13. Festiwal Legend Rocka The Australian Pink Floyd, RSC Dolina Charlotty, Strzelinko k. Słupska - 03.08.2019 r.
Na wybór gwiazdy ostatniego dnia 13. Festiwalu Legend Rocka mocno narzekałem. Oto bowiem, w czasach kiedy tyle kultowych kapel ciągle koncertuje i nagrywa, na deskach amfiteatru w Strzelinku miał wystąpić klasyczny tribute-band (a więc w składzie nie posiadający nikogo, kto byłby związany z formacją-matką). I to tribute-band grupy, która co prawda nie istnieje, ale której wszyscy najważniejsi członkowie ciągle są aktywni zawodowo. I choć The Australian Pink Floyd gra już przeszło 30 lat, a i oryginalne kompozycje Brytyjczyków przez lata nie straciły nic ze swojego uroku, to jednak na miejscu "kangurów" widziałbym masę innych kapel (King Crimson? Def Leppard? Blue Oyster Cult?). Co więc zdecydowało o tym, że niechętnie ale jednak wybrałem się na ten występ? Ot, support. Organizatorzy festiwalu w tym roku w ramach rozgrzewki serwowali nam grupy młode, stosunkowo mało znane, ale ostatniego dnia zrobili wyjątek i w końcu zaprosili polską kapelę, którą śmiało można nazwać legendą: założoną w 1981 roku formację RSC.
Byłem bardzo ciekawy tego, jak ta doświadczona rzeszowska ekipa zaprezentuje się w amfiteatrze w Strzelinku, zwłaszcza że widziałem ją już wcześniej na żywo. W Koszalinie dała konkretnie do pieca (relacja), a jak było w Charlottcie? Grupa przygotowała dość długi set, w którym nie zabrakło miejsca na jej największe hity: wielbiciele prog-rocka mogli usłyszeć m.in. "Muzykę semaforów", "Kradniesz mi moją duszę", "Ona liczy cienie" czy kultowy "Życie to tylko walc". Mi zabrakło szalonej "Pralni mózgów", no ale za to otrzymałem galopujący niczym klasyki spod znaku NWOBHM utwór "Na długie pożegnania", należący do moich ulubionych kawałków z całej dyskografii RSC. Kapela radziła sobie całkiem nieźle, choć nie obyło się bez kilku potknięć, zwłaszcza w tych bardziej technicznych, wymagających dużej precyzji fragmentach - to da się jednak wybaczyć. Wybaczyć nie da się z kolei fatalnego nagłośnienia: solówki Wiśniowskiego niekiedy ledwo przebijały się do moich uszu, skrzypce były za bardzo wysunięte do przodu, a klawisze w pewnych fragmentach zagłuszały wszystkie pozostałe instrumenty. Takiej makabry nie było... cóż, od czasu Chassis w 2017 roku. Jedyna polska legenda na 13. Festiwalu Legend Rocka i takie warunki... Trochę wstyd, Panowie Organizatorzy.
Setlista:
01. Wstęp i koniec 02. Muzyka semaforów 03. Fabryka snów 04. Ona liczy cienie 05. Na długie pożegnania 06. Nocny kurs 07. W oczekiwaniu na nikogo 08. Z kroniki wypadków 09. Życie to teatr 10. Maraton rockowy 11. Kradniesz mi moją duszę 12. Życie to tylko walc --- 13. Aneks do snu 14. Kradniesz mi moją duszę
Występ RSC ze względów technicznych pozostawił we mnie pewien niesmak, który tylko wzrósł wraz z pierwszymi nutami nieśmiertelnej muzyki Pink Floyd. Australijczycy nagłośnieni zostali bowiem w sposób wręcz bajeczny: mimo iż miejscami na scenie bywało i 10-ciu (!) muzyków, to wszystko brzmiało krystalicznie czysto i selektywnie. Nie można było i nad polską legendą tak popracować?! Początkowo byłem troszkę o to zły, ale "na szczęście" szybko udało mi się tą całą żółć z siebie wylać. Oto bowiem pewna pijacka banda siedząca za mną zamiast cieszyć się koncertem zaczęła sobie głośno "dyskutować" (tudzież: bełkotać) na różne tematy... I to jeszcze bym przeżył, no ale gdy jeden z jej członków wyciągnął głośno dzwoniący telefon i zaczął sobie rozmawiać o tym, co u niego słychać - "all hell breaks loose", jak mawiają Indianie. Jestem osobą cierpliwą, ale gdy ktoś okazuje całkowity brak szacunku nie tylko artystom, ale i fanom (w tym mnie), to siedzieć cicho nie zamierzam. Odwróciłem się, nawrzeszczałem, powyzywałem i do samego końca siedzieli cicho jak mysz pod miotłą. I od razu muza Australijczyków zaczęła lepiej smakować.
