13. Festiwal Legend Rocka - Thirty Seconds to Mars



13. Festiwal Legend Rocka
Thirty Seconds to Mars, Miętha
Dolina Charlotty, Strzelinko k. Słupska - 25.07.2019 r
.

Ależ było zawodzenia, gdy organizatorzy ogłosili Thirty Seconds to Mars na stronie FLR! Fani jedynej, prawdziwej muzyki zaczęli ostrzyć widły i wyciągać pochodnie, gotowi zrównać z ziemią Dolinę Charlotty za "splugawienie" tej ziemi świętej. A przecież już przy okazji Korn organizatorzy obiecywali sprowadzanie również i tych młodszych ekip. Negatywny odzew wśród "stałych bywalców" (bo ciekaw jestem ilu z tych "pieniaczy" było na więcej niż kilku edycjach) sprawił, że szybko zaczęto tłumaczyć, iż nie jest to część Festiwalu Legend Rocka, a finał jubileuszu samej Doliny Charlotty. Ja tam nie wiem - na oficjalnych koszulkach wydarzenia nazwa grupy braci Leto stoi jak byk. I mi to nie przeszkadza, a nawet i wręcz przeciwnie: zachęcam organizatorów do dalszego sięgania po tych bardziej popularnych wykonawców nowego pokolenia. A jak się komuś dobór artystów nie spodoba, to zawsze ten jeden dzień może sobie odpuścić.

Nieco kręcenia nosem było też w przypadku ogłoszenia supportu, bowiem na rozgrzewkę wybrano nie dość że grupę o młodziutkim stażu (debiutancki krążek dopiero wczesną jesienią), to jeszcze poruszającą się w okolicach... rapu. Miętha jest bowiem duetem, tworzonym przez Skipa i producenta Awgsa. Dźwięki przez nich serwowane szybko jednak spodobały się młodej widowni oblegającej tego dnia amfiteatr. Były gorące brawa po każdym z numerów, pojawiły się też urocze zaczepki dobrze bawiących się fanów. Chłopaki zostali przyjęci ciepło i serdecznie i nawet osoby z mojej ekipy (a w niej chociażby wielbiciele technicznego death metalu) stwierdziły, że "nie było wcale tak źle" (komplement najwyższej wagi!). A to chyba zasługa dość spokojnych, przypominających chill-out podkładów oraz niegłupich tekstów. W przyszłości chciałoby się jednak rozbudowy instrumentarium - o ile bowiem w małych klubach zestaw dj-set+wokal jest wystarczający, to na dużych scenach robi się jednak trochę pusto. A taka np. Premiera pokazała, że żywe instrumenty i w takiej muzyce sprawdzić się mogą znakomicie.

Po trwającym około 50 minut secie, przyszedł czas oczekiwania na mega-gwiazdę: Thirty Seconds to Mars, to bowiem obecnie jeden z najbardziej popularnych zespołów na świecie. Stworzona przez braci Leto (w tym laureata Oskara: Jareda Leto) w 1998 roku formacja od lat miesza rozmaite style muzyczne. Od rocka i alternatywę, po pop i brzmienia elektroniczne (te już na ostatnim albumie zdecydowanie przeważają). Doczekała się również rzeszy oddanych fanów, których złośliwcy nazywają prawdziwą sektą. Jej przedstawiciele tłumnie stawili się w maleńkim Strzelinku, ponieważ amfiteatr na 10.000 ludzi był niemal zapełniony. Misterium dla nich przewidziane rozpoczęło się pewnym falstartem, gdyż o ile na ogromnym telebimie z tyłu sceny zaczęły się pojawiać napisy zwiastujące wkroczenie formacji, to intro w postaci "Monolith" nie wybrzmiało. Nastąpiła chwila przerwy przeznaczona na usunięcie usterki, muza w końcu poleciała z głośników i przy piskach rozhisteryzowanych nastolatek na scenę wkroczyli muzycy i On - guru Jared - by show rozpocząć od "Up In the Air".

