Miejsce akcji: PWS Spodek, Katowice
Czas akcji: sobota 04.03.06 11.40 - niedziela 05.03.06 2.30
Udział wzięli: Marian, Radek, Black Demon, gumbyy
Gościnnie: Stratovaria, Rambo
Gość specjalny: Jonas Jansson (Centinex)
Pod katowickim Spodkiem meldujemy się około godziny 11.40. Następne kilkanaście minut zajęło mi załatwienie kilku formalności: sprzedaż biletu, odnalezienie wejścia nr 7, odbiór akredytacji i na końcu szatnia. Uwolniony od tego wszystkiego spotykam się z moją "grupą wycieczkową" i udajemy się na płytę Spodka. O tej porze na scenie występuje zespół Hieronymus Bosch. No cóż muzyka tego rosyjskiego zespołu to zupełnie nie moja bajka, więc po dwóch utworach poszliśmy szukać znajomych. Powracamy tuż przed godziną 12.30, bo o tej porze na scenie pojawił się zespół Soilwork.
Pod sceną bardzo skromny tłumek ludzi, więc praktycznie bez problemu dostaję się do samej barierki i zostaję tutaj do końca występu Szwedów. Melodyjny death metal w wykonaniu Soilwork, to na żywo istny żywioł. Wokalista Bjorn Strid bardzo szybko łapie kontakt z publicznością, a ta odpłaca mu niezłym młynkiem pod sceną. Po kilku utworach był nawet "head diving", co nieźle zadziwiło muzyków. Niestety Soilwork grał bardzo krótko, około 40 minut. No cóż, takie są realia występów na festiwalach. Najbardziej do gustu przypadł mi utwór "Figure Number Five". Natomiast dosyć mizernie wyszły utwory z ostatniej płyty "Stabbing The Drama". Kto słyszał ten krążek, to wie dlaczego. Osobne zdanie należy się dla basisty. Ola Flink wyprawia na scenie takie rzeczy, że głowa mała. Myślicie, że Janick Gers (Iron Maiden) robi show na scenie? To ja powiem, że przy Flink'u Mr. Gers może zostać w domu... Soilwork na scenie prezentuje się bardzo dobrze, jest niezły ruch sceniczny, niczego sobie światła. Do brzmienia też nie miałem zastrzeżeń. Ogólnie występ na plus, a byłoby jeszcze lepiej... tylko te utwory z ostatniej płyty.
Po energetycznym występie Szwedów na scenie pojawia się rodzimy Hunter. Szczerze mówiąc, to zbyt wiele dobrego o tym koncercie nie napiszę. No cóż... niezbyt podoba mi się muzyka tego zespołu, a to przecież najważniejsze w odbiorze występu. Dodatkowo podczas niektórych utworów było słychać przeraźliwe piski. W sumie trochę to mnie zdziwiło, bo podczas tego koncertu był rejestrowany materiał na DVD. Teoretycznie wszystko powinno być perfekcyjne, no ale czasami złośliwość przedmiotów martwych daje znać o sobie. Podejrzewam, że to wszystko "usztywniło" muzyków, gdyż na scenie prezentowali się bardzo statycznie. Zero ruchu, mało żywiołu. Tak jak wyszli - tak stali. Jedynym pozytywnym akcentem był... skrzypek. Bardzo przyjemnie było patrzeć na jego zachowanie na scenie. Optymistycznie pozytywny gość. Nie jestem wielkim fanem zespołu Hunter, no i po tym koncercie niewiele się zmieniło. Tak po prawdzie moją uwagę przykuł tylko jeden utwór, taki z orientalnym klimatem. Podczas występu Polaków ze Szczytna siedziałem tuż za konsolą gościa od świateł i przez długi czas obserwowałem jego pracę. Nawet fajna robota...
