Wacken Open Air 2018 Wacken - 02.08-04.08.2018 r.
Wackeńskie hasło przewodnie "Rain Or Shine!" poznałem bardzo dobrze z każdej strony. Deszcze niespokojne jednego dnia, bezchmurne niebo drugiego. Kilka (!) stopni na plusie w nocy. Albo zmiana w trakcie jednego koncertu z upału do oberwania chmury i powrotu słońca. Dwadzieścia godzin nieustającego deszczu? Też było! Zasadniczo to po trzynastu kolejnych edycjach nic nie powinno mnie już zaskoczyć. A jednak... w tym roku aura wykręciła całkiem nowy numer. Po dwóch ostatnich deszczowo-błotnych imprezach postanowiła przywalić... słońcem. Ale nie słońcem, które sobie świeci tylko. O nie, nie... to było afrykańskie grzanie bez przerwy. Od rana do nocy non stop ogień ciągły. Po 40 stopni i nie było litości. Ta edycja to było piekło. Nie było ani kropelki wody... pff... w ostatni dzień ledwo jakieś chmurki na horyzoncie się tylko pokazały. A tak to grillowanie od rana. Powiem Wam, że tak ciężkiego festiwalu jeszcze nie zaliczyłem. Tam nie padało od dłuższego czasu, trawa ledwo żyła i było pełno kurzu. Tak, kurz był wszędzie. Momentami ciężko było oddychać. Nawdychałem się tego syfu tyle, że do końca sierpnia jeszcze odkasływałem i czułem ten wackeński kurz. Masakra...
W drogę do Niemiec wybraliśmy się już we wtorek koło południa. Spodobała nam się opcja dnia "zero" w środę z ostatnich wyjazdów i tym razem pojechaliśmy jeszcze wcześniej, żeby być na terenie festiwalu już wieczorem, a nie w nocy. Zawsze to kilka godzin snu w zapasie. Skład - tutaj to spore roszady, bo aż dwie nowe osoby w wozie. Michał i ja to już tradycyjnie, a w tym roku debiutowali Nina i Igor. Towarzystwo zgrane, więc od początku było sporo śmiechu i wygłupów. Klasyka. Do celu przybywamy bez większych problemów, a w zasadzie sprytnie je omijając. W trasie dowiadujemy się, że pod Hamburgiem spory korek na autostradzie. To zawsze jest zmarnowany czas... ale na szczęście ktoś ze znajomych nas o tym uprzedził i podał alternatywną trasę dojazdu. Przy okazji omijając to wielkie miasto. Drogi trochę się nadłożyło, ale czas przejazdu zdecydowanie lepszy. Powrót też tak sobie wykombinowaliśmy i ominęliśmy wszelkie autostradowe korki!
Sprawne ogarnięcie Check In i pola prasowego pozwoliło nam na małą integrację ze znajomymi, którzy przybyli ciut przed nami. Pobudka wcześnie rano, bo upał już jest nie do zniesienia. Środa to dzień zero, ale na wieczór już mamy zaplanowane pierwsze koncerty. Tutaj Michał opowie o koncertach zespołów Fish i Nazareth.
Od momentu ogłoszenia tego Artysty w składzie Wacken, zżerała mnie ciekawość jak odnajdzie się on w tej świątyni metalu. Wszak muzyka jaką gra zdaje się być bardziej wysublimowana, wręcz elegancka. Ba! Pozwoliliśmy sobie w towarzystwie nawet na żarty, że oto został zaproszony kolejny przedstawiciel tzw. "sekcji geriatrycznej" - czyli stara, popularna ale jednak nie do końca metalowa gwiazda. Koncert szybko zweryfikował obawy. Było momentami czadowo, było momentami spokojniej, ale jak to wszystko bujało. Koncert oglądałem spod barierki, zdobytej bez większego wysiłku, skąd miałem świetny widok na poczynania muzyków. Zaimponował mi szczególnie perkusista. Facet nie wymiata kosmicznych temp na dwóch stopach ale techniką mógłby obdzielić niejednego adepta gry na garach. A sam Fish? Cóż, wyszedł dziadek w szaliku i... zagrał naprawdę świetny koncert. Bez kompleksów, bez silenia się na zbytni artyzm. Kawał dobrej, rockowej sztuki. Zobaczyć, jak metaluchy dają sobą dyrygować starszemu panu w takt jego ballad - bezcenne. Niewątpliwie świetne rozpoczęcie festiwalu.
