XXIV Brutal Assault Twierdza Josefov, Jaroměř, Czechy - 07-10.08.2018 r.
Do wyjazdu na Brutal Assault przymierzałem się już od dłuższego czasu, natomiast zawsze coś stawało na przeszkodzie. Ostatecznie w tym roku w skład okazał się na tyle zachęcający, a ekipa na tyle przekonująca, że zdecydowałem się na wyjazd na "jedyny polski festiwal organizowany za granicą".
Małe komplikacje dojazdowe spowodowały, że ostatecznie do Jaromera udałem się ze smokticketem, w czym nie było by nic złego, gdyby nie to, że organizowany przez ową firmę bus wyjeżdżał w środę o 2 w nocy, a na miejsce docierał ok. 7 rano. Co spowodowało przymusowe oczekiwanie do 15 na resztę towarzystwa. Cała operacja zameldowania się na VIP camp, rozłożenia się, następnie wstępna integracja a potem komplikacje pogodowe i opaskowe (konkretnie z wejściem na natural stand) spowodowała, że pierwszym koncertem widzianym tego dnia była... Batushka. Muzycznie interesowało mnie to średnio, głównie ciekawy byłem czy publiczność w jakikolwiek sposób będzie "odnosić się" do znanej ogólnie afery związanej z rozłamem w zespole. Nic takiego, nie licząc paru osobników w koszulkach z napisem "FakeBatushka", nie nastąpiło. Sam w sobie koncert solidny, bardzo dobrze nagłośniony, ale większego entuzjazmu u mnie nie wywołał. Z ciekawości postanowiłem posłuchać chwilę następnego w kolejce Therion i... po paru pierwszych taktach "To Mega Therion" przypomniałem sobie, dlaczego ekipa ta jest w ścisłej czołówce zespołów, których nie cierpię. Płyta "Theli" odegrana w całości fanom pewnie się podobała, ja jednak uciekłem tak szybko jak tylko się dało w kierunku sceny namiotowej gdzie zaraz miał zacząć grać Prong.
O ile z płyt tego zespołu praktycznie nie słucham, tak mając w pamięci niezły występ przed Exodus i Obituary liczyłem na powtórkę w Jaromerze. Nie zawiodłem się, ekipa Tommy'ego Victora zagrała dobry, energetyczny koncert, skupiający się głównie na klasycznym materiale. Po zamykającym "Snap Your Fingers, Snap Your Neck" przemieściłem się w pobliże sceny czekając na Coven, czyli w zasadzie Jinx Dawson, która dobrała sobie skład młodych muzyków (ktoś sobie żartował, że wszyscy razem wzięci mają mniej lat niż ona). W końcu zespół zakończył strojenie się, światła zgasły, na środek sceny wyjechała trumna, z której po wybrzmieniu intra wyszła ONA. Jeśli ktoś miał wątpliwości czy w gruncie rzeczy retro rockowy zespół nie będzie trochę odstawał od reszty składu festiwalu, tak po otwierającym koncert "Out of Luck" musiały one ustąpić. Świetny koncert, którego najlepszym momentem było dla mnie zdecydowanie "Wicked Woman". Plan był zostać jeszcze na następne Kadavar, ale zmęczenie po całym dniu na nogach wygrało i na tym dzień pierwszy festiwalu się dla mnie zakończył.
W czwartek festiwalowanie zaczęło się od końcówki Walls of Jericho - hardcore'u nie słucham, ale obiektywne trzeba stwierdzić koncert dobry. Głównie jednak czekałem już na Metal Church, na który czaiłem się od momentu powrotu do zespołu Mike'a Howe'a. Niestety, w Europie zespół gra głównie festiwale, więc okazja trafiła się dopiero na tegorocznym Brutalu. Natomiast czekać było zdecydowanie warto, bo zespół w formie jest świetnej. Od otworzenia koncertu tytułowym utworem z nowej płyty Mike śpiewał doskonale, a sam występ minął błyskawicznie. Klasyki takie jak "Badlands" czy "Start The Fire" przedzielone świetnym "By the Numbers" z "Damned if You Do". Koncert zakończył "Fake Healer" i lepszego podsumowania być nie mogło - mam nadzieję, że Metal Church w końcu zagra w Europie parę koncertów (a najlepiej całą trasę) jako headliner.