Jako następny na scenie pojawił się zespół 1349. Ja tego nie widziałem, gdyż black metal to zupełnie nie moja bajka. Ten czas spędziliśmy na pogawędkach przy "małym jasnym". Wróciliśmy dosłownie na półtora utworu, a to tylko dlatego, że było już opóźnienie. Co mogę powiedzieć o tym fragmencie występu? Nic specjalnego - pomalowane twarze muzyków i black metal. Jak dla mnie to nuda.
Kolejnym zespołem był Unleashed. Szwedzi zagrali bardzo króciutko. Jak się okazało, ich perkusista Anders Schultz zachorował i trafił do szpitala. Zastępstwo udało się znaleźć w ostatniej chwili i "tymczasowy" bębniarz zagrał koncert, po zaledwie trzech próbach. No nieźle... prawda? Brawa dla zespołu!
A sam występ bardzo dobry, niezłe granie w niezłej oprawie. Wokalista (i basista) Johnny Hedlund bardzo szybko nawiązał kontakt z publicznością. Wspólne śpiewanie refrenów i niezła zabawa pod sceną. Muszę przyznać, że podoba mi się nowe oblicze Unleashed. Mniej deathmetalowej sieczki, więcej heavy metalowego grania. Ja jestem na tak. Po ostatnim utworze wokalista wzniósł toast niczym prawdziwy Viking. Róg z piwem, oczywiście za zdrowie Polish Warriors. Naprawdę wielka szkoda, że ten występ trwał tak krótko. Podczas tego występu siedziałem w tym samym miejscu, gdzie na zespole Hunter. Tym razem naprawdę podziwiałem gościa od świateł. Trzeba przyznać, że odwalił kawał dobrej roboty.
Po Szwedach na scenie zameldował się rodzimy Acid Drinkers. A ja maszeruję pod barierkę. Wcześniej zaplanowałem sobie, że ten występ też sobie odpuszczam. Wyszło inaczej, bo część towarzystwa poszła coś jeść, a mi nie chciało się już siedzieć na krzesełku.
Muszę przyznać, że występ Kwasożłopów nie zrobił na mnie większego wrażenia. Zresztą Titus i Spółka też jakoś tak bez przekonania zagrali. Bez emocji, bez serca... po prostu odegrali swoje. Stałem w drugim rzędzie i czułem się jak na jakimś pikniku. Może ze trzy razy ktoś mnie popchnął z tyłu. A to i tak tylko dlatego, że dwóch gości było lekko wstawionych. Podsumowując - był to bardzo przeciętny występ.
Szwedzi z Evergrey to była kolejna kapela. Nie jestem fanem tej formacji, znam w miarę jeden krążek ("The Inner Circle"). W przypadku tego zespołu, muzyka grana na żywo znacznie traci w porównaniu z płytą. Mniej jest tych wszystkich "smaczków" i "dodatków". No cóż, takie są "uroki" grania na żywo progresywnej muzy. Oczywiście to nie zmienia faktu, że podobał mi się występ Evergrey. Wokalista kilka razy zagadywał dość ospałą publiczność, jednak to niewiele zmieniło. Przepraszał także, że nie wszystko wychodziło im tak, jak powinno. Tłumaczył to wcześniejszą imprezą... Ogólnie mówiąc występ Szwedów nie zrobił na mnie większego wrażenia, nie spowodował też znudzenia. Jednak muszę przyznać, że pod barierką wyczekiwałem na kolejny zespół i koniec występu Evergrey przyjąłem z radością.
Na przygotowania do występu kolejnej kapeli patrzyłem z niemałym zdziwieniem. Zostały zdemontowane wszystkie kamery, nawet zdjęto ze sceny tory, po których jeździł wózek z operatorem. Z tyłu sceny nie pojawiło się logo zespołu. Jedynym znakiem, że miała zagrać kapela U.D.O. było malutkie logo na perkusji Francesco Jovino. Dodam jeszcze, że był to jedyny zespół niezapowiedziany przez konferansjera. Coś chyba musiało zazgrzytać na linii organizator - zespół, gdyż muzycy nie pojawili się na tradycyjnym "meet & greet". Ale zostawmy już te wszystkie niedoskonałości.