Niestety tego nie można powiedzieć o Nazareth. Ten koncert można opisać tak - przybyli, popatrzyli, poszli. Trzy kawałki to było maksimum mojej wytrzymałości. Klasyczny do bólu hard rock, który został zagrany już tysiące razy zupełnie mnie nie bierze. I nawet show z biegającymi myszkami nie przekonuje aby pozostać dłużej. Sorry Panowie...
Czwartek zaczynamy nietypowo, bo zamiast słuchać coverów Skyline, to udaliśmy się na dwie konferencje prasowe. Na początek Udo Dirkschneider, który opowiadał o nowej płycie, planowanej trasie i tym podobnych sprawach. Posłuchaliśmy też przedpremierowo dwóch nowych utworów. Całkiem przyzwoity był jeden, drugi ciut zamulał. Druga konferencja odbyła się z udziałem naszego Behemotha. Tutaj oczywiście brylował Nergal, który opowiadał o nowym materiale (również słuchaliśmy nowego kawałka) i kontrowersjach jakie niby zbierze nowy klip (premiera była tego dnia). W sumie aż tak nic nowego się nie dowiedzieliśmy. Po samej konferencji zespół zmył się momentalnie i nie poczekał z nami nawet 10 minut. To już Udo, który się rzeczywiście spieszył (mówił o tym prowadzący) chwilę poświęcił dla dziennikarzy.
17:15 to najwyższy czas, żeby posłuchać jakiejś muzyki! Zaczynamy bardzo klasycznie, bo od Udo pod szyldem Dirkschneider. Czyli po raz ostatni gramy klasyki Accept. Byłem na obu odsłonach trasy "Back To The Roots" i ten wackeński koncert był dla mnie przysłowiową kropką nad "i". Otrzymaliśmy siedemnaście kompozycji i w zasadzie same petardy. Zresztą to było do przewidzenia. Udo zagrał wszystkie klasyki z "Restless And Wild", "Breaker", "Metal Heart, "Fast As A Shark", "Princess Of The Dawn" czy "Balls To The Wall" na czele. Zabrakło mi "Losers And Winners" (bo o "Head Over Heels" nawet nie marzyłem), ale było "Aiming High", więc też całkiem miło. A sam koncert... hmm.. jakoś tak bez większych emocji jednak. Zdecydowanie okoliczności nie sprzyjały. Cholerny upał dawał w kość wszystkim. No i jednak wolę taki koncert w klubie, niż na wielkim festiwalu. Zdecydowanie lepszy klimat.
Chwila przerwy i na scenie obok swój obrządek zaczyna Behemoth. Tutaj ponownie głos idzie do Michała:
Obstawialiśmy czy zobaczymy po raz enty ten sam (skądinąd bardzo dobry!) koncert, czy może nasi rodacy przygotują coś specjalnego. Co się wydarzyło? O tym za chwilę, ponieważ na kilka godzin przed koncertem miałem okazję wziąć udział w konferencji prasowej najlepszego polskiego towaru eksportowego. Konferencja odbywała się z okazji wydawanej lada chwila nowej płyty oraz wypuszczenia teledysku. Zajawki nowych kawałków zabrzmiały bardzo obiecująco. To co zaskoczyło, to zachowanie muzyków. Pojawili się znikąd - weszli bokiem i szybko usadowili się na kanapach. W odpowiedziach prym wiódł Nergal, a jego towarzysze - Orion i Inferno - mieli miny wyrażające coś pomiędzy "jestem bad motherfucker" a "nudzi mi się zabierzcie mnie stąd". Dużo było mowy o nowej płycie, dużo gadania o tym, że teledysk pewnie lada chwila zostanie w Polsce zbanowany za swoją obrazoburczość. Bla, bla, bla... Kurczę, wiele konferencji na Wacken już widziałem i mam wrażenie, jakby panowie trochę przygwiazdorzyli. Bardzo szybko zeszli ze sceny - na fotkę, podpisanie płyty czy choćby zamienienie dwóch słów nie było najmniejszej szansy. Dotychczas takie zachowanie widziałem tylko w przypadku Scorpionsów i Phila Campbell'a (tego pana udało mi się na fotkę złapać, ale akcja była bardzo partyzancka-dop.gumbyy) - prawdziwych legend. Zastanawiałem się zatem - jaki to będzie koncert?
