Cannibal Corpse Rude Boy, Bielsko-Biała - 24.07.2018 r.
Tegoroczna europejska trasa Cannibal Corpse omijała Wrocław, więc, aby zażyć końską dawkę brutalnego death metalu, musiałem wybrać się w podróż do innego miasta. Padło na Bielsko-Białą, ponieważ mogłem połączyć ten wypad z wizytą u siostry. Z mieszczącego się tam klubu Rude Boy posiadam bardzo dobre jak i bardzo złe wspomnienia, ale nie jestem człowiekiem pamiętliwym, więc liczyłem na udany koncert, również dlatego, że rodzime supporty wspierające gwiazdę wieczoru - Ragehammer i Voidhanger, jak najbardziej leżą w kręgu moich zainteresowań.
Na miejscu zjawiłem się już po otwarciu drzwi, a liczba samochodów zaparkowanych w okolicy informowała, że wydarzenie ściągnęło pokaźną rzeszę fanów z regionu i trzeba się szykować na niezły ścisk. Symboliczne piwo udało się jednak kupić bez odstawania w kolejce. Od tego momentu można było spokojnie oczekiwać na start. Wszystko zaczęło się punktualnie o 18:30. Ragehammer zainstalował się na scenie, mocno zagraconej przez dwa zestawy perkusyjne i inny sprzęt, i wypuścił psy. Tłum bardzo szybko podchwycił rytm i rozdzielił się na frakcję statyczno-barierkową oraz centralny młyn, a zespół mknął do przodu z kolejnymi kawałkami. Jeśli ktoś liczył na oklepaną setlistę w wykonaniu krakowian, mógł czuć się zaskoczony. Obok klasycznego "Wroga" i pełnego zmian tempa "Warlord's Fall" usłyszeliśmy powrót do dema "War Hawks" oraz nowy numer, którego nazwy nie rozszyfrowałem. Nie znalazło się miejsca na genialny "First Wave Black Metal", ale można było usłyszeć na żywo "From Homo Sapiens To Homo Raptor", z pozdrowieniami dla Predatora przy okazji. Nieco ponad półgodzinny występ, pełen bezpardonowych konferansjerek Tymka Jędrzejczyka, minął jak z bicza strzelił i można było się szykować na kolejny zespół.
Voidhanger na scenie miał jeszcze mniej miejsca, gdyż występuje w sile pięciu chłopa (a patrząc na gabaryty Zyklona nawet pięciu i pół). Nie przeszkadzało im to jednak w perfekcyjnym przemieleniu widowni, w tym niżej podpisanego. Najpierw "Dark Days Of The Soul" z ostatniej płyty, zaraz potem dwa kawałki po polsku, kultowe "Dni Szarańczy" i "Naprzód Donikąd!". Czy mogło być jeszcze lepiej? Owszem, dzięki "Burnout Hearts Exhibition"! Jeśli nawet "High On Hate" zabrzmiał o wiele mniej potężnie niż powinien, to po chwili wszystko wróciło do normy za sprawą "Wrathprayers" i "No Ground To Hold". Mimo lekkiej obsuwy czasowej, zespół mógł zagrać wszystkie przygotowane kawałki. Całe szczęście, gdyż fanatycy pod sceną nie przyjęliby lekko okrojonego seta. Sami muzycy też wyglądali na zadowolonych. Idealnie odegrali swoją rolę przed daniem głównym.
Scena stała się przestronniejsza, perkusja, gitary i bas odpowiednio sprawdzone i nagłośnione kosztem kolejnych cennych minut przeznaczonych już na występ Kanibali, nieubłaganie zbliżaliśmy się do sedna spotkania. Kiedy wreszcie pojawili się na scenie, nie jak pozostałe zespoły, z wydzielonego backstage'u, ale z drugiej strony, bez słowa przywitania rozpoczęli promocję albumu "Red Before Black" w najlepszy możliwy sposób - wielką trójcą "Code Of The Slashers", "Only One Will Die" i utworem tytułowym. Na dokładkę dorzucili "Scourge Of Iron" z uwielbianego przeze mnie "Torture" i nastąpił moment wytchnienia. Drugą część bielskiej masakry otworzył numer "Evisceration Plague", "Scavenger Consuming Death" jeszcze raz przypomniał, z jakiej to okazji gościmy panów z USA, a "The Wretched Spawn" dotoczył nas niemal do połowy przewidzianych na ten dzień utworów. Mniej więcej w tej okolicy temperatura klubu osiągnęła wartość piekielną i ze sceny zaczęły sypać się butelki z wodą. Była to jednak kropla w morzu potrzeb, a zespół wcale nie wyglądał lepiej od nas. Rob stał zupełnie skryty za kolumną, gdzie lekką ulgę przynosił wiatrak, Alex nieustannie frotował czoło, a George cóż, po prostu stał i zalewał się potem. Od teraz utwory odgrywane były pojedynczo i przerwy między nimi stawały się coraz dłuższe. Pomimo przeciwności, ekipa dawała z siebie wszystko, serwując kolejnych reprezentantów w dyskografii z właściwą sobie dokładnością - "Pounded Into Dust", "Kill Or Become", "Gutted", "Devoured By Vermin". Kiedy jednak podczas wykonywania "Make Them Suffer" zespołowi odcięło prąd, było wiadomo, że koniec zbliża się nieubłaganie, bo sprzęt może tak gorącej atmosfery nie wytrzymać. Czym jednak byłby koncert Cannibal Corpse bez flagowych kawałków "Stripped, Raped And Strangled" oraz "Hammer Smashed Face"? Nie zabrakło ich również tym razem i wszyscy mogli rozejść się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
Mimo nieziemskiego ukropu, wypisz-wymaluj jak z gigu Obituary w Poznaniu (relacja), należałem do grona zadowolonych z obecności tego dnia w Rude Boy'u. Widziałem w międzyczasie ludzi uciekających spod barierek, ale przecież metal to nie rurki z kremem, miejsca na froncie przeznaczone są dla najwytrwalszych. Nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia, to fakt. Nieraz wydawało mi się, że słyszę wyraźniej bezpośredni growl George'a, niż dźwięk płynący z głośników. Na szczęście żaden ze mnie meloman, więc nie mogę zaliczyć tego na minus. Jedyne co naprawdę mi się nie podobało, to podejście staff'u do ludzi płynących na fali. Brak fosy dla ochroniarzy znacząco utrudniał sprawę, ale skoro początkowo dało się zgarniać "pływaków" do siebie i odprowadzać, mniej lub bardziej delikatnie, na bok, dlaczego nagle zmieniać taktykę i wypychać ich z powrotem w ręce tłumu? Już przy pierwszej takiej próbie było widać, że to zupełnie nieskuteczne. Jeśli sytuacja uniemożliwiała surfowanie na rękach, może wystarczyłby krótki komunikat do ludu? Uważam, że ludzie są dość inteligentni, żeby dotarła do nich ta prośba. W końcu sami poszli po rozum do głowy i zaniechali takich prób. Jak mawiał wujcio Araya: "Not Cool!", także następnym razem proszę o lepszą reakcję. A że następny raz z Kanibalami będzie, nie mam wątpliwości.
|