę w mojej rozpisce poświęcam na posiłek, a w tym roku poszaleliśmy z "kucharzeniem", więc było zacnie. Czas na wyprawę do koncertowego namiotu, bo przed nami dwa mroczniejsze koncerty. Po drodze jeszcze przystajemy w sporej odległości od głównej sceny, na której swoje show prezentuje Sabaton. Ludu co nie miara i mam wrażenie, że na ten koncert przyszli dosłownie wszyscy. Co ciekawe ochrona nie chce wpuszczać kolejnych osób i sporo osób zgromadziło się przed wejściem. Z tej odległości to scena ma rozmiar pudełka od papierosów... w zasadzie to widać tylko światło i ewentualne piro. Niesłychane jest jakiej popularności dorobił się ten zespół...

No ale my kroczymy wśród tego tłumu w drugą stronę. Tutaj też jakoś dziwnie ciasno... część osób stoi przed namiotem i tylko słucha co się dzieje w środku. Przy samym wejściu dziki tłum i ochrona, która nie wpuszcza ludzi do środka. Żart? Nie. To nie pierwsza historia z tegorocznego festiwalu. Na zewnętrznym telebimie informacja, że w środku jest "full" i ze względów bezpieczeństwa namiot jest "zamknięty". To tyle w temacie tego, że co roku jest ta sama liczba ludzi (!) i sprzedanych jest tylko 75000 biletów Tjaaa... W tym roku było jawne przegięcie i sami organizatorzy byli "posrani" z tym tłumem. Podobna była sytuacja w ostatnim dniu. Podczas koncertu Uriah Heep były komunikaty, że jak ktoś nie jest "na koncercie" tylko okupuje bar, czy stoiska gastronomiczne, to prośba o zrobienie miejsca dla słuchających. A mówimy o scenie, która nie jest w żadnym namiocie... przegięcie...

Ale wracajmy do naszych przygód przed namiotem - przeciskamy się przez spory tłumek i dobijamy do pana ochroniarza, który pokazuje, że wejścia nie ma. My okazujemy nasze opaski "Press" i furtka się uchyla. Dobrze, że człowiek kiedyś spróbował tej sztuczki i teraz można z niej korzystać. W środku ciasno, ale im bliżej sceny tym luźniej. Bo oczywiście sporo osób upchało się do namiotu i po wejściu zostali z tyłu. Nie biorąc pod uwagę, że z przodu może być luźniej. Klasyka, ale lepiej dla nas. Meldujemy się w okolicy barierki (sic!) i czekamy na czarny obrzęd wykonany przez Dark Funeral. Rozpoczęli z grubej rury, bo od "Open the Gates". Na scenie był mrok, piekło i czuć było siarką. Świetnie wyglądały płomienie tlące się na podłodze. Sama pirotechnika w postaci ogni zgranych ze światłami robiła bardzo dobrą robotę. Usłyszeliśmy dwa numery z nowej płyty: "Unchain My Soul" i "Where Shadows Forever Reign". Jednak na mnie największe wrażenie zrobił "The Arrival of Satan's Empire" - ależ to jest moc i siara. Rewelacja! W głowie został mi jeszcze klimatyczny "Atrum Regina". Koncert bardzo przyjemny i elegancko nas nastroił na kolejną sztukę, która odbyła się kwadrans później na sąsiedniej scenie. O tym opowie Michał:

Jak napisać relację z koncertu, który przyniósł tyle emocji? Który był ucztą dla fanów starego, topornego metalu? Który połączyć napierdalankę rodem z Motorhead ze smołą i siarą z najgłębszych czeluści piekieł? Oj ciężkie to zadanie. Powiem tak - ten koncert zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Napisałem kiedyś coś podobnego po koncercie Triptykon - napisze i teraz. Wszyscy malujący twarze, tru ekstra źli i mroczni black metalowcy - zapraszam na naukę klimatu i grania iście diabelskiej muzyki do pana Tomasza Wojownika. Amen!