Wiecie co? Po koncercie powiem jedno - dobrze, że poszli szybko z konferencji aby przygotować się do sztuki. Ta była dopracowana - jak zawsze zresztą! - do ostatniego szczegółu! JAK TO ZABRZMIAŁO!!! Behemoth miażdży. Można ich lubić, można nienawidzić, ale szacunek za robotę im się bezwzględnie należy! Świetna setlista uwzględniła nowości w postaci "God=Dog" (którego teledysk miał tego dnia premierę) oraz "Wolves ov Siberia". Szczególnie ten drugi utwór moim zdaniem na żywo wypadł fenomenalnie - fajna blackowa napierdalanka. Nie zabrakło znanych i lubianych z, choćby "Decades Of Therion" na czele. Czy tylko mi się wydaje, że w refrenie chłopaki uśmiechając się zamienili słowa na nieśmiertelną "kakę demona"? Oczywiście nie sama muzyka świadczyła o jakości show. Były ognie, dymy, a z nowości - odwrócone krzyże z buchających ogni lub dymu - ciekawe. Widać, że chłopaki wkładają dużo pracy w wizualny wydźwięk koncertu.
Podsumowując - szacunek! Świetna muzyka, super show i - o czy trzeba wspomnieć - ogromna publika! Behemoth to dziś świetnie naoliwiona maszyna, która wciąż potrafi zaskoczyć. Panowie - oby tak dalej!
Kolejna pozycja w festiwalowej rozpisce to Glenn Danzig i ponownie Michał:
Ojej, ojej, czas spełnić swoje kolejne koncertowe marzenie - niemalże nuciłem pod nosem wybierając się pod barierkę na koncercie Glenn'a. Dodatkowym smaczkiem był dla mnie występ w szeregach instrumentalistów John'a Kelly'ego z nieodżałowanego Type O Negative, których niestety nigdy nie miałem okazji widzieć na żywo. Tak więc na scenę wyszedł Danzig i... to była tragedia. Wokalista miał poważne problemy ze śpiewaniem. Pierwsze 2-3 kawałki były wycharczane bardziej niż zaśpiewane. Do tego dochodziły ciągłe sprzęgi bo pan Glenn postanowił bawić się mikrofonem machając nim, uderzając w niego itp. Marne show. Momentami było słychać niezłą zadyszkę. Szkoda bo muzycznie koncert leciał bardzo dobrze. Chęć usłyszenia największych hitów Danziga, z nieśmiertelnym "Mother" na czele zamieniła się szybko w chęć jak najszybszego zakończenia tego pseudo-koncertu. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, niestety. Na plus - John za bębnami dawał radę
Pół godziny później na sąsiedniej scenie rozpoczyna się uczta. Nie sposób inaczej nazwać koncertu Judas Priest. Zespół jest cały czas w trasie koncertowej, na której promuje doskonały album "Firepower". W połowie czerwca grali w Spodku (z Megadeth) i tamten koncert wspominam doskonale (relacja). A jak było na Wacken? Równie doskonale! Nastąpiła nieznaczna zmiana w układzie setlisty. W Katowicach po "Freewheel Burning" poleciało "You've Got Another Thing Coming". A tutaj wyciągnięto z początku bisów intro "Guardians" (puszczone z taśmy i "Rising From Ruins". Skąd taki manewr? Ha, ja już się domyśliłem na koncercie. Tym sprytnym ruchem na bisy zostały trzy klasyki: "Metal Gods", "Breaking The Law" i "Living After Midnight". Oczywiście, że dobrze kombinujecie - na bisach swoją obecnością zaszczycił nas Glenn Tipton! Nie lada to była gratka zobaczyć jeszcze raz tego gitarzystę. Bardzo fajny był sam moment wejścia na scenę. Bez jakichkolwiek zapowiedzi, ot po prostu wyszedł jakby nigdy nic. Świetna sprawa.
