Kilkim Zaibu Festival 2019



20. Kilkim Zaibu Festival
Wornie, Litwa - 21-23.06.2019 r.


21 czerwca rozpoczęła się 20. edycja festiwalu Kilkim Zaibu: największej imprezy folk-metalowej w Europie. Jako że skład jubileuszu był wyjątkowo mocny, a i okoliczności urlopowe sprzyjały, to postanowiłem odwiedzić malownicze okolice jeziora Łukszta (Litwa). Droga była długa i męcząca: dotarcie na miejsce zajęło naszej trzyosobowej ekipie około 11 godzin i przez ten cały czas słońce prażyło niemiłosiernie. Na szczęście pole namiotowe zlokalizowane było w lesie - było więc trochę cienia. Parking strzeżony kosztował 10 euro na wszystkie dni (bez tragedii), jedzenie na stoiskach było całkiem w porządku (obiad to koszt około 5 euro), piwa dobre i nierozwodnione (od 2,5 euro wzwyż), a przez pierwszy dzień były nawet prysznice. Niestety później życzono sobie za przyjemność zmycia z siebie brudu 2 euro, a następnie w ogóle zamknięto budkę na cztery spusty - minus! Dziwił też zakaz wnoszenia alkoholu na pole namiotowe oraz jakichkolwiek noży - nawet takich do smarowania masła.

Sama miejscówka była po prostu urzekająca. Jezioro Łukszta jest ogromne i jednocześnie... szokująco płytkie. Można przejść się ze 150 metrów w głąb i ciągle woda sięga maksymalnie do pasa - żadnemu pijanemu metalowi śmierć w wodzie raczej nie groziła. Wzdłuż brzegu rozciągała się plaża, nic więc nie stało na przeszkodzie, aby wygodnie rozłożyć się na kocu i nieco się poopalać - zwłaszcza, że pogoda była jaka była. Niestety obecność jeziora miała swoją cenę: w nocy temperatura leciała na łeb, na szyję: w dzień ponad 30 stopni, po zachodzie słońca: 10. Szok. Tuż obok plaży zlokalizowana została "mordownia", a więc metalowy bar, w którym można się było delektować złocistym trunkiem w zbawiennym cieniu. Szkoda tylko, że muzyka w nim jakaś taka... mainstreamowa.

Na przybyłych czekały huśtawki, stoiska z płytami i koszulkami ulubionych zespołów, klimatyczny leśny labirynt czy namiot, w którym można się było poddać masażowi. Była możliwość zrobienia śmiesznych fotek, pomalowania specjalnego festiwalowego płótna, pogrania w warcaby, gdzieniegdzie rozłożone były również zestawy do jengi (oj, z tego akurat korzystaliśmy mocno!) - dla każdego coś miłego! Liczba toalet była satysfakcjonująca, choć wiadomo - przy takiej ilości osób niekiedy swoje trzeba było odstać. Szkoda, że część przybyłych wychowała się w chlewie, ponieważ niekiedy po wejściu do niektórych Toi-Toi aż człowieka odrzucało, no ale cóż - takie uroki wielkich imprez. Dzień pierwszy był raczej spokojny: otwarcie festiwalu (specjalną ceremonią) nastąpiło w okolicach godziny 17, a następnie czekać nas miały koncerty grup około-folkowych.