Następne w kolejce czekało już Sodom, które w 4 osobowym składzie widziałem już w zeszłym roku w Zlinie, wówczas był to najlepszy koncert z całego zestawu trasy Headbangers Ball. Tym razem aż tak dobrze nie było, co nie oznacza że było źle. Trochę panowie pożonglowali setem, dzięki czemu, obok "Outbreak of Evil" czy "Agent Orange" usłyszeliśmy niegrane od lat "The Crippler". Zagrane były również obydwa nowe kawałki z EP-ki "Partisan". Ogólnie, Sodom to maszyna koncertowa i tak też było i w tym przypadku.
Tak się thrashowo ułożył ten dzień, że kolejnym zespołem na scenie Sea Shepard był Testament. Ostatni ich koncert jaki widziałem na trasie z Death Angel i Annihilator mnie akurat mocno zmęczył i liczyłem, że paradoksalnie tym razem, krótszy set przełoży się na lepszy, bardziej zwarty koncert. Dokładnie tak też było, o ile pierwsza połowa koncertu, a zwłaszcza otwarcie dwoma kawałkami z niezbyt lubianej przeze mnie ostatniej płyty, jeszcze tego nie zwiastowała (pomijając "DNR", bo to zawsze na plus), tak od "Into the Pit" koncert wskoczył na naprawdę wysoki poziom. 4 kawałki z "The New Order", przedzielone "Over The Wall" nie mogły się nie podobać. "The Formation of Damnation" na koniec podsumowało udany koncert.
Ostatnim etapem tego thrashowego maratonu był Anthrax, który w mojej osobistej hierarchii nigdy szczególnie wysoko nie był. Sam koncert natomiast był... zdecydowanie najlepszym tego dnia, głównie ze względu na Joey'a Belladonę. Już wcześniej się spotykałem z opiniami, że jest to jeden z najlepszych frontmanów na scenie - co innego jednak słyszeć opinie, a co innego przekonać się o tym osobiście. Joey na scenie to wulkan energii, cały czas nawiązujący kontakt z fanami z pierwszych rzędów. Setlista też pierwszorzędna - same mocne strzały z "Caught in a Mosh", "Madhouse" czy "Indians" na czele. Jedynie "In The End" trochę zakłóciło ten obraz, ale ja zupełnie nie przepadam za nowymi płytami Anthrax. Plan był żeby jeszcze zobaczyć Deicide, natomiast ci nie dotarli na fest ze względu na problemy z lotami, więc z planu nic nie wyszło - i tak bywa.
W piątek nie udało się dotrzeć na Vuur i Anathemę - z relacji współobozowicza natomiast wiem, że niewielka była to strata. Vuur pomijając jak zawsze bezbłędną Anneke zaprezentował się przeciętnie, natomiast Anathema zagrała prawie same utwory z nowych płyt. Tak się więc ułożyło, że widziałem dopiero Agnostic Front - legenda NYHC zagrała mocny koncert z coverem Ramones na koniec - po raz kolejny - skoro mnie, osobie która muzyki tego pokroju nie słucha się podobało, fanom musiało podobać się tym bardziej.
Heilung natomiast kompletnie mnie odrzucił - zdania na temat tego koncertu zresztą były mocno podzielone, nas to folkowe granie całkowicie odrzuciło, natomiast bez problemu dało się słyszeć głosy mówiące o wspaniałym, klimatycznym show. Ja wymiękłem po połowie i poszedłem już się ustawiać na Emperor. Koncert był w zasadzie powtórką tego, co jest grane przez Norwegów już od dłuższego czasu - najpierw zagrane w całości "Anthems to the Welkin at Dusk", a następnie parę utworów z "In the Nightside Eclipse". Świetnie te kawałki brzmią na żywo, w zasadzie wszystko się w tym koncercie zgadzało. Jeden z najlepszych występów całego festiwalu.