I tym optymistycznym akcentem zakończyliśmy ten dzień festiwalu. Kolejny zaczynamy od spaceru do... sklepu. Na terenie festiwalowym pojawił się market, w którym można robić podstawowe zakupy. No to warto to sprawdzić, żeby w razie potrzeby nie cisnąć do miasteczka (bo to hektary są). Tylko jest jeden problem - do tego sklepu trzeba przejść i wrócić (na nasze pole prasowe) przez kawałek terenu festiwalowego. Co oczywiście wyklucza zakup artykułów w szklanych butelkach. A tym razem taka potrzeba była... No nic... coś się wymyśli... Odnajdujemy drogę do tego sklepu i po drodze jest oczywiście przejście pilnowane przez ochronę. Podbijamy do nich i coś tam próbujemy się wywiedzieć. Gdzie dokładnie ten sklep i czy z zakupami nas wpuszczą. Oni niezbyt zdecydowani są, czy możemy z nimi wrócić, trochę patrzą na nas przychylnie, bo jednak prasa... ale gdy zaszło na temat szkła, to absolutnie nie ma o tym mowy. No nic, jak "niedasie", to "niedasie" i tyle. Stoimy niedaleko tej ochrony i w swoim gronie planujemy co dalej. Komuś wyrwało się swojskie "japierd%&*" i słyszymy od strony ochroniarzy damski głos: "proszę nie przeklinać, tu są kobiety". W lekkim szoku odwracamy się i widzimy dziewczynę z ochrony z wywalonym uśmiechem od ucha do ucha. Okazało się, że to Polka, która w Niemczech mieszka od lat i jak usłyszała nasz język to nadstawiła ucha. Oczywiście chwilkę sobie porozmawialiśmy i ona zapytała co my knujemy. My mówimy co i jak, że chcieliśmy do sklepu i tylko tędy wrócić z nie do końca legalnym towarem itp. Ona do nas, żebyśmy chwilę poczekali, gdzieś nam zniknęła i po chwili wróciła. Możemy w drodze powrotnej tędy wrócić ze szkłem, tylko oczywiście mamy się nie afiszować i po sprawie. No i elegancko zaoszczędziliśmy sporo czasu i energii. Taka miła sytuacja.

Kilka godzin później wracam w tą okolicę, bo pierwszym koncertem na który się wybrałem to był Venom Inc. Co mam słabość do tej kapeli, to głowa mała. Muzycznie rozwalają mnie "coverami" Venom, a płyta "Ave" podeszła mi jak mało który album w ostatnich latach. Widziałem ich trzy razy w Polsce, widziałem na Hellfeście i oczywistym było, że na Wacken też nie odpuszczę. Koncert był bliźniaczy do tego francuskiego, a zespół postawił większy nacisk na starsze kompozycje. Tutaj klasyk za klasykiem się sypał z obowiązkowymi: "Black Metal", "Lady Lust", "Countess Bathory", "Live Like an Angel (Die Like a Devil)", "Witching Hour", czy "Don't Burn the Witch". Świetnie wygląda sceniczna współpraca pomiędzy Demolition Manem i Mantasem. Panowie mają sporo frajdy z tych występów i oglądanie ich na scenie to czysta przyjemność. Z ich płyty poszły "War", "Ave Satanas" i "Metal We Bleed". Koncert rewelacyjny i na pewno jak tylko będzie możliwość - do powtórzenia.