Dzień 1. Ukanose, Lietis, Concrete Age, Skyforger, Irdorath, Korpiklaani

Muzyczną zabawę na 20. Kilkim Zaibu rozpoczął litewski folk-rockowy/metalowy zespół Ukanose. Pod małą sceną pojawiła się spora ilość osób i do zabawy specjalnie ich namawiać nie trzeba było. Grupa zaprezentowała się całkiem w porządku, choć też i na kolana mnie specjalnie nie rzuciła - na pewno na oklaski zasłużyła Greta, która "robiła robotę" fantastyczną grą na flecie. Muzycy młodzi, ale z potencjałem. Zaraz po nich główną scenę rozdziewiczyła inna litewska grupa: Lietis. Jest to akustyczny, folkowy projekt podobno znanych muzyków z kilku innych kapel - oczywiście mi ich nazwiska nic nie mówią, no ale na scenie widać było, że to nie amatorzy. Wszyscy zachowywali się wyjątkowo naturalnie i pewnie, a i same utwory, nawiązujące do słowiańskich tradycji, brzmiały naprawdę smakowicie. Po nich szybki powrót na małą scenę i coś z zupełnie innej beczki, a więc brytyjski Concrete Age. Tu już mieliśmy metal pełną gębą, choć taki... bardziej industrialny miast "etniczny". Przynajmniej w tej odsłonie, ponieważ grupa zagrała bez swojego frontmana, który na kilka dni przed imprezą zmuszony został odwołać swój udział. Stąd też setlista została skrócona, pojawiły się długie partie instrumentalne, a wokale zepchnięto na bok. I wiecie co? Podobało mi się, choć zdaję sobie sprawę z tego, że Concrete Age w pełnym składzie to pewnie zupełnie inna bestia.

Łotewski Skyforger to pierwsza większa gwiazda na Kilkim Zaibu. Od razu zajęliśmy miejsce przy samych barierkach, ponieważ spodziewaliśmy się kapitalnego show - zawodu oczywiście nie było. Muzycy w doskonałej formie a w setliście roiło się od mocnych, dynamicznych kawałków. Peter świetnie wypadł pod względem wokalnym, ale Zirgs też wcale mu pod tym względem nie ustępował - potężny basista ryczał do mikrofonu wykręcając oczy tak, że było widać tylko białka. Iście upiorny widok! Warto też pochwalić młodego Alvisa na gitarze, który fajnie wpasował się w tę doświadczoną ekipę. Ciekawie zrobiło się w dalszej części występu, gdy ubrudzeni błotem członkowie ekipy, dzierżąc w dłoniach pochodnie, zajęli fosę oddzielającą fanów od sceny - ależ się wtedy klimat zrobił! Skyforger dostał godzinę na zaprezentowanie swojej twórczości i czasu tego nie zmarnował - ja już jestem fanem! Po nich trzeba było złapać oddech, więc Irdorath z Białorusi oglądaliśmy z bezpiecznej odległości i jednym okiem. Ciekawy to zespół: fajnie wyglądający i prezentujący wyjątkowo skoczną muzykę, zawdzięczającą charakterystyczne brzmienie oryginalnemu instrumentarium - były skrzypce, hurdy-gurdy, dudy... Fani In Extremo powinni sobie tę nazwę zapisać.

Pierwszy dzień kończyli Finowie z Korpiklaani. Przedstawiać ich specjalnie nie trzeba, bowiem to już uznana marka, działająca na metalowym rynku od przeszło 16 lat i grająca na największych festiwalach. Pod sceną tłumy ale (nie bez trudu) udało nam się dotrzeć w okolice barierek, by jak najlepiej się bawić. No i jak tylko Jonne z kolegami zaczęli grać, to od razu zaczęło się wspólne tańcowanie! Zespół na żywo to prawdziwa petarda, a dzięki wpadającym w ucho melodiom wygrywanym przez skrzypce i akordeon, aż nogi same podskakiwały. Jarvela co chwila zachęcał do jeszcze większego wysiłku (a mój kręgosłup już niestety nie ten), biegając przy okazji po całej scenie, a i ubrany na biało Tuomas również dbał o to, ażeby tłum krzesał siebie jeszcze więcej ognia. Kapitalnie wypadł pocieszny Jarkko na basie, który był w doskonałej formie i nastroju - później okazało się, że skubany miał ukrytą na scenie butelkę z wódką. Na koniec pociągnął łyka z gwinta i podzielił się z nią z publiką. Korpiklaani zagrało tak jak na headlinera przystało i do ich występu w żaden sposób nie można się było przyczepić. Po nich na małej scenie był jeszcze ambientowy Vielu Namai, ale na to już sił nie mieliśmy. Słuchaliśmy tych dźwięków przy "ognisku", na którym polska grupa rekonstrukcyjna częstowała nas różnymi polskimi, płynnymi "specjałami" domowej roboty.