Z głośników sączy się intro. I ja już wiem, że jako pierwszy będzie zagrany utwór otwierający najnowszy krążek kapeli. Tytułowy "Mission No. X" to świetny opener koncertu. Pod sceną od razu robi się ciasno. Po raz pierwszy czuję, że jestem na koncercie. Oczywiście wyśpiewuję refren "Come and Join Our Mission - Mission No. X". Zabawa była przednia. Przed Metalmanią sprawdzałem setlistę koncertową U.D.O. i widziałem, że jako drugi utwór grali "24/7". Ku wielkiej mojej radości w Katowicach było podobnie. Ponownie chóralne śpiewy, refreny i ścisk taki, że muszę uważać na żebra, co chwilę ktoś dociska mnie do barierki. Udo Dirkschneider w czarnym płaszczu i w obowiązkowych spodniach panterkach "kupuję" publiczność jednym spojrzeniem. Swoją charyzmą mógłby spokojnie podzielić się ze wcześniejszymi wokalistami, a i tak sporo by zostało. Początek kolejnego utworu zwiastuje tylko jedno - istne szaleństwo w Spodku. Klasyk z klasyków, utwór obowiązkowy, hmm, domyślacie się, o jakim kawałku mowa? No oczywiście, że to Acceptowy "Metal Heart". To, co działo się pod sceną, to trudno opisać. Krótko mówiąc - szał. Kawałek jest oczywiście trochę wydłużony, bo publika ma w nim swoje "pięć minut". Później była chwila oddechu przy utworze "Animal House". Natomiast kolejnym kawałkiem był "Man and Machine", który świetnie wypada na żywo.
Trzeba powiedzieć, że zespół genialnie prezentuje się na scenie. Widać, że muzycy z niejednego "pieca chleb jedli". Ruch sceniczny jest dopracowany do perfekcji. Kiedy śpiewa Udo, to reszta kapeli jest przyczajona z tyłu, żeby na refren doskoczyć do mikrofonów. Podczas solówek to wokalista schodzi na dalszy plan i można podziwiać grę muzyków. Panowie przemieszczają się nieustannie, cały czas coś się dzieje. Bardzo przyjemnie ogląda się taką kapelę na scenie. Do tego świetne brzmienie, dobre światła i jest po prostu znakomicie. Szkoda tylko, że jakiś idiota (nie wiem jak takiego kogoś nazwać) rzucił w Udo rolką papieru toaletowego. Jednym słowem - żenada...
Początek kolejnego (szóstego) utworu wzbudził we mnie lekki niepokój. Nie, nie, zespół nie zaczął grać jakiegoś popowego hitu. Był to początek "Balls to the Wall", genialnego klasyka Accept. Jednego z moich ulubionych utworów tej grupy. A co w tym niepokojącego? Ano to, że ten utwór jest przeważnie grany na końcu koncertu. Publiczność w swoistym amoku, nikt nie stoi spokojnie i cicho, jest pyszna zabawa. Na scenie natomiast świetne granie i świetne śpiewanie. Zespół także daje z siebie 100%. Jednym słowem coś wspaniałego, takie chwile warto przeżyć i wspominać.
I tak jak myślałem, po tym utworze muzycy żegnają się z publicznością, ukłony, podziękowania i schodzą ze sceny. Jeszcze przez chwilę mam nadzieję (daremną) na jakiś bis. Widok technicznych na scenie rozwiewa wszelkie wątpliwości. Niestety koncert U.D.O. przeszedł do historii. Niewątpliwie był to jeden z jaśniejszych momentów tej Metalmanii. Szkoda tylko, że ten występ trwał tak krótko. Zespół zagrał minimum tego, co musiał zagrać. Brakowało jeszcze 2-3 kawałków. No cóż, tak się nie stało. Festiwal ma taki urok, że jest zawsze mało czasu.