Po koncercie Venom Inc. miałem spory spacer na główną scenę, bo tam już cisnął Anthrax. Niestety była nakładka i 10 minut odpadło mi z automatu. Kolejne tyle zajął mój szybki marsz w tłumie i w okolicy "I Am the Law" jestem już w polu rażenia Wąglika. To moje trzecie spotkanie z tym zespołem tego lata. Był koncert we Wrocławiu, był chwilę później festiwal we Francji i teraz Wacken. Dosyć spokojnie mogę dostać się w pobliże sceny, ale tego się spodziewałem. Thrash metal na tym festiwalu to zawsze mniejsza frekwencja... no cóż... A na scenie energia i szaleństwo. Wiadomo. Tutaj nie ma zaskoczenia i jakiejś niespodzianki. Pod sceną jest na tyle luźno, że bez większego problemu melduje się przy samej barierce. Magia. Oczywiście znowu wkręcili mi do głowy refren utworu "Antisocial". Tutaj się powtórzę po raz kolejny - wersja Anthrax tego kawałka jest po prostu obłędna! Lubię to! Koncert oczywiście na wielki plus i fajnie było te trzy sztuki w dwa miesiące obskoczyć.

Kolejny koncert siedział w mojej głowie od... poprzedniego Wacken Open Air. To w ostatnim dniu edycji AD 2018 ogłoszono między innymi występ Demons & Wizards. Nie powiem, od razu to był mój "michałek" i coś, co koniecznie chciałem zobaczyć na żywo. Wiadomo, że nie miałem okazji wcześniej tego zrobić. Tym bardziej na dużym festiwalu, gdzie produkcja będzie zacna i jeszcze na "tym" festiwalu. Wiadomo jaki status ma takie granie w Niemczech. Ogłoszenie D&W headlinerem tylko dopełniło radości. Pełny set i pełna produkcja. Czego można chcieć na pierwszy raz z tą formacją? Heh... troszkę "po drodze" ten plan się zmienił, bo udało mi się złapać ich na Hellfeście, ale tam mieli występ w pełnym słońcu i niespełna godzinę do wykorzystania na scenie. Teraz miało być (i było!) zupełnie inaczej. To był piękny koncert... siedemnaście numerów odegranych, w tym cztery covery. Cóż więcej chcieć? Świetna produkcja sceniczna, pirotechnika i ja okupujący barierkę. Oczywiście znajomi mnie wypatrzyli na streamie i ponoć elegancko mnie było widać podczas utworu "Valhalla". Czekam na zapowiedziane DVD i chętnie się obejrzę po raz kolejny w telewizorze. Setlista wiadoma - sporo utworów z "jedynki" (aż osiem!), co mnie bardzo ucieszyło. Z "Touched by the Crimson King" było pięć kompozycji. Z coverów to wspomniana "Valhalla" pięknie przedłużana przez publikę (ten numer koncertowo to jest niesłychana sprawa!), oraz "Welcome to Dying" jeśli chodzi o Blind Guardian. Iced Earth został zaprezentowany przez "Burning Times" i "I Died for You". Ten pierwszy trochę dziwnie wyszedł przez wokale Hansiego - to jednak inny rodzaj głosu. W drugim było całkiem interesująco. To był piękny koncert i jego wspomnienie zostanie mi w głowie przez długie lata. Ahh... nie wspomniałem o tym, ale dzień wcześniej meldujemy się na konferencji prasowej tego projektu. Szczerze mówiąc to nic ciekawego na niej nie było. Zapowiedź płyty, koncertówki i trochę opowieści o pracy nad nowym materiałem. Na koniec Hansi i Jon bez problemów zostali do dyspozycji dziennikarzy, więc definitywnie załatwiam nasz temat z Panem Jankiem i powtarzamy wspólne zdjęcie z Hellfestu. Zresztą Hansi też cyknięty po raz drugi i to fajnie dopełnia mi te dwa spotkania z Demons & Wizards.