Dzień 2. Bestia, Glossarium, Rava, Ugniavijas, Wormwood, Otava Yo, Metsatoll, Sulphur Aeon, Destroyer 666, Debauchery vs. Balgeroth, Primordial

Dzień drugi festiwalu to oprócz koncertów również i inne atrakcje. Tego dnia przybyli do miejscowości Wornie fani mogli spróbować swych sił w podnoszeniu ogromnej bali drewna (cała zabawa polegała na tym, by przez chwilę trzymać ją jedną ręką nad głową, co wymagało nie tylko krzepy ale i poczucia równowagi), jak również wziąć udział w "viking football". Na czym polegała ta zabawa? Otóż stworzono specjalne "boisko", po którego dwóch stronach znajdowały się tarcze, pośrodku "sędzia" wypuszczał tego samego drąga, z którym wcześniej się ludzie mierzyli, a dwie drużyny, złożone z potężnie zbudowanych facetów miały za zadanie dobiec do niego i przeciągnąć do tarczy przeciwników. Oczywiście (prawie) wszystkie chwyty były po drodze dozwolone, więc przepychanie, podduszanie, przewracanie zawodników było chlebem powszednim... Kupa śmiechu - ja oglądając tę całą zabawę bawiłem się po prostu wybornie!

Bardzo fajną atrakcją był również turniej rycerski. Jego eliminacje (finały były ostatniego dnia festiwalu) odbyły się na specjalnej arenie, a walczyli ze sobą przedstawiciele kilku grup rekonstrukcyjnych (i tak, mieliśmy bardzo silną reprezentację) - jeden na jednego. Jako że wojna nie zawsze jest fair, to nie było kategorii wagowych czy podziału na płcie: zdarzały się walki potężnych dryblasów, jak i wojowników o sporych różnicach w masie. Potyczki były dynamiczne i wyjątkowo brutalne, a każdy z walczących dawał z siebie wszystko (a słońce paliło straszliwie!). Co chwila widać było toporki śmigające tuż przy twarzach rekonstruktorów, a powietrze przecinały odgłosy metalu odkształcanego przez potężne uderzenia. Były cięcia, pchnięcia, kopniaki oraz oczywiście bloki tarczą. I zanim ktoś powie, że "przecież broń używana w takich pokazach jest tępa" - nie, nie jest. Jednym z toporków poprzedniego wieczora rąbałem drewienko na grilla.

Oprócz tego typu atrakcji mieliśmy również i koncerty. Muzyczny dzień rozpoczęła na małej scenie Bestia z Estonii, prezentująca epicki black metal. Muzycy ubrani w takie staro-słowiańskie stroje robili niezłe wrażenie, choć widać też było, iż temperatura dawała im się we znaki (no ale słońce waliło prosto w twarz). Pod sceną zebrał się ładny tłum, który nagradzał muzyków po każdym z numerów, a na obrzeżach dało się już zauważyć pierwszych festiwalowiczów utulonych do snu przez napoje wyskokowe - bo nie ma to jak zacząć dzień od piwa! Albo pięciu! No chyba że to Bestia ich tak sponiewierała... Po niej na scenie głównej zameldował się litewski zespół Glossarium. Była to grupa trochę nie pasująca do stylistyki Kilkim Zaibu, ponieważ muzycy prezentowali melodyjną odmianę hard rocka, przypominającą dokonania chociażby takiego Guns N'Roses. Źle nie wypadli, bowiem dostarczyli kilka fajnych riffów i wpadających w ucho refrenów, no ale wolałbym coś mniej mainstreamowego.

Muzykę niecodzienną dostałem za to o 15:30 - wówczas pojawił się litewski projekt Rava: trójka muzyków, wykonująca tradycyjne pieśni wojenne, przy wykorzystaniu minimalistycznego instrumentarium (bębny, gitara, a do tego oczywiście wokale męskie i żeńskie). Wciągające, post-folkowe (?), szalenie oryginalne granie. Nic dziwnego, że zespół ten występował m.in. w muzeach - ich muzyka to bowiem coś naprawdę wartościowego. Krótki spacer na dużą scenę, a tam Ugniavijas. Tym razem twór stricte folklorystyczny: szóstka rosłych mężczyzn w tradycyjnych strojach, z tradycyjnymi instrumentami, wykonująca tradycyjne pieśni z różnych regionów, bez żadnych nowoczesnych naleciałości. Niezłe i... kształcące. Po nich zrobiłem sobie krótką przerwę (stąd też nie widziałem folk/ambientowego Forndom) na uzupełnienie płynów, by następnie udać się znów na pole przy jeziorze, by zobaczyć pierwszą większą gwiazdę dnia drugiego.

