Rhapsody, Beast In Black, Scarlet Aura Proxima, Warszawa - 06.03.2018 r.
Można się pogubić, jak to z Rhapsody już faktycznie jest. Tak, jak w pewnym momencie pogubili się, chyba muzycy, kiedyś mówiący o synergii, która ich łączy. Teraz zaś, podzieleni i pokłóceni, tworzą kolejne klony włoskiej kapeli. I tak, ze względu na prawa autorskie powstało Rhapsody Of Fire czy Luca Turilli's Rhapsody. Po rozłamie powstało Rhapsody Reunion powołane, na serię koncertów, w tym warszawski, który miałem przyjemność oglądać.
Dwie kapele poprzedzające występ Włochów to Scarlet Aura i Beast In Black. Nie ukrywam, że z pierwszego koncertu, zapamiętałem na pewno czerwone spodnie pani wokalistki, bo zdążyłem tylko na końcówkę. Poza rzeczonymi "spodniami", muzycznie mnie nie porwało. (fajny był cover "Zombie" zespołu The Cranberries zadedykowany oczywiście Dolores O'Riordan-dop.gumbyy). Za to Beast In Black widziałem w całości, albo ehmm no dobra... w kawałkach. Mimo, że z zespołu płynęła dobra energia i frajda z grania, wokalista (czy to był Jason Statham?) z wysokim, operatywnym wokalem, to w ich muzyce cukru było więcej niż w koli. Nie słodzę, więc kręciłem się w te i wewte, czekając na gwiazdy wieczoru.
Nie ukrywam, że Rhapsody w moim muzycznym sercu ma specjalne miejsce i choć Turilliego na żywo już widziałem, to macierzystego bandu włoskiego maestro, niestety nie. Gdy wreszcie wyszli i odpalili na dzień dobry "Dawn Of Victory", wiadomo było, że to znak aby wyciągać miecze i przygotowywać tarcze (i siodłać smoki-dop.gumbyy), na bardzo dobry koncert.
I tak w rzeczy samej było. Otrzymaliśmy osiemnaście kawałków w tym dwa przerywniki w postaci solo na perkusji Alexa Holzwartha oraz Patrice'a Guersa na basie. W zasadzie to panowie mogli sobie podarować te eskapady i zastąpić je chociażby jakimiś intrami, skoro potrzebna była przerwa dla reszty bandu. Ale skoro lubią, cóż zrobić.
Setlista była sfokusowana na pierwszych pięciu albumach, włączając EP'kę "Rain Of A Thousand Flames". Najwięcej bo, aż sześć kawałków z "Symphony Of Enchanted Lands" było frajdą z pewnością dla każdego, kto tego wieczoru zjawił się w Proximie. Osobiście czekałem na numery z ulubionego "Power Of The Dragonflame". Obok tytułowego, usłyszeliśmy jeszcze "Knightrider Of Doom" i "Lamento Eroico".
Na uwagę zasługuje odegrany, a raczej genialnie odśpiewany przez Fabio Lione "Time To Say Goodbye" Andrei Bocelliego, co było bardzo sympatyczną niespodzianką. Wokalnie wypadło to wyśmienicie, zresztą Fabio ma niesamowity zakres wokalny. Zaś tembr głosu, kojarzy mi się momentami z Pavarottim i tak było choćby w tym coverze. Jak również granej tego wieczoru, wspomnianej balladzie.
Z pozostałych albumów nie zagrali niestety nic. I w czym upatrywać takiego rozwiązania koncertowego? Można rzec, że chcieli odegrać najwięcej z klasycznych albumów, ale moim zdaniem przyczyna jest inna. Pierwsze pięć albumów ma bardzo zbliżony feeling muzyczny. Dopiero po "Power Of The Dragonflame" zespół zbacza z tej ścieżki muzycznej, grając muzykę bardziej złożoną symfonicznie, rozbudowaną, wręcz orkiestrową.
Muzycznie koncert jak wspomniałem był bardzo dobry i nie można w żadnym wypadku kręcić nosem, na żaden z elementów. Kapela miała świetną relację z publiką i sobą wzajemnie. Leciały piątki, spojrzenia, wymiany uśmiechów. Ale końcu wzajemna afirmacja zajebistości, była lekką przesadą. Rozumiem, że w ostatnim koncercie w życiu można, poklepać się po plecach i powiedzieć, kilka miłych słówek, ale wygląda na to, że pewnie tak co koncert głaszczą się po łydkach... Osobiście, co do samej kapeli jestem zawiedziony odsunięciem na dalszy plan klawiszowca Alexa Staropoliego, współtwórcy przecież kapeli. Człowieka, który komponował muzykę i był odpowiedzialny za całą twórczość od A do Z.
Jego brak był niestety ewidentny i odczuwalny. Wszystkie partie symfoniczne i klawiszowe szły niestety z sampli, co bardzo spłyca przyjemność słuchania muzyki na żywo. Co więcej ciężar muzyczny przesunięto na gitary, a tutaj muzycznie nie dzieje się tak dobrze, jak w połączeniu z klawiszami. Moim zdaniem, to właśnie Alex Staropoli był głównym twórcą muzyki. To właśnie jego instrument był wiodącym, na którym tworzono podwalinę muzyczną pod poszczególne kawałki, gitary to tylko niejednokrotnie, wypełniacze i dodatki. To nie było, aż tak uwypuklone na pierwszych albumach, ale zaczęło narastać wraz z kolejnymi. Być może, to brak porozumienia w muzycznej wizji, stał się przyczyną rozłamu bandu.
Ubolewam nad tym, bo koncertowo zespół na tym zwyczajnie traci. Muzyka jest dużo uboższa i płytsza. Co ciekawe, sporo partii klawiszowych została ucięta, podobnie jak solówki, bądź wyciszona, schowana gdzieś w tle. To bardzo mi się nie podobało, ale takie rozwiązanie niestety przewidywałem. Mimo tego z klubu wyszedłem zadowolony i szczęśliwy, z głową pełną pozytywnych wrażeń i odczuć.
|