A sam koncert? Perfekcyjny. Jak zwykle wszystko się zgadzało i było na swoim miejscu. Muzycy w doskonałej formie, Rob wyczyniał wokalne cuda. Sneap klasycznie lekko schowany, a Faulkner na pierwszej linii frontu. Powiem Wam, że mam wielką ochotę jeszcze raz zobaczyć to show. I w sumie może się uda, bo przecież ledwo co ogłoszono trasę Judas Priest & Ozzy. Co prawda do Polski ten zestaw nie przyjedzie, ale to przecież nie problem.
To była ostatnia pozycja w czwartkowych koncertach. Upieczeni, zgrillowani wracamy na pole namiotowe i tutaj zbieramy siły na kolejny dzień. A ten zapowiada się znacznie ciężej, bo pierwszy koncert już w południe!
Piątek zaczynamy od koncertu Cannibal Corpse. 12:15 i upałem ze 40 stopni. Ani kawałka cienia, brak nawet najlżejszego podmuchu wiatru. Masakra. Kanibale rozpoczęli swoją rzeź trzema numerami z nowej płyty: "Code Of The Slashers", "Only One Will Die" i "Red Before Black". Tak, tak - kolejność w porównaniu do płyty ciut inna. Powiem Wam, że kiepsko się oglądało ten koncert. Oczywiście zespół w świetnej formie i dawał z siebie wszystko. Jednak warunki nie dawały żyć. Dosłownie... gdzieś w okolicach połowy występu CC zacząłem czuć ucisk w płucach od wdychania kurzu i gorącego powietrza. Kilka kolejnych minut to nie ustępowało i zdecydowałem odpuścić dalszą część tego koncertu. Masakra. Tam nie było czym oddychać. Na pocieszenie dla niepocieszonych relacja z bielskiego koncertu z 24 lipca.
Kolejny koncert zaliczam w bardziej przychylnych okolicznościach przyrody. Doro rozpoczęła swój show kwadrans po 19-tej. Gorączka trwała w najlepsze, no ale pomału słońce się zniżało i już tak bardzo nie paliło. Tylko troszkę. A Dorotka postawiła tym razem w większości na numery z repertuaru Warlock. A do tego dołożyła covery i zaproszonych gości. Był Tommy Bolan (w latach 1986-1989 gitarzysta Warlock), byli muzycy The Sweet, którzy pomogli w swoim coverze "The Ballroom Blitz". Był również Johan Hegg z Amon Amarth, który odśpiewał z Doro jej numer o tytule "If I Can't Have You - No One Will". Również razem pocisnęli cover Amonów - "A Dream That Cannot Be". Była też premiera utworu "All For Metal" ze wsparciem Doom Birds - Der Metal Chor. A na bis ("Breaking The Law") wyskoczył Jeff Waters z Annihilator. Jak sami widzicie - się działo się.
Po występie Doro z marszu uderzamy pod drugą scenę, a tam Nightwish o którym opowie Michał. To przykład tego zespołu, którego raczej nie słucham na co dzień, jednak jeśli jest okazja - zawsze chętnie zobaczę na żywo. Już drugi raz taka okazja na Wacken się przytrafiła, więc - pamiętając świetny występ sprzed paru lat - i tym razem ochoczo udałem się pod scenę. Pierwsze wrażenie - ależ oni potężnie zabrzmieli. Wiadomo nie był to poziom Cannibal Corpse, ale absolutnie nie brakowało tu mięcha i gruzu. Fajnie! Dwa - dobór kompozycji - setlista miła dla ucha, z rzeczami nowymi ale też powrotami do staroci (jak choćby zagrany jako drugi "I Wish I Had An Angel" - swoją drogą zabrzmiał świetnie!). Co do brzmienia - na pewno nie bez wpływu na nie był fakt, że momentami grupa miała na scenie dwóch gitarzystów! Tak, tak - Troy chwytał nie tylko za piszczałki ale i za wiosło. Zespół świetnie wyglądał na scenie. Już zawsze będę zdania, że Floor to najlepsza osoba, jaka mogła się tej grupie przytrafić. To konkretna "metalowa baba", która świetnie śpiewa, dobrze wygląda na scenie a i młynki banią kręci niezłe. W porównaniu do poprzedniego koncertu, który był rejestrowany na potrzeby DVD, w tym roku było widać że czuje się pewniej, swobodniej.