Szybka wymiana sprzętu, z tyłu sceny pojawia się wielka, szara okładka do albumu "This Godless Endeavor" zespołu Nevermore. Nadchodzi czas grupy z Seatlle, występ, na który czekam najbardziej.
Intro to jakieś kobiece wokale, no tak to pewnie Loreena McKennitt, której wielkim fanem jest Warrel Dane. Wreszcie na scenie pojawiają się muzycy i koncert zaczyna się od utworu... No właśnie. Nie mam zielonego pojęcia, co Nevermore gra. Wokal jest niesłyszalny, gitary to jedno wielkie bzyczenie. Jedynie perkusję słychać w miarę normalnie. Pod koniec kawałka następuje lekka poprawa brzmienia i bardziej domyślam się, że jest to kawałek zatytułowany "My Acid Words". Jestem niepocieszony, bo ta "bogata" muzyka wiele traci w momencie problemów technicznych. Chwila przerwy i już mamy kolejny utwór "The River Dragon Has Come". Podczas tego kawałka dźwięk systematycznie się poprawia i pod koniec słychać już wszystko wręcz idealnie. Koncert uratowany! Ponoć na sektorach nie było słychać najlepiej, były jakieś problemy z selektywnością dźwięku. Ale wracajmy już do występu Amerykanów. Warrel Dane wygląda dość demonicznie i trochę tak nieobecnie. Rzuca szalone spojrzenia na publikę, robi groźne miny, by po chwili się uśmiechać... normalnie strach się bać. Kilka razy przemieszcza się dosyć spokojnie po scenie, by nagle zacząć skakać, robić piruety, czy machać głową. Ogólnie jest dosyć nieprzewidywalny, ale widać, że na scenie czuje się jak ryba w wodzie. Jeff Loomis i Steve Smith raczej skupieni na swoich gitarach. Natomiast basista Jim Sheppard dosyć często przemieszczał się po scenie z uśmiechem na ustach.
Kolejny utwór i wracamy do ostatniego krążka Nevermore. "Final Product" - bardzo chciałem usłyszeć ten kawałek na żywo. Nie zawiodłem się, gdyż na żywo wypada wyśmienicie. Pod sceną oczywiście ścisk i niezła zabawa. Czwarty kawałek i można złapać trochę oddechu. Spokojniejszy "Heart Collector" pozwala na chwilę wytchnienia. Szkoda, że publika niezbyt śpiewała refren... no cóż kłania się znajomość tekstu. Widać było, że Warrel był z tego powodu lekko niezadowolony.
Początek kolejnego utworu spowodował u mnie mocniejsze bicie serca. Utwór "The Seven Tongues of God" otwierający album "The Politics of Ecstasy" to jeden z moich ulubionych w dorobku kapeli. Na żywo to istny kiler, mocne i soczyste granie, brutalne gitary. Do tego dochodzi jeszcze lekko "zeschizowany" wokal. Krótko mówiąc - pozamiatane. Dla mnie osobiście to palce lizać... To, co zaczęło się podczas tego utworu, trwało podczas następnego ("Enemies of Reality"), by podczas "Born" dokonać dzieła zniszczenia. "Born We Are the Same, Within the Silence, Indifference Be Thy Name" - refren wykrzykuję do utraty tchu. Pod sceną istne szaleństwo, na scenie zresztą też. Ten utwór ma w sobie niesamowitą moc i ogień. Rewelacja! Podczas tego kawałka opuszczają mnie resztki sił. Podczas kolejnego (i ostatniego już) "This Godless Endeavor", jedyne co mogę, to stać i chłonąc dźwięki które słyszę ze sceny. Jestem totalnie zmęczony i wyczerpany. Tymczasem muzycy zakończyli swój występ. Tradycyjne ukłony, podziękowania i muzycy znikają, to już jest koniec.