O godz. 18 na scenie zameldował się szwedzki Wormwood, szykujący się właśnie do premiery swojego długo wyczekiwanego drugiego krążka - "Nattarvet". Black metalowcy wykonali sporo numerów z nadchodzącego wydawnictwa, ale nie zabrakło też przedstawicieli gorąco przyjętego debiutu. Zespół fajnie się prezentował (profesjonalny corpse-paint, szaty Georga ubrudzone, jakby dopiero co je wykopano z grobu), muzyka była konkretna, nowe kompozycje naprawdę dawały radę... I dlatego trochę szkoda, że kapela grała w pełnym słońcu: pod odsłoną nocy show zyskałoby na tajemniczości, no ale i tak - było dobrze! Po tym łomocie: skoczny, wesoły, rosyjski Otava Yo. Ja o nich słyszałem pierwszy raz, ale widocznie musi być to jakiś znany zespół na wschodzie, bowiem na małej scenie czekały dzikie tłumy. Przy ich mieszance rocka, folku i s-ka bawili się zarówno młodzi, jaki i starzy. Dało się nawet zauważyć wymalowanych, "wyćwiekowanych" black-metalowców tańczących kankana. Tego nie da się od-widzieć.

Godzina 20:00 i na "Main Stage": obchodzący dwudziestolecie działalności, estoński Metsatoll, który wydał w tym roku nowy album ("Katk kusariks"). Może petardy na miarę Skyforger nie było, ale to nie oznacza, że bawiłem się źle. Na scenie cały czas coś się działo, Varulven czarował grą na rozmaitych, tradycyjnych instrumentach, a Rabapagan nie dawał licznie zgromadzonym fanom chwili wytchnienia. Fajnie się to wszystko oglądało (przed upałem ukryłem się w cieniu z boku sceny), a sama muza skoczna, wpadająca w ucho, ale też i nie pozbawiona metalowego pazura. Koncert na plus. Na małej scenie z kolei: niemiecki Sulphur Aeon, który narobił niemałego zamieszania na europejskiej black metalowej scenie. Trzy świetnie przyjęte albumy, "lovecraftowskie" tematy - jak to wypadło na żywo? Całkiem konkretnie. Zespół może nie należał do zbyt ruchliwych (no i ten "solidnych rozmiarów" gitarzysta!), ale za to kompozycje gruchotały kości. Na całym ich występie nie byłem, ale to co widziałem wystarczyło, by wystawić chłopakom dobre referencje. Sprawdźcie koniecznie!

Znów powrót na główną scenę, bowiem czekał nas występ Destroyer 666: black/thrash metalowej petardy rodem z krainy Kangurka Kao. W listopadzie muzycy zawitają do Polski na trzy koncerty i zaprawdę powiadam Wam: kupujcie bilety! Ekipa Warsluta jeńców nie brała i spuściła zebranym srogi wpierdol. Żadnego pitu-pitu - od początku do końca szybkie, kopiące cztery litery kawałki. Ogień niesamowity, nie tylko dlatego, że pod sceną ustawiono dodatkowo miotacze, co chwilę wystrzeliwujące płomienie. Wesoło mieli ci z prawej strony sceny, bowiem ten skrajny się zepsuł i pluł ogniem bez przerwy, aż w końcu (gdzieś tak w połowie występu) ktoś z ekipy łaskawie go wyłączył, dochodząc do wniosku że fanom może być trochę jednak za gorąco... Po takiej miazdze postanowiliśmy nieco odpocząć, stąd też Debauchery vs. Balgeroth zahaczyliśmy tylko z kronikarskiego obowiązku. Ślicznie przystrojona we flaki i odcięte kończyny scena, zespół przebrany za maszkarony z piekła rodem (niestety tylko na początku), ale muzycznie jakoś to do mnie zbytnio nie trafiło.