Wizerunek sceniczny był dopełniany przez realistyczne wizualizacje pojawiające się na ekranach za plecami muzyków. Momentami naprawdę spacerowaliśmy po jakimś baśniowym lesie czy też oglądaliśmy różne cuda natury. Przyjemne dla oka i nieźle współgrające z muzyką. Oczywiście były też dymy, ognie, iskry i wszystko na co gwiazda pokroju Nightwish może sobie pozwolić. Jednak - jak pisałem już gdzieś wcześniej - było to dopełnienie muzyki. Po raz kolejny przekonałem się o tym, że Holopainen ma niesamowity talent do pisania ładnych melodii. Po raz kolejny zespół udowodnił, ze składa się ze świetnych muzyków znających dobrze swój fach. Po raz kolejny grali koncert bawiąc się przy tym. Po raz kolejny po prostu pokazali klasę. Bardzo dobry koncert!
Po świetnym widowisku w wykonaniu Finów, wracamy na Harder Stage, bo tutaj już za chwilę rozpocznie się koncert legendarnego Running Wild. Do tego zespołu mam ogromny sentyment, bo to dzięki kasecie "Under Jolly Roger" usłyszanej w 1988 roku rozpocząłem swoją metalową historię. Fakt - Rolf w ostatnich latach zdziadział nam przeokrutnie. Koncertów nie gra, a płyty nagrywa bardzo słabe... No ale jak to mówią - miłość bywa ślepa itd. Oczywiście mam świadomość tego co się wyczynia w tym zespole. A raczej "zespole", no ale co Pan zrobisz, jak nic nie zrobisz? Znajomi opowiadali, że na czeskim Masters Of Rock Running dał fajny koncert, więc i tego troszkę tutaj oczekiwałem. Dodatkowym smaczkiem był fakt, że 30 rocznicę premiery obchodziła płyta "Port Royal", więc jakaś tam nadzieja na numery z tego krążka była. Właśnie... klucz przy obecnych koncertach Running Wild to jest setlista. Na poprzednim wackeńskim występie w 2015 roku sporo było nowości i to były słabe momenty tego koncertu. A cóż przygotował Rolf na 2018 rok. No tutaj Panie i Panowie totalne zaskoczenie! Z "Port Royal" trzy numery! "Blazon Stone" i "Death Or Glory" po dwa kawałki. Swoich reprezentantów miały też płyty "Black Hand Inn", "Masquerade", "Pile Of Skulls" i "Under Jolly Roger". Do tego dwa przeciętniaki z "Rapid Foray" i premierowy "Stargazer", który również poraził przeciętnością. Ogólnie setlista świetna, no jakby podmienić te dwa utwory z ostatniego krążka na dowolne starocie, to byłoby jeszcze lepiej. Ale przecież nie można mieć wszystkiego.
A na scenie? O dziwo Rolf po kilku pierwszych numerach rozkręcił się całkiem nieźle i chwilami prowadził konferansjerkę. Troszkę irytowały przerwy po każdym kawałku i Kasparek strojący swoją gitarę. To trochę zaburzało dynamikę i na końcu też okazało się sporym niewypałem. Po części zasadniczej zespół wyszedł na dwa bisy. Pierwszym było "Souless", a drugim "Stick To Your Guns" z ostatniej płyty. Po nim muzycy zeszli szybciutko ze sceny i po chwili wrócili... nastąpiło jakieś małe zamieszanie, chwila przerwy i Rolf podszedł do mikrofonu i się z nami pożegnał. Zakończenie występu całkiem z dupy, że tak powiem. Później sobie sprawdziłem i na przykład w Czechach mieli drugi bis i skończyli "Conquistadores". No i to ma sens, bo na koniec trzeba dowalić, a nie zamulać przeciętniakiem. Prawdopodobnie Rolf nie przypilnował czasu i te przerwy pomiędzy utworami "skradły" mu porządny finał. Troszkę szkoda. Co nie zmienia faktu, że to był najlepszy Running Wild jaki widziałem w życiu. O niebo (piekło) lepszy od tego nieszczęsnego "pożegnania" z 2009 roku. Zdecydowanie też wyżej oceniam 2018 od 2015. Mam nadzieję, że jeszcze gdzieś, kiedyś Rolfa zobaczę na scenie.
