Virgin Snatch - Oleśnica



Vote is a Bullet Tour 2019
Virgin Snatch, Melting Pot
Klub Ściema, Oleśnica - 07.04.2019 r.


Koncertowa karuzela ma to do siebie, że jednego dnia człowiek jest na koncercie SepticFlesh/Krisiun w Poznaniu, a kolejnego ląduje w... Oleśnicy. Brzmi egzotycznie? To małe (jakieś 40 000 mieszkańców) miasteczko na północy od Wrocławia. A cóż to mnie sprowokowało na taką 40 kilometrową eskapadę? Koncert Virgin Snatch! Kapeli specjalnie nie należy przedstawiać, bo na naszym poletku łupią od prawie dwóch dekad. Ostatnia płyta ("Vote is a Bullet") przypadła mi bardzo do gustu (recenzja), tym bardziej miałem ochotę po raz kolejny sprawdzić tę ekipę w scenicznym boju.

W oleśnickim klubie "Ściema" meldujemy się tuż przed występem supportu, którym był lokalny zespół Melting Pot. Jest to najwyraźniej bardzo undergroundowa kapela, bo próżno szukać jakichkolwiek informacji o nich. Sam wokalista ze sceny śmiał się z tego, że "w internetach nas nie ma". Cóż... najwyraźniej chłopaki mają podejście "trochę pohałasujmy, wypijmy piwko po koncercie i jest git". Dokładnie też tak wyglądał ich koncert: zero przejmowania się czymkolwiek. Wygląd na scenie? Banner za perkusją? Nic z tego. Pełna profe... wróć, olewka i tyle. Muzycznie też tak "bylejako". O ile instrumentalnie były całkiem fajne i zgrabne momenty, to wokalnie nic się nie kleiło. Linie wokalne zupełnie nie wklejone w partie instrumentów i często wyglądało to tak, że muzycy sobie, a wokalista sobie. Ogólnie nic specjalnego.

Po tym "okazałym" występie supportu zostaliśmy wyproszeni z mikroskopijnej części koncertowej klubu. Zasunięto potężne drzwi i Virgin Snatch w spokoju mógł dokonywać ostatnich poprawek na scenie. Wcześniej (z tego co Anioł i Zielony opowiadali w prywatnej rozmowie) były spore problemy z uzyskaniem wokalu, ale na szczęście wszystko udało się okiełznać i występy obu kapel odbyły się bez większych problemów z dźwiękiem.

Króciutki intro i VS zaczyna od kawałka "Face in the Dirt". Wiadomo - zespół jest w trasie promującej najnowszy krążek, więc taki początek jest oczywistą oczywistością. Szybka poprawka w postaci "Ineffective Grand Gestures" i czuję, że to będzie bardzo dobry koncert. Co prawda scenka jest mikroskopijna, a w zasadzie mówimy tutaj o ledwo półmetrowym może podwyższeniu, ale chłopakom to specjalnie nie przeszkadza. Zresztą to jest im chyba bardzo na... rękę. To był ich czwarty koncert w czterech ostatnich dniach i widać było pewne "zużycie materiału". Dodatkowo równie mikroskopijna salka nie posiada jakiejkolwiek wentylacji i dosyć szybko zrobiło się tam parno. Najbardziej z tego powodu cierpiał perkusista Icanraz. Gdzieś tak w połowie koncertu ekipa zorientowała się, iż wentylatorki na bocznych ścianach wieją tylko na gitarzystów.

Z nowej płyty Virgin Snatch zagrał jeszcze: "Defending the Wisdom (Wisdom to Thrive)", klimatyczne "Antipodes", "kontrowersyjne" "G.A.W.R.O.N.Y." i "We Are Underground". Ten ostatni sprawił mi najwięcej frajdy, gdyż zespół odegrał go w całości. A końcówka z tym instrumentalnym odjazdem to miód na moje uszy. Zastanawiałem się jak to chłopaki rozegrają na scenie, bo tam jest sporo grania bez wokalu pod koniec. Rozwiązanie było najoczywistsze z oczywistych. Zielony po prostu zszedł ze sceny i udał się w kierunku baru. A reszta muzyków dokończyła swój instrumentalny blok. Sprytnie też to rozwiązano, bo ten numer był zagrany jako ostatni przed bisem. No i publika chcąca bisu musiała bardzo mocno się postarać. Anioł tylko podkręcał pytając "ciekawe czy Zielony słyszy, że ma wrócić na scenę". Oczywiście tak się stało i zakończyliśmy ten występ dynamicznym "Devil's Ride".

Oprócz utworów z najnowszego krążka zagrano "Walk the Line" z płyty "Act of Grace" i aż cztery kompozycje z płyty "In the Name of Blood": "Bred to Kill", "State of Fear", "Purge My Stain!" i tytułowy. W sumie wyszło tego 12 kompozycji i lekko ponad godzinka grania. Biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, to jestem w pełni zadowolony z tego co otrzymałem. Spodziewałem się raczej, że zespół coś tam z seta wytnie i lekko okroi swój występ. Ale nic takiego nie miało miejsca i chwała za to ekipie Virgin Snatch. Zespół dał z siebie maksa nie zważając na ciasnotę i ukrop na scenie. Widać było też, że z upływem kolejnych minut wraca do chłopaków życie i rozkręcają się z numeru na numer. Pod koniec Zielony nawet stwierdził, że wolą grać w takich małych i klimatycznych miejscach, niż w większych klubach, gdzie nie ma takiego bezpośredniego kontaktu z fanami. Trochę kokieteria, ale z drugiej strony... mi taki kameralny koncert bardzo pasuje. A w szczególności takiego zespołu, takich ludzi w nim grających i takiej muzyki jaką tworzą. Do następnego!


Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 16.04.2019 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!