Jako że alkoholu nie można było wnosić na pole namiotowe, to po kilku głębszych łykach "wody mineralnej" wróciliśmy na teren festiwalowy, by oczekiwać na gwiazdę drugiego dnia Kilkim Zaibu: Primordial. Mimo iż do rozpoczęcia występu było trochę czasu, to pod sceną już spory tłum, oczekujący na irlandzką kapelę - na szczęście bez większych problemów udało nam się dotrzeć prawie pod same barierki. Ekipa z Dublina zagrała chyba najdłuższy koncert na festiwalu, kończąc w okolicach drugiej w nocy. I choć zmęczenie dawało nam się we znaki, a kręgosłup żądał przeszczepu, to ciągle nie mieliśmy dość! Primordial wykonał bowiem kawał świetnej roboty, wciągając nas bez reszty w swój mroczny, niekiedy przeraźliwie smutny muzyczny świat. Zespół w kapitalnej formie, setlista świetna (jakież cudowne wykonanie "Gods to the Godless' i "As Rome Burns"!), no i wiadomo - jedyny i niepowtarzalny Alan Averill, którego wszędzie było pełno. Bez dwóch zdań show to stanowiło jeden z najjaśniejszych punktów XX Kilkim Zaibu. Po nim przyszło tylko zbierać siły na finał (black metalowy Luctus całkowicie odpuściliśmy), bowiem trzeciego dnia czekał nas prawdziwy maraton.


Dzień 3. ROSK, Merkfolk, Belzebong, Katedra, Rotting Christ, Legion of the Damned, The Hu, Gaahls Wyrd, Triumph of Death, Motorizer

Dzień trzeci obfitował w największą ilość zespołów do zobaczenia, dlatego też wykorzystywaliśmy każdą możliwą okazję do odpoczynku. Odpuściliśmy kapele, które nas nie interesowały (o Terror Activator i Orb nic więc niestety nie będzie), jak również podarowaliśmy sobie finały walk rycerskich i futbolu wikingów. Maraton rozpoczął się już o godz. 14:40 występem polskiej post-metalowej ekipy z ROSK. Słońce prażyło niemiłosiernie, ale pod samiutką sceną była odrobina cienia, więc połączyłem przyjemne z pożytecznym i cały koncert obejrzałem z pierwszego rzędu. Warszawiacy nie zawiedli i zaprezentowali się po prostu świetnie. Kapitalne, hipnotyzujące kompozycje, bardzo dobrzy muzycy, korzystający z nieszablonowych rozwiązań (jak np. gra smyczkiem na gitarze), no i oczywiście szaleni wokaliści, którzy w tych okrutnych warunkach nie oszczędzali się nawet na chwilę. Brawo! Po jakimś czasie wróciliśmy na główną scenę by zobaczyć inną polską ekipę: tym razem folk-metalową. Merkfolk również dał radę, dostarczając muzę bardziej skoczną i melodyjną, wzbogaconą o dźwięki skrzypiec i akordeonu. Bardzo fajnie, choć wokalistka Agata powinna nieco popracować nad konferansjerką w języku angielskim, ponieważ jej rozmowy z publiką były troszkę takie... nieporadne.

Mało Wam polskich ekip? To dobrze, bowiem następnie na deskach sceny głównej pojawili się wielbiciele zieleni, a więc Belzebong z Kielc. Chłopaki zaserwowali ciężką, walcowatą, w pełni instrumentalną i skąpaną w oparach marihuany odmianę stoner/doom metalu. Pierwszy raz widziałem ich na żywo i było to doświadczenie bardzo ciekawe. To co grają jest dość... intrygujące, ale też i przez to - nie dla każdego. Fanów pod barierkami było jednak sporo i nie byli to ludzie przypadkowi. "Więcej zielska!" - w pewnym momencie krzyknął jeden z nich. "Nie mamy żadnego zielska!" - odpowiedział zespół. "Taaa, jasne!" - poleciało ze strony publiczności. Aż parsknąłem śmiechem. Po występie szybka ewakuacja na małą scenę, gdzie prawdziwe tłumy oczekiwały na Katedrę. Zespół ten uważany jest za jednego z pionierów litewskiej sceny ciężkiego grania, a jego debiutancki album - za najważniejszy metalowy album w kraju. Na Kilkim Zaibu grupa postanowiła zakończyć swoją historię - bez zbędnych fajerwerków, bez gości specjalnych (a więc członków oryginalnego składu). Na scenie tylko wieniec pogrzebowy i trójka muzyków prezentująca hard rock/heavy metal. Muzyka Katedry przypominała mi dokonania rodzimego Turbo, zwłaszcza z okresu "Dorosłych dzieci". Numery wpadały w ucho, a gra Laginauskasa robiła spore wrażenie - niekiedy aż ciężko było uwierzyć, że zespół posiada tylko jednego gitarzystę. Rodzima publiczność bawiła się wyśmienicie, a i nam się podobało, choć koncert oglądaliśmy bardziej na spokojnie, zbierając siły na kolejną grupę.