Dla mnie osobiście był to dopiero pierwszy kontakt z Nevermore na żywo. Bardzo sobie cenię tą kapelę i jej muzyczny dorobek. Ten występ był dla mnie niesamowitym przeżyciem. Amerykanie zrobili na mnie wielkie wrażenie i ten występ zapamiętam na długo. Brawo!
Na scenie uwijają się już techniczni, a ja stoję jak przyklejony przy barierce. Lekko nieobecny i bardzo zmęczony. Ktoś coś do mnie mówi, ale ja nie do końca słyszę, o co chodzi, dopiero ostre: "gumbyy!! idziemy na browar!!" w wykonaniu Black Demona przywołuje mnie do świata bardziej żywych. Odchodzę od barierki, małe "problemy techniczne" z chodzeniem mijają i po chwili raźnym już krokiem kierujemy się w stronę wyjścia. Meldujemy się we trójkę (jeszcze Marian) w "Pubie pod Spodkiem". Zamierzamy tutaj być tylko chwilę i wrócić na występ zespołu Moonspell. "Niestety" nasze plany pokrzyżował (jak się później okazało) wokalista szwedzkiej grupy Centinex. Jonas Jansson jest tak sympatycznym i pozytywnie zakręconym człowiekiem, że głowa mała. Takiej "beczki śmiechu" to dawno nie przeżyłem. Można by długo o tym wszystkim opowiadać. Jonas - RESPECT!
Wracamy do Spodka, a tam na scenie już gra Anathema. Ogólnie powiem, że granie wolnych i spokojnych kawałków o tak później porze i po takiej wcześniejszej dawce emocji, to nie był najlepszy pomysł. Na sektorach widziałem kilka osób, które najnormalniej w świecie spały podczas występu Anglików. Zmęczenie dawało znać o sobie, więc kilkakrotnie przemieszczałem się po Spodku. Byłem na sektorze, pod sceną, a później ponownie na sektorze. W międzyczasie odwiedziłem też małą scenę. Tam grał jakiś black-metalowy zespół, więc długo nie zabawiłem. Natomiast Anathema rejestrowała swój występ na potrzeby kolejnego DVD. Niestety podobnie jak Hunter mieli problemy techniczne. Widziałem, że ze sceny do fosy poleciał jakiś odsłuch, oczywiście w akompaniamencie różnych słów. Dominowały te na literkę "f". Wraz z Anglikami na scenie występował kwartet smyczkowy. Niestety nie był zbyt dobrze słyszalny, może to ich odsłuch skończył żywot w fosie? No nie ukrywam, że muzyka zespołu Anathema bardziej pasuje do klubu, niż na dużą scenę. Ja niecierpliwie wyczekiwałem końca tego występu.
Po występie Anglików ponownie przemieszczam się pod barierkę. W sumie znowu bez większych problemów. Bardzo długie przygotowania dobiegły końca i występ zespołu Therion czas zacząć. Zaciemniona scena i tylko lekkie światło po bokach. Z głośników zaczyna lecieć intro i wiadomo, że pierwszym kawałkiem będzie "Ginnungagap". Na scenie pojawiają się muzycy i pięcioosobowy chór. Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią Christofer Johnsson nie odpowiada za wokale. Tylko właśnie ten chór (no nie tylko, bo wiadomo, że z taśmy też musi być coś dograne). Jak dla mnie to rewelacja. Therion brzmi świetnie i symfonicznie. Co prawda większość tych "symfonicznych" wstawek nie jest grana na żywo, ale mi to nie przeszkadza. Po pierwszym utworze Christofer wita się z publicznością i dziękuje, że tak długo wytrwaliśmy w oczekiwaniu na ten występ. No tak, Therion wyszedł na scenę ok. 1.30. Nieźle, no nie? Utwory są odgrywane praktycznie bez większych przerw, no ale to nie dziwi. Brzmienie jest bardzo dobre, wszystko słychać bezbłędnie. Światła natomiast były jedne z lepszych podczas całego festiwalu. Dla mnie najlepszymi momentami tego występu były utwory: "Riders of Theli", "Typhon", "Seven Secrets of the Sphinx", "The Rise of Sodom and Gomorrah", "Siren of the Woods". No i oczywiście najlepszy ze wszystkich: "To Mega Therion". Pierwsze dźwięki tego utworu spowodowały u mnie ciarki na plecach. Po instrumentalno - solówkowym fragmencie tego utworu, na wprost mnie stanął basista Johan Niemann i razem odśpiewujemy fragment:
"Powers of Thagirion Is the Great Beast to Be The to Mega Therion"
za co zostaję obdarowany kostką. No to tradycji stało się zadość. A serio mówiąc, to ostatnio mam wielkie szczęście do tych prezentów.
