Metalmania 2018



Metalmania 2018
Spodek, Katowice - 07.04.2018 r.


Święta, święta i po świętach... czy jakoś tak. XXIV edycja Metalmanii już za nami. Opadł festiwalowy kurz, więc najwyższa pora podzielić się wrażeniami z tej imprezy. To była moja szósta Metalmania w życiu (wcześniejsze w latach 1998, 1999, 2007, 2008 i 2017) i zapewne nie ostatnia, ale o tym w podsumowaniu na końcu tego tekstu.

Do Spodka dotarliśmy w chwili, gdy Wolf Spider zakończył swój występ. Ubolewam nad tym faktem, gdyż bardzo chciałem zobaczyć tę ekipę na scenie. Tym bardziej, że w późniejszej rozmowie Piotr Mańkowski (gitarzysta zespołu) przedstawił mi nowego wokalistę. Okazało się, że Wolf Spider debiutował z nowym głosem. Na szczęście otrzymałem zapewnienie, iż zespół wraca do pełnej aktywności koncertowej i zapewne niebawem nadrobię zaległość ze Spodka.

Skoro na scenie nie dzieje się nic szczególnego, to był dobry moment żeby sprawdzić inne atrakcje zapewnione przez organizatorów. Tutaj było całkiem nieźle. Swoje stoiska wystawiły wytwórnie: Pagan Records, Arachnophobia Records, Old Temple, Unquiet Records, Selfmadegod Records, Malignant Voices, Defense Records. Do tego sklepy: Rock-Files, Szataniec, Viking Emporium, Rock2Wear, słowacki Rock Hard oraz In Rock. Oczywiście był też oficjalny merch festiwalu i zespołów na nim grających. Spore wrażenie robiła wystawa "Lord Of The Logos", czyli Christophe Szpajdel i jego prace. Ponadto były komiksy od Krzysztofa "Prosiaka" (wydawnictwo "Kultura Gniewu"). Ufff... a to nie wszystko, bo przecież było stanowisko Rock'n'Roll Tattoo And Piercing, były sesje "Meet & Greet" z zespołami... jak widać - się działo się w kuluarach.

Koncerty rozpoczęły się dla mnie w momencie gdy na scenie zameldowała się formacja Xentrix. Brytyjczycy ze swoim technicznie granym thrash metalem od razu kupili jeszcze niezbyt liczną publikę. Po raz pierwszy widziałem ten zespół na żywo i bardzo chętnie zobaczyłbym ich ponownie. W jakimś klubie i ze zdecydowanie dłuższym setem. W Spodku zagrali ledwo sześć numerów. Jak dla mnie zdecydowanie za mało. No ale to festiwal i takimi prawami się rządzi.

Chwila przerwy i na scenę wkroczył zespół Skyclad. Był moment, że dosyć pilnie śledziłem poczynania tych pionierów folk metalu. Czasami jeszcze odkurzę z półki płytę "Vintage Whine", czy "Prince Of The Poverty Line", ale tych nowszych już zupełnie nie znam. Wcześniej nie miałem okazji zobaczyć tego zespołu na żywo, więc tym bardziej była to świetna okazja. Muszę przyznać, iż Skyclad nie zachwycił mnie zupełnie. Nie było większych emocji. Brakowało mi głosu Martina Walkyiera (pewno znacie zespół Sabbath?), bo mój Skyclad to tylko z tym wokalistą. No nic... nie zawsze muszą być cukierki i inne przyjemności.

Grecy z Dead Congregation pozostawili dobre wrażenie. Kupuję ich death metal bez mrugnięcia okiem. Trochę brakuje w tym jakiejś finezji i większego polotu, ale łomot spuścili całkiem niezły. Nie był to porywający występ, ale zapisuję go po stronie tych pozytywnych.

Kolejnej pozycji w festiwalowej rozpisce... nie mogę odżałować. Nie udało mi się zobaczyć Mekong Delta, bo w tym czasie odbywała się konferencja prasowa z Ihsahnem. Wybór był oczywisty i pół godzinki z wokalistą Emperora upłynęły błyskawicznie. Ihsahn to niesamowita gaduła i na każde pytanie odpowiadał bardzo rozlegle. Momentami chyba nawet zbyt... z czego nawet sam się śmiał. Bardzo sympatyczny człowiek.

Do Spodka wróciliśmy akurat na występ Destroyer666. Australijczyków widziałem po raz trzeci i o dziwo... był to ten najsłabszy ich występ. Co nie oznacza, że zagrali jakoś słabo, czy średnio. To był bardzo dobry koncert, ale... no właśnie - zawsze jest jakieś ale. Powiem tak - w klubie (tak ich widziałem wcześniej) to ich brutalność urasta to jeszcze większych rozmiarów. Z bliska siła rażenia jest jeszcze potężniejsza. Muzycznie jak zwykle była petarda. Warslut ze wściekłością wypluwał kolejne słowa, instrumentalnie - łomot, a nieustannie czerwone światła (znak rozpoznawczy D666) tylko podkreślają ten przekaz. Publika elegancko szalała i przez cały występ kręciła solidny mosh pit.