Po koncercie nie miałem za dużo czasu na przeżywanie tego i "poukładanie" emocji. Kwadrans później na sąsiedniej scenie zaczął swój występ Slayer. I tutaj podobnie jak z Anthrax - to było nasze trzecie spotkanie tego lata. Był polski koncert w Gliwicach, była Francja i teraz przyszło mi się pożegnać (oby jednak nie!) z tym zespołem na niemieckiej ziemi. Powiem Wam, że szykowałem się na ten koncert. Po Gliwicach miałem świadomość, że jeszcze dwa razy ich zobaczę. Podobnie było trzy tygodnie później - wiedziałem, że mamy jeszcze jedno spotkanie. Teraz już była świadomość, iż mogę po raz ostatni usłyszeć te wszystkie wspaniałe numery... Dziwne uczucie, no bo jak to tak... już nigdy na żywo nie usłyszę "War Ensemble", "Mandatory Suicide", "Seasons in the Abyss", "Hell Awaits", "South of Heaven", "Raining Blood", "Black Magic", "Dead Skin Mask"... Powiem Wam, że jak zaczęli grać na koniec "Angel of Death" to zrobiło mi się bardzo, ale to bardzo smutno. Nawet teraz jakiś smutek i melancholia mnie dopada... Nie lubię! A sam koncert REWELACYJNY. Slayer tego lata był w doskonałej formie i te trzy sztuki, które widziałem - palce lizać. Jeśli to rzeczywiście było pożegnanie to z klasą i w wielkim stylu. Na Wacken zagrali 20 numerów, więc o oszczędzaniu się nie było mowy. Oczywiście końcówka to same killery i zniszczenie. Kto był na przykład w Gliwicach, to wie co się działo się. Moc i siła. W takiej formie koncertowej zapamiętam ten zespół. Klasa!

Po Slayerze jeszcze grał Opeth... chciałem ten koncert też obejrzeć, ale po poprzednim byłem totalnie rozbity i zupełnie nie miałem ochoty na kolejne emocje. Chwilę postałem pod sceną, ale nic do mnie nie docierało. Gdzieś ta smutna myśl o końcu Slayera ciągle we mnie siedziała i powodowała niefajny nastrój. Tym bardziej, że chwilę wcześniej tak pozytywnie naładował mnie występ Demons & Wizards. Oj... to była spora karuzela emocjonalna na koniec tego dnia. Po 3-4 numerach Opeth odpuściłem i udałem się na pole namiotowe.

Sobota, czyli ostatni dzień festiwalu był dla mnie najnudniejszym ze wszystkich. Koncertów które mnie interesowały - tyle co kot napłakał... Szkoda, bo ja nie lubię "marnować" czasu na Wacken. Po śniadaniu udaliśmy się do miasteczka i wracając z niego mieliśmy niebywałą przygodę. Idąc chodnikiem z przeciwka podjechało BMW (w kabriolecie) z trzema typkami w środku. Coś tam od nas po Niemiecku gadają, ale my znamy tylko podstawowe słówka, których przez grzeczność tutaj nie wspomnę. Wreszcie coś po angielsku zagadują i chcą nam coś... dać. No ok... jak dają, to ja biere... no i okazało się, że mają do oddania dwie karty, którymi płaci się w barach na Press Area. To taki zamknięty obszar dla prasy, gdzie między innymi odbywają się konferencje prasowe. Oni po prostu wyjeżdżali już z festiwalu i zobaczyli nasze opaski "press" i postanowili nam sprezentować to co im zostało. No ok, miło z ich strony. Poprosili, żeby wypić za ich zdrowie piwko i się rozstaliśmy. No to wędrujemy do celu i sprawdzamy jakimi to prezentami nas obdarowano. Sprawdzamy saldo pierwszej karty, a tam... 0 Euro. HAHA... bardzo śmieszne...no dobra, entuzjazm opadł mocno, sprawdzamy drugie saldo, a tam... trochę ponad 50 euro nabite. No! I elegancko. Parę piwek wpadło w gratisie, a i kilka euro w gotówce za kaucję odzyskaliśmy i było z czego dołożyć do paliwa kupowanego w Niemczech. Taki trochę "Janusz mode", ale wiadomo...