To już miał być zasadniczo koniec koncertowych emocji tego dnia. Ale godzina jeszcze młoda (bo czymże jest północ na festiwalu?) To postanawiam zerknąć na kawałek koncertu In Flames.
Serce do tej kapeli straciłem jakieś naście lat temu i szczerze mówiąc nawet nie interesuje się tym, co grają. Nawet odpuściłem wrocławski koncert, na który wybrał się Igor i mocno zachwalał to, co wydarzyło się w klubie A2. Jakoś nie do końca w to wierzyłem, no ale co mi szkodzi sprawdzić? Tradycyjnie oczekiwałem jednego numeru z dawnych (tych świetnych) lat i od pewnego czasu jest to "Pinball Map". Na Wacken poleciał jako drugi i teoretycznie emocje w tym momencie powinny się skończyć. Kolejne numery lecą, a jakiejś stypy nie ma. Momentami nawet jest dosyć interesująco. Szkoda (dla mnie), że to tylko momenty, bo na dłuższą metę zaczyna mnie to nużyć. Zerkam w setlistę z poprzedniego koncertu i widzę, że jako 10-ty numer w secie grali "Only For The Weak". Takiej gratki nie przepuszczę i poczekam. Tym bardziej, że numery idą w tej samej kolejności. No i rzeczywiście poleciało. Ależ kapitalnie ten spokojny numer zabrzmiał na wackeńskiej scenie. Tutaj też trzeba przyznać, iż oprawa tego koncertu była mistrzowska. Co światła na scenie i obok niej odwalały, to głowa mała. Klasa!
I to był już ostatni koncert tego dnia. Umordowani po pięciu godzinach ciurkiem pod scenami, wracamy na pole namiotowe. Tutaj kolejna integracja i jak zwykle jest wesoło. Pobudka rano, pogoda bez zmian, ale pomału człowiek przestaje o tym myśleć.
Tym bardziej, że w rozpisce południowy koncert, którego nie mogę przegapić. Po raz pierwszy będę miał okazję zobaczyć formację Riot! Która obecnie gra pod szyldem Riot V. Zespół, który pokochałem za płytę "Thundersteel", która w tym roku obchodzi 30 rocznicę premiery. Liczyłem bardzo, że zespół uświetni ten jubileusz koncertowo. I tak też się stało! Riot zagrali aż sześć (!) numerów z tego albumu. Dla mnie to był dzień dziecka połączony z urodzinami w Wigilię... hehe... I co bardzo dobre, ta szósteczka otworzyła koncert. MIAZGA! To było coś niebywałego. Co prawda lekko ucierpiała na tym pozostała część ich występu, ale to już bez znaczenia. Warto było w tym skwarze się ugotować, dla tych kawałków.
Wzorem dnia poprzedniego odpuszczamy na chwilę piekarnik i wracamy na koncert Steel Panther, który opisze Michał:
I znowu wylądowałem na "szoł" różowej...yyy...stalowej pantery. I znowu mam zgryz. Absolutnie nie biorę tych wygłupów na serio. Doskonale zdaję sobie sprawę, że to taka konwencja, że to specyficzne poczucie humoru i że im bardziej kiczowato tym lepiej. Mam jednak wrażenie, że wiele osób nie zdaje sobie z tego sprawy. A zespołowi w to graj - cyrk się kręci, kasa się zgadza a laski ściągają na scenie staniki aż miło. Muzycznie - nie moja bajka totalnie, ale trzeba przyznać, że podstarzali playboye potrafią nie tylko dobierać peruki i fatałaszki ale też sprawnie składają riffy i aranże swoich utworów. Jest to sympatyczne, jest proste (ale nie prostackie), jest okraszone tekstami o piciu, imprezowaniu i seksie.