O godzinie 20:00 na głównej scenie pojawił się najważniejszy zespół trzeciego dnia festiwalu, a więc grecki Rotting Christ, promujący swój ostatni album - "The Heretics". Przed koncertem udało mi się złapać Themisa, z którym pogadałem sobie o ich nadchodzącym występie w Środzie Śląskiej i kontrowersjach z nim związanych - zespół nie zdawał sobie sprawy, z tego, co się działo przez lokalnych polityków. Cóż, teraz już wie i jestem pewien, że spuści im przez to jeszcze większy łomot. Upały straszliwe, człowiek na granicy udaru, no ale pod barierkami trzeba było stać, w końcu obiecałem, że się widzimy pod sceną... Do tej pory nie wiem jak przeżyłem ten koncert, bowiem Grecy rąbnęli tak, że aż się ziemia zatrzęsła. Oczywiście w secie nie zabrakło ciężkich, melodyjnych kawałków z "The Heretics" (show rozpoczął zresztą "Hallowed By Thy Name"), ale grupa nie zapomniała też a przedstawicielach poprzednich krążków. Fenomenalnie wypadła taka np. "Kata ton Demona Eautou", a kompozycja "Apage Satana" w wersji na żywo po prostu niszczy tą studyjną. W pewnym momencie szalony Sakis zaczął namawiać publikę, ażeby w tym słońcu zrobiła młyn i choć trochę czasu mu to zajęło, to w końcu fani jego prośbę spełnili, sprawiając że warunki stały się jeszcze trudniejsze. Serio, po tygodniu upałów jak ta suchutka trawa wespół z pyłem uniosła się w powietrze, to nie było czym oddychać - czułem się jak na żniwach... Zespół spędził na scenie niemal równo godzinę, wypocił się niesamowicie (Themis serdecznie dziękował za każdą butelkę wody przyniesioną przez obsługę), bisów tradycyjnie nie przewidując.


Wymęczeni i ledwo żywi doczłapaliśmy się na małą scenę, by dojść do siebie i chociaż rzucić okiem na holenderski Legion of the Damned, który ogrywa kawałki z wydanego w styczniu albumu "Slaves of the Shadow Realm". Był solidny thrash metal jak Pan Bóg w Testament przykazał, no ale sił na bardziej aktywne uczestnictwo w tym wydarzeniu brakło. Na The Hu jednak się zmobilizowaliśmy, no bo hej - mongolski zespół grający hard rock, z pomocą tradycyjnych instrumentów i z charakterystycznym, gardłowym sposobem śpiewania? Do tego wyprzedający koncert za koncertem, mimo iż na koncie nie posiada nawet jednego albumu? Musieliśmy to zobaczyć z bliska i nie pożałowaliśmy! Grupa w bogato zdobionych strojach prezentowała się przepięknie, a i sama muzyka była szalenie oryginalna, głównie za sprawą charakterystycznych dźwięków morin chuur - solówki na tym ludowym instrumencie były wręcz kapitalne! Publiczność bawiła się fantastycznie, no ale trudno się temu dziwić - wśród zaprezentowanych kawałków nie było bowiem żadnego zapychacza. Czekam na pełny album, który ma się ukazać 13. września!