Po tej akcji akurat wypadł czas konferencji z ogłoszeniem wyników Wacken Metal Battle - przypomnijmy, że nasze Vane zajęło wyborne piąte miejsce i zgarnęło za to kilka nagród. No i czas na pierwsze koncerty tego ostatniego już dnia festiwalu. Michał wybrał się na występ Prophets of Rage:

Bardzo lubię Wacken za to, że mogę tam zobaczyć zespoły-legendy, na których jednak pojedynczy koncert nie mam przekonania, że bym się wybrał. Podobnie było z Prophets of Rage. Jasne, gdzieś kiedyś za dzieciaka słuchało się RATM, nawet do dziś mam ich pierwszą kasetę odziedziczoną po wujku - dawnym punku. Do dziś ta muza robi fajne wrażenie, ale słuchana jest przeze mnie raczej okazyjnie.

Koncert był świetną okazją do przekonania się na własne uszy, jak ta legendarna gitara pierwszego lewaka metalu brzmi na żywo. Zabrzmiała fajnie i... chyba to, plus bębny Brada Wilka były najmocniejszym punktem tego gigu. Panowie wokaliści - nie, nie i jeszcze raz nie. Sorry ale Wacken, to nie jakaś czarna [sic!] dzielnica miasta z west czy tam east side (jeśli chodzi o "side", to tylko MetalSide!-dop.gumbyy) ale ku*%& festiwal METALOWY, więc spieprzać mi z tymi wszystkimi gadkami, nawijkami etc. Ok, fajnie było się wydzierać w powietrze "pier&*$ się, nie mów mi jak mam żyć" (tak, to nie jest tłumaczenie dosłowne, wiem...), ale jednak wolałbym gdyby za mikrofonem stał drugi naczelny lewak muzyki w osobie Zacka de la Rochci. Dodam jeszcze, że uśmiech politowania wzbudzały we mnie dwie postacie czarnoskórych panów, z zasłoniętymi chustami twarzami stojący z przodu po obydwu bokach sceny. To taki rodzaj ochrony? Czy o co chodziło? Może mi ktoś wytłumaczy bo wyglądało to przezabawnie.

A ja w tym czasie obcowałem z klasyką w postaci Uriah Heep. Brytyjczyków po raz pierwszy w życiu na żywo widziałem na początku tego roku we Wrocławiu. Zachwycili mnie swoim koncertem na tyle, że nie wyobrażałem sobie odpuszczenia kolejnej okazji do ich zobaczenia. Na Wacken zgromadzili niemały tłum fanów i odwdzięczyli się żywiołowym występem. Zespół w 2018 roku wydał album "Living the Dream" i to z niego usłyszeliśmy najwięcej kompozycji, bo 3. Nowości jak to nowości w przypadku takich legendarnych zespołów z obszerną dyskografią... fani i tak czekają na te największe hity i klasyki. I tak było oczywiście w tym przypadku. Zresztą sam zespół miał tego świadomość, bo końcówka setlisty tak wyglądała: "July Morning", "Lady in Black", "Sunrise" i "Easy Livin'". Elegancko, prawda? Muzycy w wybornej formie i bawili się na scenie wyśmienicie. Zupełnie nie przeszkadzał im fakt, że grali w pełnym słońcu. Ja też byłem ponownie zachwycony i zrobię wszystko, żeby ich zobaczyć ponownie. A okazja będzie, bo ponownie zagrają w naszym kraju na początku przyszłego roku.