Nie rozróżniam ich utworów, nie wiem czy grali rzeczy nowe czy stare. Natomiast grali tak, że ludzie się cieszyli a przecież to ważne prawda? Najfajniejszy moment? Oczywiście seksistowsko napiszę, że armia rozbierających się na scenie lasek. Udało się też panom rzucić paroma naprawdę zabawnymi żartami. Ciekawie było gdy gitarzysta udowadniając, że potrafi zagrać wszystko zmierzył się z riffem do "Sweet Child O'Mine". Summa summarum - cyrk na kółkach, który mnie po prostu znużył, no bo ile można? Na szczęście, czekały mnie jeszcze inne tego dnia koncerty.
Po Steel Panther na sąsiedniej scenie zagra Arch Enemy, a po nich na tej samej co SP koncert festiwalu, czyli Helloween - Pumpkins United. Ustawiamy się pomiędzy scenami, tak, żeby na Hello być blisko. Spodziewam się tutaj potężnego tłumu. Arch Enemy bardziej z boku będę obserwował i słuchał. W połowie czerwca widziałem ich w Krakowie (relacja) więc teraz mogę spokojnie lekko odpuścić ten występ. "Ace Of Spades" puszczone z taśmy, później intro, efektowna kurtyna z fajerwerków i zaczęli od "The World Is Yours". Z pewnym zainteresowaniem zawiesiłem ucho, bo zaskakująco agresywnie ten numer zabrzmiał. Hmm... szybka poprawka "Ravenous" i moje podejrzenia się sprawdziły. Zespół ciśnie na nieprawdopodobne agresji, a Daniel Erlandsson na perkusji ściga się chyba z samym diabłem. Ależ to był mocarny koncert. Taki "The Race" to ocierał się momentami o death metalową stylistykę. To był bardzo czadowy wykon i zaskakująco agresywny. Widziałem ich tyle razy i dosłownie ze 2-3 tak pograli. Ekstra!
To była dobra wprawka to najważniejszego koncertu tego festiwalu o którym opowie Michał.
Pamiętam te knajpiane, piwne rozmowy pod tytułem "fajnie byłoby kiedyś zobaczyć Helloween z Kiske na żywo". Przez lata nie było to możliwe. Przez lata legendarny wokalista odcinał się od metalu, robił jakieś rzeczy na boku i ostatnim czym by się interesował to powrót na dyniowe pole. Od kilku lat jednak coś zaczęło się dziać. Koncert Unisonic czy Hansen And Friends pozwoliły mi usłyszeć niektóre z dyniowych klasyków na żywo (zresztą też na scenie wackeńskiej). Aż wreszcie gruchnęła wieść - Helloween wraca w (niemal) klasycznym składzie. Ba! W składzie 6-osobowym! Dla metalowego świata to była moim zdaniem wiadomość porównywalna z powrotem Dickinsona do Maidenów czy reaktywacji Black Sabbath z Ozzym. Stało się! Knajpiane rozmowy i marzenia miały szanse na realizację.
Niestety nie udało mi się załapać na zeszłoroczną, jesienną trasę (relacja), która zahaczyła o nasz kraj. Słyszałem dobre opinie ale - nie dopytywałem specjalnie o szczegóły. Chciałem mieć świeży odbiór, nieskażony jakimiś domysłami. Dobrze, że tak się stało bo to co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Serio, to jeden z tych koncertów gdzie zbroja jest pełna, gdzie stoisz i łzy płyną ci do oczu, gdzie wreszcie emocje biorą po prostu górę. Ale po kolei...