Czekanie na mój 11 koncert Primordial mijało w dźwięk transowego grania Electric Wizard, ostatecznie bez żadnego intra Alan pojawił się na scenie, zapowiedział "Where Greater Men Have Fallen" i... wszystko było by ok, gdyby nie to, że prawie wcale nie było słychać wokalu. Z tego, co Alan pisał potem, akurat przed ich koncertem coś się uszkodziło w kablach i podczas otwieracza koncertu muzycy na scenie kompletnie się nie słyszeli. Potem na szczęście problem ustąpił i "Nasil Their Tongues" czy "To Hell or The Hangman" usłyszeliśmy już w pełnej wersji. Dość zaskakujące było umieszczenie w krótkim festiwalowym secie "Lain With the Wolf", zamiast bardziej oczywistego "As Rome Burns" czy "No Grave Deep Enough". Na koniec już standardowo "Coffin Ships" i "Empire Falls", które jest idealnym utworem na zakończenie koncertu - ogólnie bardzo dobrego jak zawsze, ale ze względu na problemy z początku jednak ciut ustępującego koncertowi Emperor.
Na koniec dnia jeszcze Tom G. Warrior doprawił nas grając utwory Hellhammer ze swoim projektem Triumph of Death i można było się zwijać.
Dzień ostatni miałem zacząć od koncertu Exumer, (odpuściliśmy sobie koncert Gutalax, z którego zdjęcie crowdsurfującego toi-toia już się stało memem) niestety plan ten postanowiła pokrzyżować pogoda, ulewnym deszczem odbierając ochotę na koncertowanie. Aura odpuściła dopiero po paru ładnych godzinach (pojawiła się nawet tęcza, ale raczej nie była to manifestacja polityczna). Ostatecznie zobaczyłem dopiero część Vad Buens Ende (bardzo dobry, klimatyczny koncert) natomiast głównie interesował mnie Tankard. Tak się złożyło, że był to ostatni reprezentant "teutońskiej wielkiej czwórki thrash metalu", który został mi do odhaczenia na żywo i pozostaje jedynie żałować, że dopiero teraz. Oczywiście głównie na scenie szalał Gerre, ale reszta muzyków również dawała z siebie wszystko. Repertuar oparty raczej na paru ostatnich płytach, ale miejsce na "Chemical Invasion" czy "Zombie Attack" się też znalazło. Na koniec oczywiście hymn zespołu, czyli "Empty Tankard". Strasznie szybko ten koncert zleciał, pozostaje mieć nadzieję, że trafi się okazja zaliczyć gdzieś jakiś koncert Niemców w roli headlinera.
Ostatnim aktem tegorocznego Brutala miały być dla mnie Mgła i Carcass (zobaczonego przy okazji Napalm Death nie liczę, było ok, ale zupełnie nie moje granie). Miały, ale... no właśnie. Na koncert Mgły się nastawiałem dość mocno, do tego doskonały na otwarcie pierwszy utwór z "Exercises in Futility", niestety wszystko popsuło brzmienie, a konkretnie dudnienie perkusji. Następne "Exercises in Futility IV" to chyba mój nr 1 Mgły w ogóle, natomiast brzmienie nie ulegało poprawie. Zejście z tarasu na dół nie poprawiło sytuacji, postanawiam więc odpuścić resztę koncertu i zobaczyć Mgłę następnym razem już w warunkach klubowych, podarowując sobie również już Carcass.
Podsumowując - sam fest udany i muzycznie, bo jednak te zespoły, które celowo widziałem w większości nie zawiodły, i towarzysko - natomiast czy wrócę tam za rok? Raczej nie, wyprzedanie festu było trochę czuć i tłumy w momencie największego obciążenia mocno przeszkadzały (w końcu twierdza nie jest z gumy) a i wątpliwe żeby powtórzył się na tyle interesujący mnie skład. Same wybranie na Brutal Assault jednak polecam - zresztą festiwal ma na tyle wyrobioną markę, że polecać specjalnie nie trzeba.
|