Muzycy do materiału źródłowego podeszli niczym do Biblii: nie starali się na nowo odkryć kompozycji ekipy z Londynu czy w pewien sposób ich zredefiniować. Bardziej zależało im na jak najwierniejszym ich odegraniu. Wszyscy artyści skupili się na swojej grze i próżno było szukać nawet najdrobniejszych odstępstw. Nawet wokaliści (Ricky Howard grał również na basie), z uwagi na odmienne barwy głosu, zmieniali się w momentach, kiedy wybrzmieć miały numery śpiewane w oryginale przez Watersa lub Gilmoura. Z całej, imponującej trzeba dodać, ekipy tylko Mike Kidson na saksofonie zaszalał, wesoło pląsając sobie na scenie podczas takiego "Money" - widać że chłop bawił się wyśmienicie. Reszta z kolei: pełna koncentracja. Oczywiście mogą zdarzyć się głosy mówiące o tym, że jak ktoś chciałby sobie posłuchać numerów Pink Floyd brzmiących niczym z płyt, to mógłby sobie po prostu... cóż, włączyć płytę. Przed koncertem też tak marudziłem, ale po jego zakończeniu musiałem jednak uderzyć się w pierś. The Australian Pink Floyd warto przeżyć na żywo, ponieważ te dźwięki (a że nie ich, to inna sprawa) po prostu powodują dreszcze (ach, ta przepiękna solówka w "Comfortably Numb"!).
The Australian Pink Floyd stara się przywołać ducha tras sprzed ponad trzydziestu lat nie tylko pod względem muzycznym, ale również i wizualnym. Show wyglądało przepięknie, głównie za sprawą okrągłego telebimu ze światłami, podobnego do tego z DVD "P.U.L.S.E." wiadomej kapeli. Wizualizacje czy filmiki puszczane w tle były po prostu genialne: w kawałkach z "The Wall" nawiązywano do słynnego filmu Alana Parkera, w "Świniach" podkreślano tekst animacją w klimatach "Folwarku zwierzęcego", "Shine On You Crazy Diamond" kończyło zdjęcie Syda Barretta (bardzo wzruszające!) - oglądało się to wszystko z wypiekami na twarzy! Mistrzostwem świata był jednak montaż polityków z różnych stron świata: oglądam sobie w ciszy jak taki Boris Johnson przewraca się na trawniku, a tu nagle wchodzi gitara z "Brain Damage", a wokalista z pełną powagą śpiewa "the lunatic is on the grass" - aż parsknąłem śmiechem. Dalej nie tylko mieliśmy jeszcze więcej takich smaczków, ale również i lasery oraz... wielkiego, różowego kangura, wesoło skaczącego sobie pomiędzy muzykami. Nie mam pytań.
Setlista:
01. Obscured by Clouds 02. When You're In 03. In the Flesh 04. The Thin Ice 05. Another Brick in the Wall, Part I 06. The Happiest Days of Our Lives 07. Another Brick in the Wall, Part 2 08. Wish You Were Here 09. The Great Gig in the Sky 10. Money 11. Brain Damage 12. Eclipse 13. Shine On You Crazy Diamond (I-IV) 14. Learning to Fly 15. Pigs (Three Different Ones) 16. Time 17. One of These Days 18. Run Like Hell --- 19. Comfortably Numb
"Dokąd zmierzasz Festiwalu Legend Rocka?" - trzeba się jednak zapytać na zakończenie. Nie da się bowiem ukryć, że o ile gwiazdy trzynastej edycji świeciły wyjątkowo jasno, to jednak podziwiało je mniej ludzi niż w poprzednich latach. A przecież John Fogerty, Foreigner czy Status Quo to klasyki nie mniejsze niż Marillion, Patti Smith, Yes (feat. ARW) czy The Orchestra. Cóż się więc stało? Przede wszystkim zawiniły terminy: wielu stałych bywalców imprezy odpuściło niektóre koncerty, ponieważ nie opłacało im się na nie specjalnie przyjeżdżać. Kiedyś mieliśmy dwa, trzy dni pod rząd pełne muzy na najwyższym poziomie, natomiast w tym roku każdy występ odbył się w zupełnie innym terminie. Wcześniej nawet jak komuś nie odpowiadał jeden zespół, to i tak na niego szedł, no bo i tak nie miał nic lepszego do roboty na polu namiotowym. Jak już organizatorzy stawiają na pojedyncze koncerty, to muszą postarać się o lepsze supporty, które być może skuszą niezdecydowanych. W położonej niedaleko Ustce za darmo mogliśmy podziwiać Jelonka czy Andrzej Nowaka, natomiast w Dolinie z supportów wcześniej znałem tylko... RSC. Trochę słabo, zwłaszcza że organizatorzy sami prosili o zgłaszanie polskich legend na oficjalnej stronie imprezy (po co, skoro i tak wyrzucili nasze sugestie do kosza?). Mam nadzieję, że te słabsze frekwencje dadzą do myślenia i za rok spotkamy się w pękającym w szwach amfiteatrze, podziwiając nie tylko kapele tworzące historię światowego rocka, ale również i grupy nasze, biało-czerwone, bez których muzyka w kraju nad Wisłą wiele by straciła. I to brzmiące krystalicznie czysto, do cholery.
|