Zaczęli od..."Halloween". Trzeba mieć jaja ze stali żeby rozpocząć koncert od jednego z najdłuższych numerów w swoim repertuarze! Kolejna rzecz - utwór został zaśpiewany przez Kiske i Derisa na spółkę! Szacunek! Dla pierwszego, że - nie ostatni raz tego wieczora - oddał "swoje" partie Andiemu. Temu drugiemu za naprawdę świetną formę wokalną. Skoro już przy tym jesteśmy - nigdy nie sądziłem, że to kiedyś napiszę ale Deris był lepiej przygotowany wokalnie i wypadł zdecydowanie lepiej niż Kiske. Michael "chadzał na skróty", obniżał wysokie partie, słowem nie miał chyba najlepszego dnia. Zespół nie zapomniał, że na scenie jest i trzeci (a tak naprawdę pierwszy) wokalista. Hansen dostał swoje kilka minut, podczas których zaśpiewał medleya złożonego ze "Starlight", "Ride The Sky" i "Judas". Był to moim zdaniem jeden z ciekawszych momentów koncertu. Zresztą tych momentów składających się na mega widowisko nie brakowało. Jednym z nich było solo perkusyjne, które stało się jednocześnie hołdem dla tragicznie zmarłego Ingo. Na ekranie wyświetlono grającego Ingo, z którym dialog perkusyjny nawiązał Daniel Loble. Łezka się w oku zakręciła. Koncert płynął szybko, dzięki, między innymi, świetnej setliście. Naprawdę nie ma na co narzekać - był to swoisty the best of. Głupimi przerywnikami były puszczane od czasu do czasu animacje mające opowiadać historię dwóch animowanych postaci. Ani nie miało to ładu ni składu, ani nie było specjalnie śmieszne. Mnie osobiście tylko denerwowało. Zirytował mnie też Kiske. Wyszedł z niego taki typowy, niemiecki Janusz (czy tam inny Helmut). Deris komunikował się z publiką po angielsku, gdy Kiske zaczął mówić po niemiecku, Andi zaproponował, że może lepiej będą mówić językiem Szekspira, bo i publika jest międzynarodowa. Kiske tę prośbę zignorował i do końca koncertu nawiązywał kontakt tylko z niemieckojęzyczną częścią widowni. Dziwne.
Podstawowy set minął szybko. Za szybko. Dlatego grupa szybko wróciła aby odegrać pierwszy zestaw bisów. I tu zbroja znowu obsrana - poleciały moje ukochane "Orzełki". Zaraz po nich "Keeper..." i muzycy znowu zeszli ze sceny. Na szczęście szybko na nią wrócili z Hansenem na czele, który tutaj dostał czas na gitarowe popisy w solówce. Jeszcze tylko "Future World" i "I Want Out" i było po koncercie. Helloween to legenda, która w tym wydaniu jest absolutnym zjawiskiem. Ten koncert był czymś więcej niż spełnieniem marzeń, był ich przewyższeniem. Koncert festiwalu!
Po fantastycznym Helloween zostało nam w sumie niewiele. Postanowiliśmy jeszcze zobaczyć choć kawałek Dimmu Borgir. Tutaj przyznam, że nowej płyty jeszcze nie znam i trochę to psuło odbiór tego występu, bo przecież zespół skorzystał z okazji i prezentował te numery. Oprawa występu - miazga, co prawda trochę Batushka, no ale co tam. Popatrzeliśmy kilka numerów i nastąpiła ewakuacja. Na spokojnie odbiję sobie Dimmu Borgir niebawem w klubie.
I tym akcentem zakończyłem swoje 14 kolejne Wacken Open Air. To był festiwal na którym widziałem najmniej koncertów w historii. Niestety warunki były, jakie były, a ja nie zamierzam się katować na przeciętnych kapelach. Szkoda mi było zdrowia i sił, które wolałem oszczędzać na topowe zespoły. Szkoda trochę, bo jednak wolę korzystać w pełni z dobrodziejstwa organizatorów tego festiwalu. No ale cóż... taki lajf. Powrót do kraju w dosyć spokojnych warunkach, nową objazdową trasą, gdzie omijamy Hamburg i jego autostradowe korki. W domu jestem pod wieczór i dopiero tutaj widzę jak mnie słońce spaliło. O wszechobecnym kurzu nie wspominając. No ale to są detale, człowiek wraca, odpoczywa, regeneruje się i z niecierpliwością oczekuje kolejnej edycji. A jak wszystko dobrze pójdzie, to będzie to dla mnie wyjątkowo wyjątkowy festiwal. Wacken Open Air odbędzie się po raz 30, a jak zdrowie i inne okoliczności dopiszą, to ja odwiedzę to miejsce po raz 15! Ot takie "połowinki" mogą mi się przytrafić! Trzymajcie kciuki! I do zobaczenia na Wacken Open Air - "Rain Or Shine!".
|