I kolejna spora przerwa w mojej rozpisce, a Michał wybrał się na koncert The Rumjacks:

Kolejny dzień na największym metalowym festiwalu świata i... kolejny niemetalowy koncert. Postanowiłem, że odpuszczę sobie patetyczne "hu-ha" w wykonaniu Powerwolfa i czas ten przeznaczę na odwiedziny na BeerGarden Stage. Jak sama nazwa wskazuje scena ta usadowiona jest w dużym ogródku piwnym i jest chyba najmniejszą z wackeńskich aren. Okoliczności te były niemal idealne to odbioru muzyki, jaką serwują irlandzkie punki z Australii. Piwko, bliski kontakt z publiką i dużo dobrej zabawy - tak w kilku słowach można by podsumować ten koncert. Panowie wyszli jak po swoje. Szerokie uśmiechy, energia, którą obdzieliliby niejedną kapelę tegorocznego festiwalu to składniki, które sprawiły, że występ oglądałem z przysłowiowym bananem na twarzy. Ja wiem, że koło metalu Rumjacks nie leżał, ale szczerość i radość bijąca od muzyków kupiła mnie totalnie. Swoją drogą, gdy Rumjacksi kończyli swój występ szedłem na inną scenę mijając tłumy "huhające" przy Powerwolfie. Piękny był to kontrast - muzyka do zabawy, uśmiechnięta versus pseudo mroczne, pseudo rytualne, pseudo granie...

Wieczorna sesja koncertowa rozpoczęła się dla mnie od występu Diamond Head. Dwa razy już mi "uciekł" ten zespół i trochę mnie to zaczęło "denerwować", bo wiadomo, że legenda, a taką zawsze chcę obejrzeć i usłyszeć. Jak grali w Polsce, to coś mi wypadło i nie mogłem pojechać. Na Hellfeście zbili się z innym wykonawcą z wyższym "priorytetem", no i pozostało trzecie podejście. Na szczęście tym razem nic nie kolidowało - no jakiś tam headliner grał w tym czasie, ale wiadomo. W namiocie dzikich tłumów nie było i dosyć swobodnie melduje się przy barierce. Ta godzinka to była świetna zabawa ze świetną muzyką. Zespół sprezentował fanom aż cztery numery z debiutu: "Am I Evil?", "Helpless", "It's Electric" i "Lightning to the Nations". Oczywiście najdłużej czekaliśmy na ten pierwszy. Co specjalnie nie dziwi, bo to przecież najbardziej znany numer tego zespołu. Tutaj trzeba oddać "temu bardzo popularnemu zespołowi na M", że zrobił robotę ze swoim coverem (singiel "Creeping Death"). Zresztą później Metallica też pocisnęła "Helpless" na EP'ce "The $5.98 EP - Garage Days Re-Revisited". A Diamond Head na żywo to sporo dobrej zabawy i świetnej muzyki. Widać, że panowie dobrze się bawią i mają sporo frajdy z grania koncertów.

Prosto z namiotowego koncertu Diamond Head udaliśmy się pod główną scenę, bo tutaj swój koncert zagrał Saxon. Kolejna legenda, która nie zawodzi od lat. O tym występie Michał:

To było moje 9 Wacken i 4 koncert Saxon na tym Festiwalu. Po poprzednim - cieniutkim i rozczarowującym gigu, chyba każdy z ekipy zadawał sobie pytanie - jak to będzie w tym roku.

Zaczęli od odkurzonych klasyków i zaserwowali nam piękną podróż w przeszłość. Na początek "Motorcycle Man", potem "Battering Ram" i dosadzili od razu "Wheels of Steel". Wymarzony początek! Potem było jeszcze lepiej - setlista okazała się wymarzoną (no dobra, nie zagrali "Broken Heros" - ale wszak koncert odbywał się w Niemczech a nie w Polsce). Na pewno na pochwałę zasługują filmy i grafiki wyświetlane na telebimie z tyłu sceny. Bardzo klimatyczne fragmenty koncertów (ach te zbliżenia na naszywki podczas "Denim and Leather" - cudo!) pomieszane były z filmikami tematycznymi - choćby pędzącymi motocyklistami. Klasyczny orzeł, który oczywiście lądował przeszedł małą odmianę i tym razem patrzył na nas czerwonymi, świecącymi oczyma z góry a nie z profilu jak to zwykle bywało. Światła wykorzystane przy tym rekwizycie też zasługują na duża pochwałę - świetnie współgrały z muzyką! Cicho liczyłem, że pojawi się jeden z moich ulubionych, klasycznie rockowym numerów zespołu czyli "Hold On" - niestety nie doczekałem się… Ale i tak utwory wybrane tego wieczoru przez zespół powodowały, że koncert płynął niesamowicie szybko. Bisy panowie zaczęli od "Cruseder'a", nie zabrakło "747" i na koniec "Princess of the Night". Cóż to był za koncert! Saxon - ukłony Panowie w Waszą stronę, naprawdę godny powrót po paru latach na wackeńską scenę! Jeden z koncertów festiwalu!