Therion świetnie prezentuje się na scenie. Muzycy są dosyć aktywni i co chwilę przemieszczają się po całej scenie. No, ale przecież o to chodzi. Światła dopracowane, nie ma najmniejszych problemów z dźwiękiem. Ogólnie jest świetnie. A tak wyglądała pełna setlista z występu Szwedów:
01. Ginnungagap 02. Son of the Sun 03. Seven Secrets of the Sphinx 04. Asgard; 05. Rise of Sodom and Gomorrah 06. Typhon 07. Siren of the Woods 08. Baal Reginon 09. Riders of Theli 10. Black Sun 11. Wine of Aluqah 12. Raven of Dispersion 13. To Mega Therion 14. Melez
Ostatni kawałek zagrany był na bis. Jak widać set był reprezentatywny dla całej twórczości Therion. Utwory z wielu płyt, nawet tych najstarszych. Christofer śpiewał tylko w tych najstarszych utworach: "Melez", "Baal Reginon", a także w "Typhon". Jak dla mnie występ Therion to numer dwa tej Metalmanii, razem z U.D.O.
Szwedzi skończyli swój występ, a także zakończyli Metalmanię 2006 ok. 2.30. Nieźle, prawda? Ponad 14 godzin muzyki, 6 zespołów pod barierką, jedna złapana kostka i mnóstwo niezapomnianych wrażeń. No i niech ktoś mi powie, że nie warto było jechać. Oczywiście nie był to jakiś oszałamiający skład. Wiadomo też, że na festiwalu jest troszkę inaczej, niż na koncercie pojedynczych kapel. Wiadomo, że są limity czasowe, kapela nie może zagrać tyle ile by chciała itp. Ale są też uroki. Jakie? Jednego dnia na scenie zobaczyłem zespoły: Nevermore, Therion, U.D.O., Soilwork, Unleashed, Anathema, Evergrey, Acid Drinkers i Hunter. Mało?
Jeszcze słówko o organizacji. Trzeba przyznać, że w Spodku było "normalnie". Ochrona niczym zbytnio się nie przejmowała, po prostu tylko byli. I tak to powinno wyglądać. Tradycyjnie sporo punktów gastronomicznych z jedzeniem i piciem w przystępnych cenach. Szkoda tylko, że piwo było tylko na zewnątrz, no ale to nie było jakimś wielkim problemem. Ogólnie mówiąc do organizacji nie mam najmniejszych zastrzeżeń. Brawo!
No i na koniec kilka tradycyjnych pozdrowień.
Na początku wielkie dzięki dla Krzyśka za akredytację! Szkoda, że nie dojechaliście. Z Wami byłoby jeszcze lepiej! Pozdrowienia dla: Stratovaria, Rambo i dla ekipy samochodowej w składzie Marian, Radek i Black Demon (heh... panowie "Keeper of the Seven Keys I & II" w naszym wykonaniu zabija! Masakra!), a także dla kilku osób, których imion nie pamiętam...
STAY HEAVY!!
|