Szybki spacer na małą scenę, a tam kolejna gwiazda: dowodzona przez byłego frontmana Gorgoroth formacja Gaahls Wyrd, która promuje wydany w tym roku debiutancki album, zatytułowany "GastiR - Ghosts Invited". Kristian może nie jest jakoś szczególnie ruchliwy na scenie, ale jego muzyka to prawdziwy miód na uszy! Był to kawał kapitalnego, niesamowicie klimatycznego black metalu, z fantastycznymi wokalami. Aż serce się krajało, gdy musieliśmy odpuścić końcówkę tego genialnego spektaklu, aby zobaczyć ceremonię zamknięcia festiwalu, która co roku przebiera formę palenia wielkiego logo festiwalu (oraz małego pokazu tanecznego). Co za "geniusz" wymyślił, aby pokryło się to z koncertem? Nie wiem, ale powinien dostać po łbie. Również za to, że ostatecznie ogromne ognisko rozpalono niemal równo z zakończeniem Gaahls Wyrd, co mocno mnie zniesmaczyło. Zniesmaczyło mnie również rozpoczęcie koncertu headlinera trzeciego dnia, a więc zespołu Triumph of Death, któremu przewodzi Tom G. Warrior.

Zespół lidera Celtic Frost zalicza kolejne festiwale reklamując występy jako specjalny set ku czci Hellhammer, no i osoba zapowiadająca ten występ przedstawiła grupę jako Hellhammer właśnie. Wpadka? Jak najbardziej, no ale spokojnie Warrior mógł ją obrócić w żart. Zamiast tego zjebał prowadzącego jak psa, wyzywając od m.in. debili (a takich epitetów było więcej), każąc ostatecznie "wypierdalać" na scenę dobrze ich zapowiedzieć - i zrobił to wszystko... z przypadkowo włączonym mikrofonem. I jasne, rozumiem pewne zdenerwowanie, no ale jednak mógł to rozegrać zdecydowanie mniej "bucowato". Mógł też po prostu promować występy logo Triumph of Death - spójrzcie bowiem nawet na plakat polskiej daty, na którym jak byk stoi wielki Hellhammer z malutkim dopiskiem "Tom Gabriel Warrior's Triumph of Death performs". Zespół złożony z samych doświadczonych muzyków (tu wyróżnić warto Mię Wallace, grającą również w Abbath), gniotąca muza, klasyczna setlista, wyjątkowo mocny głos Fischera... no ale przez ten początek, jakoś nie mogłem się do końca skupić.

Końcówkę sobie odpuściłem, uznając że trzeba się wyspać przed długim powrotem do domu. Po dodarciu do namiotu okazało się, że nie dość, że jak na złość materac się rozkraczył, to jeszcze w przenośnej pompce wyczerpał się akumulator. Do wyboru mieliśmy więc: spać na twardej ziemi, albo nocować w malutkim aucie. Wybraliśmy tą drugą opcję i udaliśmy się na parking w pobliżu małej sceny, gdzie do snu tulił nas litewski tribute-band Motorhead: Motorizer. Całkiem przyjemnie się tego słuchało, nóżka wesoło tupała, ale jednak przez cały koncert w głowie kotłowała się myśl, że jednak polski Gomor robi to lepiej. Motorizer miejscami starał się aż za bardzo i tam, gdzie powinno być niechlujnie, u nich było dopieszczone, przez co takim "R.A.M.O.N.E.S." czy "Going to Brazil" brakło odpowiedniej zadziorności.

I tak właśnie zakończył się XX Kilkim Zaibu. W ciągu trzech dni posłuchałem łącznie 27 kapel - wynik całkiem niezły, biorąc pod uwagę mordercze upały. Do domu wróciłem zmęczony, obolały i czerwony jak burak - skóra z twarzy (!) zaczęła schodzić mi już następnego dnia. Pod względem organizacyjnym było całkiem w porządku i przyczepić się mogę tylko do braku pryszniców oraz restrykcji względem sztućców i alkoholu. Miejscówka przepiękna, jedzenie całkiem w porządku, ludzie mili, sympatyczni... i mówiący w różnych językach - byli Polacy, Estończycy, Łotysze, Białorusini, Rosjanie, a nawet Niemcy. Najlepszy koncert? Dla mnie Rotting Christ, choć pozostała część ekipy skłania się bardziej ku The Hu. Jak nie straszna Wam długa droga do miasteczka Wornie - polecam festiwal Kilkim Zaibu odwiedzić. Prawdziwie magiczne miejsce.



Autor: Tomasz Michalski

Data dodania: 10.07.2019 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!