Po genialnym Saxonie pozostało mi tylko Rage. Godzina nie była zachęcająca do koncertowania (początek o 1:45), ale takiej gratki nie mogłem przepuścić. Razem z Rage zagrała Lingua Mortis Orchestra i w całości odegrano album "XIII". No prawie, bo pominięto cover "Paint It Black". Ależ to było piękne i cudowne. Pomimo wielkiego zmęczenia i później pory nie mogłem się oderwać od tego co się dzieje na scenie. To jest właśnie magia koncertów. Człowiek po wielokroć słuchał tego albumu, zachwycał się tymi aranżacjami i orkiestracjami. A tutaj to się dzieje na żywo. Coś wspaniałego i pięknego. Przyznaje się bez bicia, że wzruszenie i ciarki miałem przez większość tego koncertu. Cud-miód-orzeszki. A na koniec (już po odegraniu "XII") Rage odpalił jeszcze "Higher than the Sky" i to było cudowne zakończenie tego wspaniałego koncertu. I zarazem festiwalu.

Jeśli chodzi o podsumowanie mojej piętnastej edycji tej imprezy to od razu mogę stwierdzić, że było to Wacken z najsłabszym składem. Jak na 30-lecie to trochę nie przystoi. Powiem szczerze, że już mnie męczy ta skostniała formuła zapraszanych kapel. Co dwa-trzy lata zespoły wracają i co gorsze - nie ma różnorodności. Ciągle się przewijają melodyjnie grające: Sabaton, Powerwolf, Amon Amarth, Arch Enemy, Kreator, Within Temptation, Nightwish inne tego typu. Organizatorzy też nie sięgają po topowe gwiazdy - kurczę taki Hellfest daje radę ściągnąć w jednym roku Kiss, ZZ Top, Slayer, Slash, Manowar (no ci się obrazili i finalnie nie zagrali) itd. O róznorodności stylistycznej nawet nie wspomnę. A przecież WOA to jest większy format... echh... Przynajmniej przyszły rok już zapowiada się lepiej, bo jak na razie ogłoszono m.in.: Judas Priest, Overkill, Annihilator, Mercyful Fate, Amon Amarth, At the Gates, Death Angel, Hypocrisy, Sodom, Venom, Sick of it All, Dirkschneider (z dwoma występami), więc już fajna różnorodność jest. No i Slipknot, którego akurat fanem nie jestem, ale to kapela z topu i jeszcze tam nigdy nie grała... Nie podoba mi się też rosnące przegięcie z ilością ludzi. Impreza od kilku dobrych lat jest "sold out" i ludzi powinno być tyle samo, prawda? A tak nie jest, bo rok w rok przybywa towarzystwa. A właśnie - jeśli chodzi o ten aspekt, to tegoroczna edycja była najfajniejsza towarzysko. Takiej świetnej ekipy to dawno nie mieliśmy - tutaj specjalne pozdrowienia dla całej ekipy Vane! Było świetnie! I to wynagrodziło wszelkie niedociągnięcia ze strony organizatorów. Cóż czy za rok pojadę na moje 16 Wacken? Na 100% dzisiaj nie wiem i bardziej myślę obecnie o Francji i ichnim Hellfeście, pomimo tego, iż jeszcze nic tam nie ogłoszono. Pożyjemy, zobaczymy.



Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 05.11.2019 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!