Młodszy z braci Leto, dzięki iście chrystusowej aparycji oraz kolorowych szatach (i wielkich okularach), wyglądał jak lider jakiegoś dziwacznego kultu. Fani każde jego zdanie chłonęli niczym słuchacz radia z Torunia Słowo Boże, a prośby o większą zabawę spełniali błyskawicznie. Frontman co chwilę wychodził do będących na granicy omdlenia wyznawców, by się z nimi witać, zagadywać czy nawet... częstować serwowanymi w hotelowej restauracji pierogami. Charyzmy laureatowi Oskara odmówić nie można, jednak wokalnie już nie wszystko mi się tutaj zgadzało. Zdarzały się pewne fałsze i niedociągnięcia i im bliżej końca, tym też więcej dawano do pośpiewania publice - zupełnie jakby frontman się męczył. Niezbyt przypadła mi też do gustu ilość wokalnych sampli: bywały fragmenty kiedy prawdziwe i sztuczne wokale uzupełniały się wzajemnie, ale często też nie można było z ich natłoku wyłowić tego "prawdziwego" Jareda. Niby młodszy Leto śpiewa, a zaraz potem zaczyna zachęcać publikę do zabawy, gdy w tle dość wyraźnie słychać jeszcze słowa piosenki. Również i chóralne zaśpiewy, a więc te jakby przeznaczone dla przybyłych, puszczane były z taśmy, zagłuszając bawiącą się młodzież. Panowie, za dużo tego wszystkiego!

Za dużo (albo za mało - zależy jak na to spojrzeć) działo się też w kwestii samej muzyki. O ile wszystko brzmiało wręcz krystalicznie czysto, to również było... sztuczne. Większość instrumentów puszczona była z "taśmy", ponieważ po odejściu Tomo, w składzie grupy gitarzysty niestety brak. Niby Stevie Aiello coś tam na żywo ogarnia, ale w Charlottcie schowany był w cieniu w rogu sceny i nawet jak człowiek go dojrzał, to nie robił tego czego się spodziewaliśmy, tj. słyszymy z głośników gitarę, a on akurat plumka na klawiszach. Obok Shannona pojawił się ze dwa czy trzy razy (z basem w łapie) i dopiero wtedy Thirty Seconds to Mars wyglądał jak kapela z krwi i kości. Ilość wykorzystywanych sampli mierziła mnie też w przypadku starszego z braci Leto. Facet szaleje za imponującym zestawem perkusyjnym (a w pewnym momencie nawet... zaśpiewał!), ale tutaj również ciężko było wyłowić jego grę z morza beatów. I choć Thirty Seconds to Mars troszkę bawi się strukturą poszczególnych kompozycji (tu coś utną, tam przedłużą), to strasznie brakowało mi tej organiczności zespołu, tej chemii, tego brzmienia na żywo. Ledwo miesiąc temu widziałem Bokka i tam elektronika, wespół z prawdziwą perkusją i gitarą, po prostu rozsadzała łeb. A tutaj, cóż - ok, ale bez szału.

Tam, gdzie "grupa" nie wyrabiała muzycznie, to nadganiała oprawą. Scena prezentowała się imponująco, głównie za sprawą wielkiego telebimu zajmującego całą tylną ścianę. Nie wyświetlał on jednak żadnych filmów: przez cały koncert walił po oczach różnymi kolorowymi planszami, a od czasu do czasu pojawiły się na nim również pojedyncze zdania nawiązujące do tekstu danego kawałka. Dodajcie do tego kilka rzędów reflektorów na suficie, a otrzymacie wizualny cukierek z nutką LSD. Dodatkowo publiczność atakowana była konfetti, serpentynami oraz wielkimi piłkami, które wypuszczone gdzieś na początku występu, krążyły po amfiteatrze aż do samego jego końca. Ten nastąpił przy dźwiękach "Closer to the Edge" z albumu "This Is War", wykonanego przy sporej grupce fanów, wpuszczonych na ten jeden numer na scenę, by mogli pobawić się czy pośpiewać razem z Jaredem. Oczywiście większość chwaliła mu się swoimi iPhonami, ale cóż, widocznie taki znak czasów - czasów, których widocznie taki mentalny (bo z nie metryki!) piernik jak ja nie rozumie. I tak zakończył się koncert Thirty Seconds to Mars w Dolinie Charlotty. Dobry, acz nie rewelacyjny występ, z imponującą oprawą, ale pozostawiający trochę do życzenia pod względem muzycznym. No to co dalej, panowie (i panie?) organizatorzy? Florence + The Machine?

Setlista:

01. Monolith
02. Up in the Air
03. Kings and Queens
04. This Is War
05. Dangerous Night
06. Rescue Me
07. Hail to the Victor
08. Do or Die
09. City of Angels
10. Remedy
11. Great Wide Open
12. Hurricane
13. Night of the Hunter
14. The Kill (Bury Me)
15. Walk on Water
---
16. Closer to the Edge



Autor: Tomasz Michalski

Data dodania: 26.08.2019 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2025 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!