Kolejną pozycją w festiwalowej karuzeli była formacja Kat & R. K.. Weterani Roman Kostrzewski i Ireneusz Loth wzmocnieni młodymi strzelbami (nomen omen "Pistelok" na gitarze) nie odpuszczają i najwyraźniej wciąż nie mają dosyć. Przyznam, że to był bardzo dobry występ tej formacji. Romek w doskonałej formie wokalnej (co ostatnio nie zawsze było standardem), a duża scena pozwalała na sporo tańców. A w tym ten wokalista jest naprawdę niezły. Oczywiście największe szaleństwo odbywało się przy klasykach: "Diabelski Dom cz. II", "Wyrocznia", czy "Łza dla cieniów minionych". To był bardzo dobry koncert.

Z Asphyx nie miałem wcześniej większych doświadczeń, więc poszedłem sobie na spokojnie posłuchać. Zupełnie nie spodziewałem się takiej rozpierduchy i tak fantastycznego koncertu. Ależ ta muza na żywo siedzi! Moc, siła i niesamowity feeling. Holendrzy totalnie mnie rozwalili i już wiem, że zaprzyjaźnię się z tym zespołem na dłużej. Dla mnie totalne zaskoczenie tej Metalmanii i jeden z dwóch "gwiazdorskich" koncertów tej imprezy.

Świetnie nastawiony po występie Asphyx oczekiwałem ze spokojem na gwiazdę wieczoru, czyli formację Emperor. Widziałem już ten zespół dwa razy wcześniej i dokładnie wiedziałem czego się spodziewać. Ihsahn i Spółka celebrują album "Anthems To The Welkin At Dusk" i odgrywają go w całości. Tak było na Wacken w zeszłym roku, tak było i teraz na Metalmanii. Do tego dorzucili: "Curse You All Men!", "The Majesty Of The Nightsky", "Am The Black Wizards" i "Inno A Satana"... i pozamiatane. Fantastyczna oprawa wizualna - światła były po prostu genialne i idealnie uzupełniały muzykę i cały przekaz. To była muzyczna uczta i doskonałe misterium. Można było się zachwycać precyzją grania, cudownie wydobywanymi smaczkami i niesamowitym klimatem. Dla mnie to był mega koncert. Wszystko się w nim zgadzało i zachwycam się nim do teraz.

Po dwóch petardach przyszedł czas na kolejną legendę. Napalm Death słynie z tego, że jeńców na żywo nie biorą. Mi jakoś nigdy z Brytyjczykami nie było po drodze, ale z dużą przyjemnością obejrzałem ten koncert. Jak zwykle królem zamieszania był Barney ze swoim scenicznym AD/HD. Trochę też pogadał i ogólnie był bardzo grzeczny. No lekko pobluzgał w kierunku faszystów/nazistów, ale ogólnie było spokojnie. Muzycznie trochę grindu, trochę punka, więc przekrojowo. Cudownie było usłyszeć utwór "Dead"... zainteresowani na pewno wiedzą o co chodzi...

Po występie Napalm Death udaliśmy się jeszcze na mała scenę i tutaj gwoździa dobił nam Ragehammer. Ten zespół to jak zwykle wulkan energii na scenie i pomimo sporego już zmęczenia obejrzałem ich występ do końca. Troszkę Tymek przesadza ze swoimi tekstami, które brzmią bardzo.. hmm.. słabo tak naprawdę. No ale takiego ma stajla i tyle. Muzycznie - moc i petarda i o to przecież chodzi. Ragehammer skończył swój występ około 1:45 i to już był kres moich koncertowych emocji. Co prawda dużą sceną zamykał jeszcze Blaze Of Perdition, ale mocy ciut zabrakło. Tym bardziej, że jeszcze trzeba było przejechać te 200 kilometrów do domu. A przecież tym razem byłem na etacie kierowcy...


Czas na kilka zdań podsumowania. XXIV Metalmania pokazała, że i w naszym kraju można zrobić porządny festiwal. Nie będę porównywał do tych przed reaktywacją, bo to już "dawno i nieprawda". Porównując do roku 2017 to widać progres. Wyeliminowano opóźnienia (i to chyba pierwszy raz w historii tej imprezy!) i za to wielkie brawa. Kapele brzmiały bardzo dobrze i to również na małej scenie. Tutaj też postęp. Rok temu była ledwo podwyższeniem, a teraz to była najnormalniejsza scena dosyć mocno podciągnięta w górę. Sporo atrakcji dodatkowych, katering przyzwoity i fajnie, że pod Spodkiem umiejscowiły się food-trucki. Dobrym pomysłem było otwarcie tarasów. Przy takiej pogodzie, to aż chciało się tam chwilę posiedzieć i odsapnąć. O tutaj mam jedną zagwozdkę. Przy wyjściu/wejściu stał pan z ochrony i nie pozwalał wchodzić z piwem kupionym w ogródku do środka. To samo piwo można było kupować... w środku. Nawet można było z tym piwem wyjść do ogródka. Ale do środka już nie... heh...

Muzycznie - tutaj kwestia już indywidualna - też zdecydowany plusik. Emperor to o wiele większy format niż Samael. No i cieszy, że wreszcie udało się nie zaprosić "pewniaków", czyli zespołów z karuzeli - Paradise Lost, Moonspell, Tiamat, Samael, Anathema itp. Nie twierdzę, że to złe kapele, no ale takie otwarcie na inne nazwy jak najbardziej na plus. Mam nadzieję, że tendencja zwyżkowa będzie utrzymana i za rok impreza będzie jeszcze bardziej okazała. Tego Wam i sobie jak najbardziej życzę.


Autor: Piotr "gumbyy" Legieć

Data dodania: 11.04.2018 r.



© https://METALSIDE.pl 2000 - 2024 r.
Nie używaj żadnych materiałów z tej strony bez zgody autorów!